Nie mogąc dodzwonić się do właściciela pojazdu, postanawiam nie ryzykować utkwienia gdzieś w strefie zabudowanej w okolicy Piscataway. Dużo przyjemniejszą opcją jest pozostanie na weekend w zielonym i kwitnącym wiosennie stanie Delaware. Dopiero w poniedziałkowy poranek ruszam na ostatni odcinek jazdy.
Nareszcie koniec deszczu. Aż trudno mi uwierzyć, że na prawie bezchmurnym niebie widzę słońce. Długotrwały deszcz wyprał chyba niebo, które ma bladoniebieski kolor. Drzewa mają wprawdzie nikłe listki, ale niektóre za to bujne kwiecie przeważnie wrzosowe lub białe. Postanawiam spędzić na bezcelowej przejażdżce po stanie cały dzień.
Po południu dojeżdżam do stolicy USA Washington D.C. Korki, światła uliczne, pełno policji, w centrum nigdzie nie można zaparkować. Jeżdżę w poszukiwaniu miejsca do zaparkowania w pobliżu pomników ku pamięci prezydentów Lincolna, Washingtona i Jeffersona dobrą godzinę. Pada i jest zimno, a ja w końcu parkuję w pobliżu pomnika Lincolna.
Niewiele skorzystam z malowniczości Shenandoah, chociaż nie tracę nadziei, bo przede mną 100 mil przejazdu przez park. Widoczność ogranicza się do kilku metrów, więc jadę bardzo wolno. Po kilku godzinach takiej jazdy w gęstej mgle krętą szosą w górę i w dół między 600 a 1300 m npm stwierdzam, że dalsza jazda przez park nie ma sensu, bo poza mgłą i deszczem niczego innego nie widzę.
Za Buena Vista wjeżdżam na samochodowy szlak Blue Ridge Parkway wiodący grzbietem pasma górskiego. Pode mną w dolinach widzę zalegające chmury - widok niemalże jak z samolotu. Spokojną drogą jadę kilkadziesiąt mil na północ. Widoki przyjemne i rozległe, choć czasami jadę w chmurach.
Nadal pada. W Covington robię kolejną przerwę. Mijane miasteczka wydają się być jak wymarłe, nawet nie ma ruchu samochodowego. Deszcz ustaje dopiero gdy dojeżdżam do Buena Vista.
Zapowiada się na lany tydzień. Deszcz nie przestaje padać, a niebo jest całkowicie ciemnoszare i nie widać żadnych przerw w chmurach, co nie wróży szybkiej poprawy pogody. Droga jest nadal bardzo kręta, a wokół mnie ciągną się góry porośnięte lasami głównie liściastymi. z gór spływają liczne strumienie, które zdążyły wystąpić z brzegów.
Mijam małe miasteczka Glasgow, Columbia, Somerset, London. Teren jest mocno pofałdowany, po południu wjeżdżam w góry. To Appalachy. Krajobraz przypomina trochę Góry Wałbrzyskie. Ulewny deszcz powoduje na zboczach nieskończoną ilość wodospadów, a rzeki mają wodę o kolorze kawy z mlekiem.
Lany poniedziałek zaczyna się tuż po północy, najpierw rzadko padającymi kroplami, potem coraz sowiciej. Gdy nareszcie robi się jasno zwijam całkowicie przemoczony namiot i śpiwór. Cała reszta jest tym razem sucha, bo nauczony doświadczeniem z dżungli mam wszystko w foliowych torbach. Jest zimno, niecałe 10 C i cały czas pada.
Jaskinia Mamucia jest największą jaskinią na świecie. Ma 350 mil korytarzy, które są poznane i najprawdopodobniej drugie tyle, które jeszcze nie są znane. Moja karta parków narodowych jest tu nieważna, a do wyboru jest szereg różnych tras w różnych cenach i wszystkie z przewodnikiem. Biorę jedną na chybił-trafił, zresztą właściwie nie mam wielkiego wyboru, bo jest późno i dopiero jutro mógłbym przebierać.
Ponieważ nie mam mapy, dlatego na pierwszym parkingu w stanie Kentucky zatrzymuję się i czekam na otwarcie punktu informacji turystycznej. Zaopatrzony w mapę jadę w kierunku Parku Narodowego Mammoth Cave.
Niedziela Wielkanocna. Wokół pagórkowaty teren porośnięty lasami liściastymi o tej porze roku jeszcze prawie bez liści. Jest na tyle chłodno, że po wyjściu ze śpiwora jest mi zimno. Niebo jest szare i od czasu do czasu mży. Dojeżdżam do końca szlaku w Nashville. Na moment zatrzymuję
Do Jackson jadę autostradą I-20 i tu wjeżdżam na Natchez Trace. Cały szlak ma 444 mile, ja zaczynam szlak na setnej mili, czyli będę jechał tym szlakiem do Nashville prawie 350 mil. Szlak Natchez Trace to kręta szosa prowadząca przez lasy i mokradła. Zakazany jest ruch samochodów ciężarowych, a prędkość jest ograniczona do 50 mil na godzinę.
W punkcie informacji otrzymuję mapę stanu oraz informację o samochodowym szlaku Natchez Trace. Jest piękna wiosenna pogoda, czyste niebo i ciepło. Wiosna jest bardzo zaawansowana, wszystkie drzewa mają piękną zieleń.
Tubylcy nazywają to miasteczko z centrum w stylu francuskiego kolonializmu Naketisz - nigdy bym tak tej nazwy nie przeczytał. Toż to się nie ma nijak to Natchitoches. Dziś jest Wielki Piątek i w USA jest święto, ale wiele osób pracuje. W Natchitoches jest wielu turystów, a atrakcją jest jedna ulica z domami z żelaznymi balkonami i przejażdżka powozem konnym.
Mieszane i zielone lasy oraz zalesione bagna to teren między stanami Texas a Louisiana. W Lufkin po obiedzie czuję się senny, bo spanie w autobusie było niewygodne i krótkie, więc w jakieś małej osadzie kilku domów relaksuję się leżąc na trawie. Miałem zamiar w pobliżu rozbić namiot,
Po przyjeździe do Houston od razu idę do biura. Co było do przewidzenia, dopytanie się o adres biura nie jest łatwe. Czy dane biuro ma samochód w interesującym mnie kierunku, mogę sprawdzać w internecie, stąd wiem, że Houston może mieć samochód w rejon New York City. Piszę, że może, bo listę aktualizuje się raz w tygodniu, więc informacje mogą być nieaktualne.
Do najbliższego miasta Pharr zabiera mnie meksykańska ciężarówka, niestety dalej nie jedzie. Dobre i to, bo od przejścia granicznego do Pharr jest 12 mil i nie ma żadnego transportu publicznego. Próbuję autostopu, idę też na bazę samochodów ciężarowych. Cały dzień tracę na próbach wydostania się z Pharr, ale bez skutku.
Śpimy niedługo, bo o świcie ruszamy dalej. Graniczne meksykańskie miasto Reynosa jest rozległe, zakurzone i brzydkie, jak wszystkie miasta nadgraniczne. Tuż przed mostem granicznym nad Rio Bravo zatrzymujemy się w małym centrum usługowym przy stacji paliwowej. Hector załatwia jakieś sprawy papierkowe, a ja robię zakupy.
Hectorowi spieszy się do granicy, a ponieważ jest senny, więc za Tampico ja przejmuję kierownicę. Szosa jest prosta, teren słabo zaludniony, a ruch niewielki, tak że dobrze się jedzie. Jest wprawdzie noc, ale sądzę, że mijam głównie pastwiska i uprawy sorgo lub soi. Ok. północy zatrzymuję się w dużej osadzie, gdzie czynne są całodobowe stoiska z jedzeniem.
Po solidnym śniadaniu sporządzonym przez gosposię żegnam się pragnąc dotrzeć na czwartek do Houston. Jeśli nie dotrę do czwartku, to będę żałował, że nie zostałem dłużej w Xalapa, bo sama myśl, że mogę gdzieś tkwić w USA i musieć czekać na poniedziałkowe otwarcie biura niezbyt mi się podoba.
