środa, 22 paź 2003 Nowy Jork,
El Tigre
Krótkimi odcinkami dojeżdżam po zmroku do małej wioski Estado de Mexico. Kierowca, z którym tu dojeżdżam zaprasza mnie na nocleg do siebie, a właściwie swoich rodziców. Dorobił się w USA, a teraz jest w trakcie przeprowadzki do Campeche. Zostaję poczęstowany sutą kolacją (dużo mięsa wieprzowego, fasola i tortillas). Śpię w hamaku na zadaszonym tarasie.
Do El Tigre jest jeszcze 15 km. Nie będę musiał iść tam pieszo, bo gospodarz pożycza mi rower. Przysłowie mówi, że darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby, Wspominam to przysłowie, bo rano gospodarze częstują mnie śniadaniem, jakiego normalnie nigdy nie jadam - duża porcja mięsa, marchew i tortillas. Wsiadam na rower i tu też nasuwa mi się powyższe przysłowie. Rower nie ma hamulców, a kierownicą bardzo ciężko skręcać. Jednak zdecydowanie lepiej jechać z pełnym brzuchem kiepskim rowerem, niż iść na pieszo z pustym żołądkiem. Do samych ruin wiedzie dobra asfaltowa szosa, tak jak prawie do wszystkich ruin miast Mayów w Meksyku. Droga mija szybko i wkrótce jestem w El Tigre. Jak większość ruin, które zwiedzam, tu też bardzo rzadko docierają turyści. El Tigre zostało odkryte kilkanaście lat temu. Wśród niewielkich wzniesień, nad rzeką znajduje się kilka budowli dość niedbale odrestaurowanych i szereg pojedynczych wysokich kopców, które kryją jeszcze piramidy. Główna budowla to piramida z platformami i trzema dużymi maskami ze stiuku. Naprzeciw niej po drugiej stronie plaza central jest pole do gry w pelotę, a w niewielkim oddaleniu szereg kopców i tylko szczyt jednego z nich jest odrestaurowany. W oddali jest jeszcze jedna wysoka piramida, jednak kiepsko odbudowana i widać tylko jej zręby. Na szczycie rośnie palma i z tego miejsca jest najładniejszy widok, m.in. na rzekę. Okoliczni mieszkańcy wychwalają piękno tych ruin, ale ja uważam, że są kiepsko odrestaurowane i przez to niezbyt piękne, choć bo zrębach widać, że miasto było kiedyś efektownie rozplanowane. Po powrocie do Estado de Mexico nie zastaję gospodarzy, którzy pojechali do Candelaria. Ludzie są tu bardzo życzliwi, bo w trakcie jeżdżenia rowerem po wsi wszyscy się do mnie uśmiechają i nieco gawędzą, a sąsiad częstuje mnie nawet obiadem i piwem. O 15:00 gospodarze wracają, w momencie, gdy kończę jeść obiad. Piję jeszcze z nimi na pożegnanie sok ananasowy i zostaję dowieziony do najbliższego skrzyżowania. Stamtąd szybko dojeżdżam do Candelaria, ale tu utykam.