środa, 22 paź 2003 Nowy Jork,
Uliczka Przez gęsto zaludniony teren jadę dalej co chwilę przesiadając się z autobusu na autobus. Raz przejeżdżam skrzyżowanie, na którym miałem wysiąść, bo konduktor zapomniał mnie o tym poinformować, robi jednak bardzo miły gest zwracając mi 0,20 usd na powrotny przejazd do Aguilares. Jeśli chodzi o ceny to Salwadorczycy są uczciwi.Na targowiskach, czy straganach też nikt nie próbuje mnie naciągnąć. Z Aguilares jadę autostopem. Na siedzeniu obok kierowcy leży karabin maszynowy. Po ilości broni, jaką widzę wydaje się, że Salwador jest niebezpiecznym państwem, ale jak dotąd nie odczuwam żadnego zagrożenia. Równiny przeplatane niewielkimi wzgórzami porośnięte trzciną cukrową (akurat trwa zbiór) oraz obszary kamienistej, nieurodzajnej ziemi porośniętej krzakami i z rzadka palmami - to krajobraz wokół wioski do której dochodzę. Domy wzdłuż drogi to byle jak sklecone baraki, podwórka są czyste, ale wokół walają się nieprzebrane ilości śmieci. Wioska ma bieżącą wodę, ale ścieki płyną wąską strużką przez podwórka i obok drogi. Cały dotychczas poznany kawałek Salwadoru to oprócz piękna krajobrazu śmieci i ścieki. Nieliczne potoki, które widziałem to niestety też ścieki. W jednym z domów proszę o możliwość rozbicia namiotu na podwórku. Rodzina to małżeństwo z dwoma dorosłymi synami. Mają 2 ha pola z kukurydzą, dwie krowy, a mężczyzna dojeżdża co drugi dzień do pracy w San Salvador. zarabiając miesięcznie 240 usd. Na podwórku jest betonowy zbiornik na wodę i jest to zarówno łazienka, jak i pralnia. Wszyscy przyglądają się z wielkim zainteresowaniem, jak rozbijam namiot, twierdząc, że namiot widzą po raz pierwszy w życiu. Gospodyni uciera fasolę i ugniata ciasto na tortillas na kamiennym żarnie. Zostaję zaproszony na kolację, którą jem z wielkim smakiem. Do picia jest kawa.