W Meksyku Wielki Tydzień to czas wyjazdów całych rodzin. Okres od czwartku do niedzieli to okres wakacji, a dziś jest poniedziałek, początek Wielkiego Tygodnia (Semana Santa). Dla mnie oznacza to załadowane do granic możliwości całymi rodzinami samochody osobowe i bardzo znikomy ruch samochodów ciężarowych.
Dom, w którym mieszkają Cristina i Juan jest tak piękny, że aż mi szczęka opada ze zdumienia i podziwu. To nowy budynek, ale stylizowany na budownictwo kolonialne. Przy kolacji kupionej na mieście (kurczak i tacos z jagnięciną) rozmawiamy do późna w nocy. Cristina (36) i Juan (43) mieszkali w stolicy, a od roku są w Xalapa.
Wydawałoby się, że na takim ważnym skrzyżowaniu, gdzie jest rozjazd dróg północ - południe i wschód - zachód oraz gdzie samochody nie jadą szybko, złapanie okazji do pobliskiego rozjazdu w Cardel nie powinno być trudne. Z pustym żołądkiem czekam jednak wiele godzin bez skutku. W końcu znudzony tkwieniem w jednym miejscu maszeruję w upale przed siebie, licząc, że gdzieś blisko jest jakaś osada, gdzie będę mógł kupić coś do jedzenia i picia.
Jadę daleko jadącą ciężarówką, ale w trakcie jazdy dowiaduję się, że kierowca robi przerwę na nocleg u rodziny w Villahermosa, które chciałem przejechać ze względu na wielkość miasta. Wysiadam przy wjeździe, ale do wieczora nic nie jestem w stanie złapać, więc na pobliskiej stacji paliwowej rozbijam namiot.
Bonampak to ostatnie ruiny Mayów, które zwiedzam w tej podróży. Na tym poprzestanę, bo do wylotu z New York City pozostało trzy tygodnie, a droga jeszcze daleka. W San Javier stacjonuje mały oddział wojska i każdy samochód jest zatrzymywany do kontroli. Ruch na tej trasie jest znikomy, a głównymi pojazdami są płatne mikrobusy.
Z centrum wsi dochodzi głośny potok słów z głośnika. To objazdowi handlarze artykułów gospodarstwa domowego prowadzą coś na kształt aukcji, z tym że nie podbijają ceny, a obniżają do granic rentowności. Przy olbrzymiej ciężarówce jest ustawione podium z nagłośnieniem, a wokół poustawiane są garnki, naczynia, wiadra itp.
Ciepła wilgoć i pochmurno z wiszącym deszczem, tak można by w skrócie opisać pogodę panującą na tym terenie w trakcie mojego pobytu tutaj. Z Frontera Corozal przejeżdżam 30 km do San Javier i stąd idę 13 km pieszo do ruin Bonampak. Po przejściu 4 km jest wprawdzie transport dowożący do ruin, ale drogi.
Odległość 170 km z Palenque do granicznego Frontera Corozal pokonuję szybko. Po drodze nie ma prawie osad, ale dżungla jest dość mocno przetrzebiona. Chiapas to najbiedniejszy stan Meksyku i rejon działania zapatystów, a poza tym rejon przerzutu nielegalnych emigrantów do USA, stąd na drogach jest wiele kontroli wojskowych.
W Palenque robię rozeznanie odnośnie kolejnych stref archeologicznych. Informacje nie są krzepiące - do Yaxchilan można dostać się tylko łodzią, do innych niełatwo dotrzeć, choć są drogi, ale ponoć nikt nimi nie jeździ. Biura podróży w Palenque organizują wycieczki, ale te są drogie.
W Candelaria po godzinach bezskutecznego autostopu idę na przystanek autobusowy, bo leje deszcz i jestem zdecydowany na autobus. Do głównej drogi jest 30 km. Kilku przechodniów informuje mnie, że wieczorem jest kilka autobusów, ale informacje okazują się nieprawdziwe, żaden autobus nie jedzie.
Krótkimi odcinkami dojeżdżam po zmroku do małej wioski Estado de Mexico. Kierowca, z którym tu dojeżdżam zaprasza mnie na nocleg do siebie, a właściwie swoich rodziców. Dorobił się w USA, a teraz jest w trakcie przeprowadzki do Campeche. Zostaję poczęstowany sutą kolacją (dużo mięsa wieprzowego, fasola i tortillas).
Miasto wprawdzie już znam, ale ponieważ podobało mi się, to z przyjemnością zwiedzam je ponownie. Po południu opuszczam miasto szybko łapiąc kilka krótkich okazji, by w końcu trafić na ciężarówkę jadącą do Ciudad de Mexico. W Escarcega jemy obiad, tak więc gdy wysiadam na pustym skrzyżowaniu do Candelaria nie jestem głodny.
W upale ruszam pieszo nie mając pojęcia ile mam do przejścia. Po drodze mijam ruchliwą autostradę (nie będę musiał wracać do Maxcanu). Po dobrej godzinie wchodzę między kolejne pałace i piramidy. Na lekkim wzniesieniu są trzy grupy budowli Ah-Dzib, Ah-Canul i Ah-May. Każda z nich ma piramidę, a pomiędzy nimi są wytyczone drogi.
Zgodnie z informacjami gdzieś w okolicach Maxcanu powinny być ruiny Oxkintok. Niewielkie miasto zamieszkałe jest głównie przez Indian Maya. Rozpytuję o ruiny, ale pomimo, że większość pytanych wie o ruinach, to jednak nikt nie potrafi mi powiedzieć, jak do nich dotrzeć Każdy radzi wziąć taksówkę, bo jest bardzo daleko, ale gdy się pytam jak daleko nikt nie potrafi nawet w przybliżeniu określić odległości.
Na szukaniu dworca autobusowego w Merida schodzi mi sporo czasu, tak że do Uman, miasteczka na południowych obrzeżach Merida dojeżdżam po zachodzie słońca. Namiot rozbijam po ciemku przy jakimś zakładzie. Kiepsko śpię, bo w pobliżu przez całą noc ujadają psy, a do tego gryzą mnie mrówki.
Szosa jest nowa i prowadzi odludnym terenem do Merida, ale ruch jest mały. Większość samochodów jedzie do Merida przez indiańskie miasteczka. Sporo muszę nasmażyć się w słońcu, zanim opuszczę to skrzyżowanie wśród suchej selvy. Dojeżdżam do Mayapan, ale ... tu nie ma ruin. Okazuje się, że są dwa miejsca o tej nazwie - jedno Mayapan to wioska w której akurat jestem, drugie 30 km dalej na zachód i tam są ruiny, których szukam.
Do Chacmultun jest 7 km i jestem zdecydowany iść tam pieszo, ale nie muszę. Jakiś rolnik dowozi mnie w same ruiny, bo droga na jego pole wiedzie przez środek ruin. Strefa nie ma dozoru, co mnie bardzo dziwi. Okoliczny teren nie jest już tak płaski, a ruiny Chacmultun są na sporym wzgórzu, z którego jest bardzo daleki widok.
Największym miastem z tych trzech miejsc jest Labna (kilkanaście kilometrów dalej). Ma najwięcej kopców, ale wiele z nich jest lekko odkopanych, dzięki czemu widać fragmenty murów, ornamentów, ścian, schodów, przejść i sklepień. Tu też jest najwięcej budowli odbudowanych. Wokół olbrzymiego plaza central jest wiele budowli - od strony północnej bardzo długi dwukondygnacyjny pałac z mnóstwem reliefów na ścianach i na zwieńczeniach.
Xlapak jest małe Tylko trzy obiekty są odkopane, jest trochę kopców i dużo leżących wszędzie kamieni. Pozostała tylko niewielka część pałacu, ale z pięknie ozdobionym zwieńczeniem płaskiego dachu i mnóstwem wizerunków boga Chaca. Nieco dalej wśród rumowiska kamieni sterczą resztki świątyni, a jeszcze dalej wokół małego placu czworobok ruin z kamiennymi łukami, pewnie domy elity.
