środa, 22 paź 2003 Nowy Jork,
Almirante to port u podnóża gór nad zatoką pełną wysp i wysepek. Ledwo wysiadam z mikrobusu od razu kilku czarnych chłopców próbuje mi wcisnąć taksówkę do portu i przejazd do Bocas del Toro na wyspę Colon, a jak wyjaśniam, że dziś nie chcę płynąć na wyspy, to próbują zaprowadzić mnie do hotelu. Wszystko to robią szybko i namolnie, jakby się paliło i jakby nie chcieli mi dać czasu do namysłu i próbując za mnie decydować co powinienem robić. Takie działanie w pośpiechu nie jest mi potrzebne, choć zapada zmierzch. Pomimo twierdzeń wszystkich że wszędzie jest bardzo daleko rezygnuję (jak zawsze) z takich usług i wkrótce okazuje się, że to małe miasteczko, a wszędzie jest najwyżej 10 minut na pieszo. Przeważa piętrowa, drewniana zabudowa na palach. Domostwa są w opłakanym stanie. Miasteczko zamieszkują głównie Murzyni, Indianie i ich potomkowie. Murzyni mówią raczej po angielsku, choć ich angielski jest dla mnie mało zrozumiały. Ulice są pełne błota, a port służy głównie do załadunku bananów. Załatwiam sobie nocleg na terenie jednostki straży pożarnej. Jest bardzo wilgotno, zachmurzenie jest całkowite, a deszcz wisi w powietrzu.