Po wielu trudach dojeżdżam do trasy Ruta Puuc. Tu mogę liczyć na ewentualnych turystów jeżdżących tą trasą wypożyczonymi samochodami. Dwa miasta z Ruta Puuc zwiedziłem 4 lata temu: Uxmal i Kabah. Teraz pragnę poznać trzy kolejne. Ze skrzyżowania, na którym wysiadam mam 5 km do najbliższych ruin Sayil.
Okazją dojeżdżam w pobliże ruin Tabasqueno oddalone od Dzibalchen o kilka kilometrów. Do przejścia mam 2 km. Droga jest kamienista i prawie biała od wapieni. Na wzgórzu wśród bujnej zieleni lasu jest mnóstwo kopców i kilka odrestaurowanych obiektów. Odbudowę ukończono zaledwie miesiąc temu, więc budowle (szczególnie zrekonstruowane fragmenty) lśnią bielą wapiennych kamieni.
Do Dzibalchen jadę z Mennonitami, dalej autobusem do odległego o 20 km Dzibilnocac. W Meksyku nawet na tak zapomnianych trasach jeżdżą dobre i nowe autobusy, a bilet za ten odcinek nie jest zbyt drogi (5 peso). Ruiny są tuż przy wsi. Dzibilnocac jest na całkowicie płaskim terenie i zajmuje bardzo duży obszar, ale tylko budowla centralna jest częściowo zrekonstruowana, reszta to kopce.
Między Xpujil a Dzibalchen jest tylko jedno skupisko kilku wsi. W Dzibalchen wysiadam już dobrze po zachodzie słońca. Na zocalo jest jakaś niewielka fiesta. Miasteczko jest zamieszkałe głównie przez Mayów. Na skraju spokojnego miasteczka łatwo znajduję gospodarstwo, gdzie mogę na skrawku trawy rozbić namiot.
Czekając na okazję moknę. Deszcz pada nieprzerwanie cały dzień, zmienia się tylko jego intensywność, raz jest to drobna mżawka, raz ulewa. Do Xpujil dojeżdżam w porze obiadu. W budce wejściowej do ruin otrzymuję trochę interesujących mnie informacji o ruinach w stanie Campeche. Najważniejsze dla mnie jest ich położenie i jak do nich dotrzeć.
Chetumal rozrosło się w ciągu ostatnich czterech lat nie do poznania. Wesoło, ruchliwie i dla mnie swojsko. Lubię Meksyk i dobrze się tu czuję. Odnajduję zapuszczone schronisko i postanawiam trochę odetchnąć po intensywnych dniach w Belize, a Chetumal nadaje się do tego doskonale. W niedzielę po sobotniej fieście Chetumal wydaje się być wyludnione, choć część sklepów jest otwarta.
Granica jest bardzo ruchliwa, to Meksykanie robią zakupy w strefie bezcłowej w Santa Elena (nazwy miast z San i Santa bardzo często powtarzają się w Ameryce Łacińskiej - Hiszpanie nie mieli zbytniej fantazji w nadawaniu nowych nazw). Na koniec pobytu w Belize zżymam się jeszcze na przymusową opłatę w wysokości 19 usd, pobieraną od wszystkich obcokrajowców opuszczających ten kraj.
Wracam do Indian Church i siadam na przydrożnym kamieniu, w nikłym cieniu lichego drzewa licząc, że może coś pojedzie i mnie zabierze. Mijają godziny, skwar się z nieba leje, doskwiera mi głód i pragnienie, a ja tkwię i czekam. Zabiera mnie ambulans (!) i jadąc inną drogą dowozi do dużej wsi, skąd mam autobus do Orange Walk.
Dzień zapowiada się upalnie, bo na niebie nie ma chmur. Nadspodziewanie szybko łapię okazję w pobliże Lamanai. Kamienista droga prowadzi przez pola uprawne (prawie nie ma drzew) i rozległą osadę Mennonitów. Małe, drewniane i zadbane domki są rozrzucone wśród pól. Mennonici tworzą osobną społeczność i zawierają związki małżeńskie tylko między sobą.
Gdy wysiadam jest już ciemno. Jest tu kilka domostw i dwie przystanie łodzi motorowych. Na jednej przystani na ładnie przystrzyżonym trawniku rozbijam namiot. Stróżem nocnym jest Metys, z którym rozmawiam o możliwości dotarcia do Lamanai. Pochodzi z Hondurasu, jego żona z Gwatemali. W Belize mieszkają już wiele lat.
Tą samą drogą i w ten sam sposób wracam do Sand Hill. Jedyną różnicą jest krótki deszcz, który moczy mnie w trakcie marszu. Z Sand Hill jadę autobusem do Toll Bridge.
Altun Ha było w przeszłości dużym ośrodkiem Mayów zamieszkałym już przed 3000 lat, upadło, tak jak większość ok. 900 roku n.e. Dziś w okolicy mieszkają głównie Murzyni, którzy przy wejściu mają szereg straganów z pamiątkami, tyle, że o afrykańskim rodowodzie i na każdym stoisku gra głośna muzyka reggae, co tworzy mało przyjemną dla ucha kakofonię.
Wysiadam na prawie pustym skrzyżowaniu. Od głównej drogi w Sand Hill jest do ruin 14 mil. W chińskim sklepie można kupić nie tylko artykuły spożywcze, ale również gorące chińskie dania. Większość drogi w kierunku Altun Ha jadę autostopem, a ostatnie dwie mile na pieszo.
Belize City to była stolica kraju. Po tornadzie w 1961 zniszczona, więc rząd założył nowe miasto Belmopan i tam jest teraz stolica. Belize City liczy 80 000 mieszkańców. Miasto o architekturze angielskiego stylu kolonialnego z XIX wieku jest dość zapuszczone. Zwiedzam wiktoriańską katedrę św.
Krótkimi odcinkami dojeżdżam do drugich ruin w tym rejonie Nim Li Punit. Są blisko głównej drogi i blisko dużej wsi też zamieszkałej przez Indian. Ruiny są jeszcze mniejsze niż Lubaantun. Ze wzgórza rozciąga się daleki widok na jezioro, lasy i pastwiska. Trawiaste place, podobnie jak w Lubaantun są bardzo zadbane, ale z wyjątkiem kilku rumowisk i dobrze odrestaurowanego boiska do gry w pelotę niewiele jest do oglądania.
W promieniu kilkunastu kilometrów jest sporo dużych wiosek indiańskich, ale są tak rozrzucone, że do każdej wioski prowadzi osobna droga. Gdy dochodzę do skrzyżowania zastaję na nim kilkanaście osób chętnych na autostop. To nauczyciele i nauczycielki dojeżdżający autostopem do poszczególnych wsi z Punta Gorda.
Dangriga to miasteczko zamieszkałe głównie przez Garifuna (potomkowie Indian i Murzynów), choć są i Chińczycy, którzy tu w Belize, podobnie jak w Panamie prowadzą wszystkie sklepy spożywcze.Ciepło i parno, temperatura 34 C. Trochę muszę czekać na autobus (pragnę jechać na południe do dwóch stref archeologicznych), więc czas spędzam na plaży (w takiej wilgotnej gorączce nie chce się mi się ruszać) w cieniu palmy.
Belmopan, stolica Belize to chyba najmniejsza stolica świata (a z pewnością jedna z najmniejszych) - kilka szarych, piętrowych baraków rządowych, trochę straganów i sklepów i małe osiedle mieszkaniowe, a liczba mieszkańców sięga 4000 osób. W instytucie archeologii uzyskuję słabą informację o siedzibach starożytnych Mayów w Belize i schematyczną mapę częściowo odrestaurowanych miejsc.
Czekając na autobus patrzę na bawiące się na boisku dzieci. San Antonio to wieś Indian Mayów. Z rozmowy z czekającymi na autobus pasażerami dowiaduję się, że jeden dzień dzieci uczą się w ojczystym języku Maya. Okazuje się, że jednak są problemy z dostaniem się do San Ignatio. Autobus nie pojedzie, bo się zepsuł, więc zabieramy się okazją.
Moim celem jest odległy o 86 km, położony w dżungli Caracol. W okresie klasycznym było to chyba największe miasto Mayów liczące ponad 200 000 mieszkańców. Po drodze jest tylko jedna wieś San Antonio i kilka rozrzuconych eco-resortów dla bogatych turystów. Niespodziewanie szybko dojeżdżam w południe do celu.
Zostaję zaproszony na herbatę, a gospodyni opowiada mi o swoich rodzinnych tragediach. To rodzina indiańska, która uciekła z Gwatemali w czasie wojny domowej. Starsza pani nigdy nie dowiedziała się, w jakich okolicznościach zginął jeden z jej synów. Wojna domowa w Gwatemali trwała od 196
Autostopem ruszam do odległego o 19 km El Pilar. Dżungla pokrywa byłe miasto Mayów i 5 db wstępu okazuje się niewarte wydania. Nic nie jest odrestaurowane, widać tylko niewielkie, choć bardzo liczne kopce i małe place między nimi. W kilku miejscach odsłonięto małe fragmenty kamiennych murów i dwa tunele prowadzące w głąb piramid długości kilku metrów.
Jest niedziela i większość punktów usługowych jest zamknięta - to zaskakujące, szczególnie, że San Ignacio jest centrum wypadowym do kilku ruin Mayów, przez co jest też centrum turystycznym. Nadal mogę porozumiewać się po hiszpańsku, bo większość mieszkańców to Metysi mówiący zarówno po hiszpańsku, jak i po angielsku.
Wstęp do Xunantunich kosztuje 5 db. Główne budowle są na wzgórzu. Pogoda jest niespecjalna - całkowite zachmurzenie i od czasu do czasu mżawka. Odrestaurowane są piramidy i świątynie wokół trzech placów. Drzewa zostały całkowicie usunięte z terenu ruin i może dlatego całość robi ogromne wrażenie, choć główna piramida jest naprawdę ogromna, u podstawy szeroka i bardzo wysoka.
Przechodzę od punktu kontroli gwatemalskiej do punktu kontroli belizeńskiej, tu też wszystko przebiega sprawnie i miło. Autostopem jadę kilka kilometrów do Soccotz, wsi z której po przeprawieniu się prymitywnym promem przez rzekę idę 2 km do Xunantunich.
Do głównej szosy zabieram się z murarzami. Droga do miasteczka Melchor de Mencos jest fatalna. Po wydaniu reszty quetzali ruszam do przejścia granicznego. W paszporcie przybywa kolejna pieczątka. Odprawa jest miła i bez żadnych dodatkowych opłat.
Rano ruszam pieszo do Nakum, ruin odległych od Yaxha o 18 km. Bojąc się zabłądzenia, pytam kilkakrotnie, czy wiedzie tam tylko jedna ścieżka bez rozwidleń. Wszyscy utrzymują, że tak. Oprócz ścieżki przez dżunglę jest jeszcze droga, ale nieprzejezdna i dłuższa. W Nakum trwają też prace wykopaliskowe, ale dostawy materiałów są bardzo rzadko, kiedy przez dłuższy okres jest sucho.
Do Yaxha prowadzi kamienista i prawie biała (wapienna) droga. Zagłębiam się w dżunglę, nie idę jednak daleko, bo zabiera mnie samochód wiozący murarzy i zaopatrzenie do Yaxha. Przy odbudowie pracuje blisko 50 osób. Pracują 22 dni, potem mają 8 dni wolnego i dziś jest akurat zmiana części pracowników.
Dzień jest słoneczny z niewielką ilością chmur. Do kolejnego miejsca Mayów, do którego się wybieram jest 73 km w kierunku wschodnim, z tym, że ostatnie 11 km w bok trzeba pokonać pieszo. Nie ma tam żadnych miejscowości, tylko dżungla, więc nie ma żadnej komunikacji. Cena wycieczki do Yaxha wynosi 160 quetzali, a do ruin Nakum leżących 18 km za Yaxha aż 480 quetzali.
W nocy budzę się, bo leje deszcz, a w namiocie mam wodę. Część podwórka jest zalana wodą, a namiot stoi w kałuży o głębokości 10 cm. Sądząc, że deszcz jest przelotny usuwam kubkiem wodę z namiotu, ale w końcu rezygnuję, bo deszcz nie ustaje. Przenoszę namiot pod zadaszenie, gdzie podwórko jest otoczone niewielkim wałem ziemnym i dzięki temu jest sucho.
Osada Uaxactun składająca się z kilkudziesięciu chat jest otoczona dżunglą, a ruiny są po obu stronach osady. Zwiedzam najpierw kompleks astronomiczny. Kilka budowli jest odrestaurowanych, ale na tyle dawno, że zdążyły porosnąć grubym mchem. Nie ma dozorców i nikt nie dba o utrzymanie budowli w należytym stanie.
Do wioski z ruinami Mayów Uaxactun kursuje jeden autobus dziennie. Odjazd jest o 12:00. O 11:00 zmierzam przez groblę do Santa Elena. Autobusy odjeżdżają z targowiska, ale trudno się zorientować gdzie i jakie autobusy odjeżdżają. Jeden z naganiaczy stara mi się pomóc, ale okazuje się, że autobus do Uaxactun już odjechał.
W inspektoracie IDAEH pragnę zasięgnąć informacji o częściowo odrestaurowanych miejscach Mayów w najbliższej okolicy. Jak już się zdołałem przekonać, najlepsze informacje mają inspektorzy terenowi. Odrestaurowane strefy archeologiczne nie oznaczają całkowitego odrestaurowania wszystkich budowli, tylko odkrycie i odbudowę kilku obiektów, bo znakomita większość jest porośnięta dżunglą i pozostanie tak jeszcze bardzo, bardzo długo.
Jest niedziela, na niebie niewiele chmur, a ja ponownie staję w ruchliwym mieście Santa Elena. Postanawiam zatrzymać się w tanim schronisku na wyspie Flores. Kiedyś było do miejsce pełne świątyń Mayów, ale zostało całkowicie zrównane z ziemią przez żołdaków Corteza w 1524 roku. Dziś ta niewielka wyspa jest całkowicie zabudowana.
Wracam mikrobusem do El Paraiso, małej wioski, z której idę polną drogą w kierunku drugich ruin na tym obszarze - Ceibal. Do przejścia mam 8 km. Po dwóch kilometrach wchodzę do dżungli i zostaję zmoczony krótkim, ulewnym deszczem. Ceibal było kiedyś dużym miastem liczącym ok. 30 000 mieszkańców.
Pierwsze 30 km jadę mikrobusem dobrą szosą. W maleńkiej wiosce Las Posas wysiadam. Jest tu niewiele drewnianych domów z desek krytych strzechami, ale jest jedna jadłodajnia i kilka sklepów spożywczych. Kolejny etap do droga w bok, wyboista i pylista. Pokonuję ten odcinek okazją i wysiadam ledwo żywy.
Szosa kończy się na brzegu rzeki Pasion, nad którą po drugiej stronie leży Sayaxche. Prymitywny prom na linie przewozi samochody, pasażerów za 1 quetzala przewożą łodzie. Nie ma przystani, a prom i łodzie lądują na piasku. Żwirowe brzegi służą jako składowisko towarów. Po obu stronach jest duży ruch.
Jadę do Flores, najbardziej znanego miasta prowincji Peten. Flores jest stolicą prowincji i jest położone na niewielkiej wyspie na jeziorze Peten Itza. Na brzegu naprzeciwko grobli prowadzącej do niewielkiego Flores jest zespół dwóch dużych i ruchliwych miast Santa Elena i San Benito. Choć
El Chal to chaotyczna osada przy głównej trasie do Flores. Na skraju osady są kolejne nie odrestaurowane ruiny Mayów. Jest późne popołudnie i na terenie ruin zamierzam rozbić namiot. To dobre miejsce na nocleg. Dozorca jest miły i jak dotychczas spotykani bardzo rozmowny. Załatwiwszy nocleg idę do ruin.
Żegnając się z Jose otrzymuję dokładne wskazówki jak dojść do następnych ruin Ixcun. Polną drogą idę 7 km do kolejnej nie odrestaurowanej strefy archeologicznej położonej w dżungli i jak Sacul nad strumieniem. Strefa nie jest odrestaurowana, ale chaszcze i część drzew usunięto, tak że można rozpoznać plan miasta Mayów.
Ruiny Sacul są dozorowane przez całą dobę przez jednego pracownika. Gdy przychodzę ze zmiennikiem, dotychczasowy od razu zabiera mnie, aby pokazać mi ruiny. Idziemy pod górę mijając po drodze zarośnięte platformy. Góra na którą wchodzimy to piramida, ale nic nie widać, bo jest pod warstwą ziemi i porośnięta dżunglą.
Zanim trafiam do terenowego biura IDAEH długo błądzę po niewielkiej miejscowości, bo nikt nie wie, gdzie taka instytucja jest. Inspektor jest dobrze zorientowany w okolicznych ruinach, wie też jak tam dojechać lub dojść. Rysuje mi schematyczną mapkę trzech stref: Sacul, Ixtonton i Ixcun. Najdalej jest Sacul, 23 km i tylko jeden autobus dziennie odjeżdżający ok.
Jedynie wcześnie rano jest trochę rześko, ale szybko robi się upalnie. Wracam do Rio Dulce. Miejscowość leżąca nad olbrzymim jeziorem Izabal uchodzącym krótką rzeką do zatoki Morza Karaibskiego jest miejscem bardzo turystycznym, pełnym zarówno turystów, jak i ludności miejscowej z okolicy.
W Los Amates korzystam z internetu i jadę dalej na północ do Rio Dulce. Na pieszo ruszam do pobliskiego fortu zbudowanego przez Hiszpanów dla ochrony Gwatemali przed piratami. Mijam wiele ekskluzywnych hoteli z przystaniami dla jachtów. Fort jest wiernie odbudowany, a pomieszczenia wewnątrz dobrze opisane.
Z Gwatemalczykami, podobnie jak z Meksykanami można targować nawet bilet wstępu. Wchodzę na dobrze odrestaurowany i bardzo zadbany teren ruin Quirigua. Jest wcześnie rano, a oprócz mnie jest tylko kilku pracowników koszących trawę, zbierających liście i usuwających roślinność wyrosłą między kamieniami - to niekończąca się praca, bo jak twierdzą, gdy skończą całość, na początku już rośnie nowa trawa.
Z Los Amates kursują do ruin autobusy (ruiny nie są głównym celem autobusu, tylko plantacje bananów). Jeżdżą nimi pracownicy plantacji. Północne wybrzeże Gwatemali to pas upraw bananów (ten pas ciągnie się z małymi przerwami od Panamy). Plantacje należą do kapitału obcego (trudno s
Ambasada zmieniła swój adres, więc przemieszczam się trochę, ale wizę otrzymuję w 15 minut. Jest wprawdzie już późne popołudnie, ale po zjedzeniu taniego obiadu decyduję się wyjechać ze stolicy jeszcze dziś. Jadę przez większą część trasy tą samą szosą co kilka godzin temu. Szosa jest bardzo ruchliwa, bo to główna trasa między stolicą, a Morzem Karaibskim i Peten.
Skoro już tu jestem, to odwiedzam terenowy inspektorat IDAEH w celu poinformowania się, jak dotrzeć do strefy archeologicznej Quirigua. Muszę wprawdzie najpierw jechać do Ciudad de Guatemala po wizę Belize, ale dobrze byłoby wiedzieć, dokąd na powrocie mam dojechać, aby nie błądzić.
Rano przechodzę granicę w El Florido. Opuszczenie Hondurasu kosztuje 1 usd, zaś w Gwatemali muszę wykupić kartę turystyczną za 80 quetzali. Przy granicy czeka autobus, którym dojeżdżam do Chiquimula.
Przez górzysty teren dojeżdżam do Copan Ruinas. Małe i bardzo zadbane miasteczko leży w dolinie. Do ruin jest 1 km. Wprawdzie zwiedzić obiekt mam zamiar dopiero jutro (może będzie lepsza pogoda - dziś jest bardzo pochmurno), ale idę tam na spacer, w celu zorientowania się. Jest kilka minut po 15:00 i okazuje się, że mogę kupić bilet z jutrzejszą datą zwiedzając dziś za darmo.
Okazjami dojeżdżam bezpośrednio do wejścia do ruin. Jeśli znaczenie ruin określałoby się ilością uzbrojonych strażników, to z pewnością El Puente byłoby w czołówce. Obiektu pilnuje jeden pracownik cywilny, czterech po zęby uzbrojonych policjantów, dwa dorosłe owczarki niemieckie i 13 szczeniaków.
Na dworcu w San Pedro Sula momentalnie zostaję obstąpiony przez taksówkarzy, ale nikt nie wie gdzie jest konsulat Belize, więc rezygnuję z ubiegania się o wizę w tutejszym konsulacie, który jest już pewnie zamknięty, a ponieważ jest piątek, a miasto nieciekawe, więc z innego dworca jadę do La Entrada w pobliżu którego są ruiny miasta Mayów El Puente.
Bilet w obie strony kosztuje 250 lempira, Prom to nowoczesna łódź motorowa dla 200 pasażerów, a dystans 40 km przepływa w ciągu jednej godziny. Utila to jedna z Wysp Zatokowych, ma 10 km długości i 3 km szerokości. Jest tu tylko jedna miejscowość (też Utila) mająca 6000 mieszkańców. Cała miejscowość żyje z turystów.
Wysiadam na przedmieściach La Ceiba, miasta na wybrzeżu Morza Karaibskiego. Do najtańszego hotelu jest kilka kilometrów, ale dzięki uprzejmości policji turystycznej, która zawozi mnie pod hotel nie muszę maszerować przez całe miasto. Jest parno, ciepło i pochmurno. Miasto jest przeciętne, plaża wąska, a piasek szary i gruboziarnisty.
San Pedro Sula to drugie co do wielkości miasto Hondurasu. Wprawdzie miasto zostało założone w 1536 roku, ale zabudowy kolonialnej jest tu niewiele. Zwiedzam katedrę i postanawiam trochę pobyć w jednym miejscu. Nadaje się do tego jedna z wysp u wybrzeży Hondurasu. Ruszam do La Ceiba.
Obszar między obecną stolicą Tegucigalpa a byłą stolicą Comayagua to góry porośnięte lasami sosnowymi. Kolonialne miasto ma parterowe centrum z kilkoma ładnymi kościołami z XVI i XVII wieku i jest odrestaurowane oraz czyste, ulice utwardzone, a chodniki równe. W samym centrum trafiam do bardzo miłego i spokojnego hoteliku.
Przez góry porośnięte lasami sosnowymi i w deszczu jadę kilka godzin do stolicy Hondurasu Tegucigalpa. Tegucigalpa jest bardzo ładnie położona w rozległym obniżeniu, ale już na pierwszy rzut oka rzuca się brzydota miasta. Nie mam zamiaru zatrzymywać się tu dłużej, niż tylko do uzyskania wizy Belize.
Przed południem przekraczam granicę w Las Manos. Po stronie nikaraguańskiej płacę 2 usd za opuszczenie, a po stronie honduraskiej 5 usd za wkroczenie. Po obu stronach urzędnicy w punkcie migracyjnym są uprzejmi i sprawni. Ruch na przejściu jest bardzo nikły. Tuz za przejściem czeka mikrobu
Nieutwardzone ulice, po których hula wiatr wzniecając tumany kurzu, domy podobne do baraków i centralny park z soczystą zielenią. to Ocotal. Niewiele nowego poznaję, więc jutro mam zamiar opuścić Nikaraguę. Krajobraz zmienia się nieznacznie i jest podobny, jak w całej Ameryce Centralnej, podobnie ludność i architektura.
Odczuwam wyraźny chłód. Wieje silny wiatr wzniecając na bocznych nieutwardzonych uliczkach tumany kurzu. Matagalpa leży w wąskiej dolinie na dnie której płynie niewielka rzeka. Zupełnie odmienny krajobraz od widzianego wczoraj, pożółkła trawa, kamienista gleba, małe drzewa, krzaki i kaktusy - ogólnie wyblakła zieleń i sucho.
Super egzotyka się kończy. San Benito osiągam o zachodzie słońca. Ponieważ San Benito, to zaledwie kilka domostw i setki handlarzy obsługujących przejeżdżające autobusy oraz góry śmieci, więc nie mam zamiaru zostawać tu na noc, tylko jechać jeszcze dalej. Zaraz nadjeżdża autobus w interesującym mnie kierunku do Matagalpa.
W nocy pada, więc rano jest jeszcze większe błoto, choć poprzedniego dnia wydawało się, że już większe być nie może. Pragnę tylko jak najszybciej wydostać się z tej dziury. Autobus. ma ruszyć o 8:00, ale nie może zapalić silnika, więc wyjazd opóźnia się. Najpierw cała plejada mechaników próbuje coś grzebać w silniku, w końcu inny autobus bierze go na hol i tym sposobem wyruszam w dalszą drogę.
San Carlos leży nad jeziorem Nicaragua w miejscu gdzie wypływa rzeka San Juan prowadząca do morza. Sama osada to błotnista dziura z zapleśniałymi domami i pordzewiałymi dachami. Przy kładce, do której dobija łódź jest nędzny barak urzędu migracyjnego i gdzie za wjazd do Nikaragui moja kieszeń zostaje uszczuplona o 9 usd.
Kostaryka w zasadzie mnie nuży. Niewątpliwie jedną z przyczyn jest niesympatyczne społeczeństwo. Właściciel hotelu na moje pytanie skąd odjeżdżają autobusy do San Carlos (w każdym kierunku autobusy jeżdżą z innego dworca, a do tego każda firma ma osobny dworzec) odsyła mnie do ściennej mapy San Jose, na której są zaznaczone dworce, ale bez informacji jaką trasę obsługują.
Trasa z Puerto Limon do San Jose to góry z wilgotnym lasem tropikalnym, w którym leje jak z przysłowiowego cebra. Najciekawszą rzeczą po drodze jest szeroka rzeka o pomarańczowo-żółtym kolorze wody - ponoć od rud miedzi zawartych w glebie.
Puerto Limon, największy port Kostaryki to duże miasto, ale z nijakim budownictwem. Ludność w przeważającej mierze czarna, Za nocleg w spokojnym i schludnym hotelu płacę 1750 colones. Przy zachodzącym słońcu idę jeszcze na spacer główną ulicą do portu i nad brzeg morza, szybko jenak wracam, bo leje.
Znowu czekam długo na autobus (w Panamie już zdążyłem zapomnieć, co to jest czekanie na autobus) i jadę do Cahuita, małej osady nad morzem. W najtańszym hoteliku nie chcą mnie przyjąć, bo mają tylko pokoje dwuosobowe i liczą, że trafią się jeszcze goście. Mała zabłocona wiocha, ale pełna młodych turystów, głównie surfingowców.
Idąc przez dziurawy most z luźnymi, często wręcz zmurszałymi belkami nie mogę się nadziwić jak przejeżdżają tędy samochody (ale przejeżdżają, tylko wolniuteńko). Po drugiej stronie mostu jest kostarykański punkt migracyjny i wioska Sixaola. Pierwsze o co mnie pyta urzędnik, to czy mam bilet powrotny z Kostaryki i żadne perswazje, że jadę do Nikaragui, i że nie wracam do Panamy nie pomagają.
Kończę swój pobyt w Panamie. Kraj jest atrakcyjny i podoba mi się. Największą atrakcją jest kanał, ale i stolica jest bardzo ciekawa. Podoba mi się różnorodność ras i to, że Indianie Kuna cieszą się autonomią. Również krajobrazowo niczego tu nie brakuje, a dostęp do parków narodowych jest dość łatwy.
Zamiast łodzią za 3 balboa na wyspę Colon płynę promem za 1 balboa. Chmury wiszą nisko, a zamglenie sprawia, że widoczność jest bardzo słaba. Rejs trwa 1,5 godziny i prowadzi wzdłuż szeregu wysp porośniętych dżunglą. Gdyby było słonecznie byłby to widok jak z turystycznych folderów reklamujących rajskie wyspy.
Almirante to port u podnóża gór nad zatoką pełną wysp i wysepek. Ledwo wysiadam z mikrobusu od razu kilku czarnych chłopców próbuje mi wcisnąć taksówkę do portu i przejazd do Bocas del Toro na wyspę Colon, a jak wyjaśniam, że dziś nie chcę płynąć na wyspy, to próbują zaprowadzić mnie do hotelu.
Południowa część Panamy jest mniej wilgotna od północnej. Do Penonome, małego miasteczka wśród wzgórz jadę mikrobusem. Stąd jadę zaraz autobusem do David, a z David ponownie mikrobusem do Almirante. Przejazd zajmuje cały dzień. Z David do Almirante jadę na północ ku wybrzeżu Morza Karaibskiego.
Ponownie Santa Clara. Na tutejszej plaży spędziłem pierwszą noc w Panamie. Teraz nie ma tu nikogo, więc nocuję za darmo. Panama bardzo mi się podoba. W strefie kanału mieszka większość Panamczyków, pozostałe regiony są słabo zaludnione. Na długich trasach jeżdżą nowoczesne autobusy lub mikrobusy, w strefie kanału wysłużone schoolbusy pomalowane bardzo fantazyjnie i przez to nazywa się je tutaj 'Diablo rojo', czyli 'czerwone diabły'.
Śniadanie jem w Casco Antiguo Jestem na głównej ulicy handlowej będącej deptakiem. Idąc nią czuje się miły chłód klimatyzacji spływający ze sklepów. Przewijają się tu wszystkie rasy, jakie są na kuli ziemskiej, od Indian Kuna, przez Murzynów, Białych po Azjatów (Arabów, Hindusów i Chińczyków) oraz wszelkiego typu mieszańcy wszystkich ras.
Autobusy pękają w szwach, ale jakoś się z plecakiem wciskam, a w Sabanitas wydostaję. Ruch na szosie między Colon a Ciudad de Panama jest duży - wszyscy wracają z weekendu do miast. Z kolejnego zatłoczonego autobusu wysiadam w Chilibre, ponieważ chcę ponownie dojechać do śluzy w Miraflores.
Słynne Portobelo było w okresie panowania Hiszpanów głównym portem, z którego wożono drogocenne ładunki z Ameryki Południowej do Hiszpanii, a ponieważ było to miejsce częstych ataków piratów, więc na wzgórzach otaczających malowniczą zatokę Hiszpanie pobudowali szereg fortów mających chronić port i statki ze skarbami przed piratami.
W Colon mieszka głównie czarna ludność, a domy są bardzo mocno zniszczone. Domy w stylu francuskim zostały zbudowane w końcu XIX wieku przez Francuzów rozpoczynających budowę kanału. Nie czuję się w tym mieście zbyt pewnie, więc szybko jadę dalej do Portobelo. Jest niedziela i w autobusie jest duży tłok.
Nie koniec miłych gestów ze strony policji, rano zostaję dowieziony w pobliże śluzy. Jest pochmurno i parno. Śluza Gatun to największa z trzech śluz na Kanale Panamskim. Ma trzy komory, w których statki są podnoszone (lub opuszczane) o 26 m. Pracę śluzy można obserwować ze specjalnej platformy dla turystów.
Posterunek policji jest na obrzeżu małej osady. Nie ma tu sklepów, a ja jestem głodny, więc szef zawozi mnie do supermarketu w Colon, gdzie robię zakupy. Szef policji okazuje się bardzo sympatyczny i po krótkiej rozmowie proponuje mi spanie w policyjnej noclegowni. Już nie po raz pierwszy s
Dojeżdżam do śluzy Gatun od strony Atlantyku. Znów jestem za późno, taras widokowy jest już zamknięty. Szukając noclegu trafiam na byłe osiedle pracowników z USA. Pięknie wystrzyżona trawa, ładne, białe drewniane domy na pagórkach wśród rzadkich starych drzew - wszystko puste. Dostrzegam jednostkę straży pożarnej i uzyskuję zgodę na rozbicie namiotu.
Przez Chilibre dojeżdżam do Colon. Początkowo zamierzałem się tu zatrzymać, ale miasto nie sprawia wrażenia zbyt bezpiecznego - widzę wprawdzie napisy apelujące do ludności, aby nie krzywdzili turystów, bo turyści są dobrodziejstwem dla państwa, ale wolę nie sprawdzać skuteczności a
Docieram do wejścia do Parku Narodowego Soberania. To wilgotny las tropikalny. Wstęp dla obcokrajowców wynosi 3 balboa (Panamczycy 1 balboa). W tym miejscu nie ma wprawdzie oficjalnego wejścia, ale bilet kupuję u strażnika, który przyjechał tu, by zrobić krótką lekcję poglądową dla przybyłej młodzieży.
W kierunku stolicy jeżdżą często mikrobusy, więc szybko docieram do Ciudad de Panama. Główny dworzec autobusowy jest nowoczesny i przypomina terminal lotniczy. Wszędzie jest czysto i zielono, trawniki są często koszone. Pragnę odwiedzić polską ambasadę znajdującą się w nowoczesnej części pełnej drapaczy chmur.
Panama to ostatnie państwo na mojej trasie. Autobusem ruszam w południe w kierunku Ciudad de Panama. Panama ma czas przesunięty o jedną godzinę do przodu. Do stolicy jest blisko 600 km, więc kupuję bilet do małej miejscowości nad Pacyfikiem, w której będę tuż przed zachodem słońca. Jadę panamerikaną, czyli jedyną drogą prowadzącą wzdłuż kraju.
Przejście graniczne jest wyjątkowo chaotyczne i wśród tłumów oraz straganów nie widać urzędu migracyjnego. Kilkakrotnie muszę pytać, by tam trafić. Dlaczego jest to takie ważne, by uzyskać pieczątkę w paszporcie? W zasadzie granicę można by przejść niezauważonym, co dla mnie ze względu na niewielką ilość miejsca w paszporcie byłoby korzystne.
Już myślałem, że w Kostaryce nie ma Indian, ale przy granicy spotykam dwie rodziny indiańskie. Są bardzo niscy, mają ciemną karnację skóry, mężczyźni ubrani współcześnie, kobiety noszą długie do ziemi, jednobarwne suknie (fiolet, żółć, czerwień) wyszywane w geometryczne, wielo
Miasteczko położone na brzegu zatoki ma tylko jedną ulicę ciągnącą się u podnóża wzgórz przez kilka kilometrów. Na zatoce jest szereg wysepek, wzgórza pokryte są gęstą roślinnością, a większość domów jest drewniana. Najtańszy hotelik jest wyjątkowo tani (800 colones) i ma na parterze restaurację chińską. Budzi mnie małe trzęsienie ziemi.
Po wschodniej stroni gór jest niewiele osad, cały czas jedzie się przez niewielkie góry porośnięte tropikalnymi lasami mijając liczne rzeki i strumienie. W Rio Claro wysiadam, bo chcę dostać się na wybrzeże Pacyfiku, a może nawet do Parku Narodowego Corcovado (tropikalny las deszczowy). Upał powala, a po wyjściu z autobusu obskakuje mnie cała rzesza taksówkarzy, ale tu wyjątkowo nie muszę czekać długo na najbliższy autobus.
Stojąc długo na przystanku patrzę, jak słońce chyli się ku zachodowi. Przejazd przez góry nastąpi po ciemku. Kostaryka będzie kojarzyć mi się przede wszystkim z wielogodzinnym oczekiwaniem na autobusy. Najwyższe w Kostaryce pasmo górskie przejeżdżam w chmurach i w ciemnościach. O 20:00 wysiadam w małym miasteczku położonym w małej dolinie na południowych stokach gór.
Cartago to moja ostatnia próba zobaczenia zabytkowego miasta w Kostaryce. Gdy wysiadam i widzę brzydkie betonowo-blaszane domy takie jak wszędzie w Kostaryce wiem, że w tym kraju nie ma zabytków architektury. Bazylika w stylu bizantyńskim odbudowana po licznych trzęsieniach ziemi, które zniszczyły dawną stolicę jest jedynym zabytkiem miasta założonego w 1563 roku.
Z Heredia do San Jose jest kilka kilometrów, więc szybko dojeżdżam autobusem miejskim do centrum stolicy Kostaryki. Kierowca zwraca mi z irytacją uwagę, że mój plecak zawadza innym pasażerom (nie ma tłoku) - to pierwsza taka uwaga jaką słyszę w życiu - dla mnie to tylko potwierdzenie mojej opinii o Ticos - są niesympatyczni.
Czekam na autobus w Arenal. Jadę do Ciudad Quesada współczesnego miasta leżącego na płaskich szczytach gór porośniętych gdzieniegdzie drzewami, ale głównie wśród pastwisk i pól uprawnych. Z dworca autobusowego będącego na obrzeżu miasta rozciąga się widok na północne stoki gór i na rozległe równiny u podnóża.
Autobusy kursują rzadko, co powoduje namolność taksówkarzy, szczególnie w stosunku do nielicznych białych turystów. Na najbliższy autobus do Canas muszę czekać dwie godziny. Autobus podjeżdża punktualnie, bilety sprzedaje kierowca. Gdy przed odjazdem przez autobus przetacza się szereg sprzedawców, to wiem że jestem w Ameryce Łacińskiej.
Liberia to nowoczesne miasto o parterowej zabudowie. Przy głównym placu z palmami stoi nowoczesny kościół. Kilka banków, sklepy, czyste bary, nie ma straganów ani ulicznych bud z jedzeniem. Ludzie są tacy sami, jak dotychczas, czyli krępi Metysi, ale od razu rzuca się w oczy, że są zamożniejsi od swoich sąsiadów z zachodu.
Penas Blancas. Pierwsza niespodzianka to opłata za wejście na przejście graniczne wynosząca 15 cordoba. Opłata za opuszczenie Nikaragui wynosi 2 usd i muszę wymienić cordoba na dolary, bo tę opłatę trzeba koniecznie wnieść w dolarach. Kolejna niespodzianka (już po przejściu granicy) to kolejka do punktu migracyjnego taka, jak w trudnych czasach w Polsce Ludowej przed sklepem mięsnym.
Autobusem mógłbym dojechać do samej granicy, ale wysiadam trochę wcześniej, aby spokojnie się przejść i może uniknąć kolejki do odprawy, bo autobus jest przepełniony.
Wyjątkowo stary autobus jedzie wolniutko przez wieś przeraźliwie trąbiąc powiadamiając tym samym wszystkich chętnych do jazdy do Moyogalpa. Miasteczko jest małe. Jest tu przystań, z której odpływają stateczki do San Jorge na południowym brzegu jeziora Nicaragua. Mam sporo czasu do najbliższego rejsu, więc trochę rozglądam się po małej mieścinie.
Gospodarze częstują mnie kawą i herbatnikami. Nierówną drogą wiodącą u stóp wulkanu idę do następnej wsi. Mijam uprawy bananów, rozległe pastwiska typu sawannowego i niekiedy zostaję okurzony bardzo wolno przejeżdżającym samochodem. Najpopularniejszym środkiem lokomocji na wyspie zdaje się być rower.
Niewielkim statkiem opuszczam Granada. Rejs na wyspę Ometepe trwa 4 godziny. Wyspę o powierzchni 265 km2, tworzą dwa wulkany. To ponoć największa wyspa na jeziorze słodkowodnym na świecie. Jest ciemno, gdy statek dobija do maleńkiej przystani w pobliżu Altagracia. Na pasażerów (w większości tubylców) czekają pickupy.
Pagórkowatym terenem wśród słabo porośniętej sawanny dojeżdżam do kolonialnego miasta Granada, które jest najstarszym miastem Nikaragui, założonym w 1524 roku. Już po przejściu kilku uliczek mogę stwierdzić, że kolonialna Granada to najładniejsze miasto w Nikaragui. Kwateruję się w hoteliku z bardzo ładnym patio i do wieczora chodzę spokojnymi ulicami miasta.
Przed zachodem słońca docieram do miasta zniszczonego przez wielkie trzęsienie ziemi w 1972 roku. Ponieważ nie było to po raz pierwszy, więc zdecydowano już więcej miasta nie odbudowywać. Nie ma centrum, a na dużym obszarze stoją chaotycznie pobudowane domy. Chodniki są pokoślawione, ale to skutek sejsmiczności terenu.
Momotombo to wioska nad jeziorem Managua w miejscu gdzie konkwistador hiszpański Cordoba założył miasto Leon (Cordoba założył również miasto Granada nad jeziorem Nicaragua). W XVII wieku miasto uległo zagładzie wskutek trzęsienia ziemi i zostało przeniesione nieco dalej - tam gdzie obecnie jest Leon.
Zakurzony i przepocony wsiadam w końcu do autobusu i w ciasnocie, duchocie i kurzu wlatującym przez otwarte okna jadę do Chinandega. To tylko 70 km, ale autobus potrzebuje na ten odcinek 2,5 godziny. Trzykrotnie autobus staje do kontroli policyjnej, a mnie szczególnie dokładnie sprawdzają paszport i świstki o wniesionej opłacie granicznej.
Przejście granicy między Hondurasem a Nikaraguą jest mało sympatyczne. Zaczyna się od natrętów chcących mi 'pomóc'. Po dojściu do granicy otacza mnie wianuszek cinkciarzy i taksówkarzy, którzy nie chcą się odczepić i dopiero bieg uwalnia mnie od nich. Po obu stronach granicy stoją dziesiątki samochodów ciężarowych czekających na odprawę.
Wnoszę opłatę za wejście do Hondurasu (8,5 lempira) i niebawem jadę schoolbusem do Choluteca. Miasto Choluteca już chyba bardziej ohydne być nie może. Rudery, kurz, dziurawe ulice i brak chodników, śmieci, ścieki, nawet nie ma się co zastanawiać nad ewentualnym postojem, tylko jechać d
Salwador będzie mi się kojarzyć z bardzo sympatycznymi ludźmi, ale niestety również ze śmieciami i ściekami. Na granicy tłok - cinkciarze, taksówkarze i handlarze i trochę osób przekraczających granicę. Sympatyczna odprawa salwadorska, przekraczam granicę przechodząc most i jestem w
La Union to główny port Salwadoru położony na piękną zatoką Fonseca, niestety piękno jest niweczone przez fetor i pływające przy brzegu śmieci. Na zatoce jest kilka górzystych wysepek. Kilka łódek rybackich, ciasna zabudowa osiedla rybackiego z wąziutkimi uliczkami i zaułkami, dwa wraki, zdezelowane molo, kilka jednostek marynarki wojennej i kapitanat portu w małym baraku - to cały port.
Docieram do dużej wsi San Jorge. Między stertami śmieci siedzi chyba pół wsi. Gdy wysiadam z autobusu wszystkie oczy zwracają się na mnie - w takim zapadłym zakątku stanowię nie lada atrakcję. Jest popołudnie, ale dalej nie ma dziś autobusu, więc jadę kawałek okazją i szukając miejsca na nocleg maszeruję szosą pod górę.
W San Carlos Lempa, dużej wsi czekam na autobus przed miejscowym sklepem. Brud wokół zaczyna mnie męczyć. Męczy mnie również hałas - Salwadorczycy lubią głośną muzykę, na ulicy słychać też nieustanny krzyk sprzedawców i konduktorów. W autobusach też jest bardzo gwarno. Co chwilę przewija się przez autobus masa sprzedawców napojów i namiastek, choć są i konkretne rzeczy do jedzenia, jak owoce i ciepłe posiłki i jeden przez drugiego przekrzykuje się zachwalając swój towar.W porze obiadowej jestem w Usulutan, które niczym specjalnym się nie wyróżnia.
Z La Libertad jadę przez Zacatecoluca na wybrzeże do ujścia rzeki Lempa z lasami namorzynowymi. Ostatnie kilometry to nieutwardzona pylista droga, więc autobus jedzie żółwim tempem. Jest noc, gdy jestem u celu. Znalezienie noclegu nie nastręcza trudności. Na końcu drogi jest kilka domostw, wybieram to które ma prąd i na zielonej trawie wśród palm rozbijam namiot.
Droga wśród gór opada szybko, odległość nie jest duża, ale autobus posuwa się wolno zatrzymując się co kilkaset metrów, aby kogoś zabrać lub wysadzić. Wsiadanie i wysiadanie przebiega szybko przy popędzaniu konduktora i jego pomocnika, który biegiem ładuje lub zdejmuje bagaże podróżnych z dachu autobusu.
W zespole miejskim stolicy mieszka trzecia część ludności Salwadoru, ale miasto wydaje mi się okropne. Budownictwo jest chaotyczne i brzydkie, tereny przemysłowe wokół centrum zajmujące duże tereny nie są żadną atrakcją. Jadąc czytam tylko nazwy znanych światowych firm, ale i w ich pobliżu płyną ścieki.
Kolonialne miasteczko Suchitoto leżące na wzgórzu nad sztucznym jeziorem jest spokojne, dość zaniedbane, ale to chyba najładniejsze miasto w Salwadorze. Na brzegu jeziora wśród śmieci i ścieków czekają łodzie na turystów ze stolicy. Z przejażdżki po jeziorze nie korzystam, ale siadam na brzegu i patrzę na wysepki i ptactwo wodne brodzące wśród pływających roślin.
Przez gęsto zaludniony teren jadę dalej co chwilę przesiadając się z autobusu na autobus. Raz przejeżdżam skrzyżowanie, na którym miałem wysiąść, bo konduktor zapomniał mnie o tym poinformować, robi jednak bardzo miły gest zwracając mi 0,20 usd na powrotny przejazd do Aguilares. Jeśli chodzi o ceny to Salwadorczycy są uczciwi.Na targowiskach, czy straganach też nikt nie próbuje mnie naciągnąć.
Do ruin San Andres docieram za późno - już zamknięte, ale zastaję dwóch policjantów pilnujących obiektu. Rozmawiamy na najprzeróżniejsze tematy, w trakcie rozmowy dzielą się ze mną kolacją (kurczak, ryż i tortillas). Zamiast pod namiotem śpię na miękkim łóżku w małym pokoiku pawilonu wartowniczego. Rano zwiedzam ruiny podobne w stylu do Zaculeu i Tazumal.
Jadę do parku narodowego Cerro Verde. Szosa biegnie niekiedy krawędzią olbrzymiego krateru z jeziorem Cuatepeque. Wysiadam na skrzyżowaniu, z którego jest jeszcze 14 km pod górę do Cerro Verde. Zbliża się wieczór, więc idę pieszo aż do domostw wśród plantacji kawy, gdzie za przyzwoleniem rozbijam namiot będąc obserwowanym przez całą rodzinę.
Kolorowym schoolbusem jadę od granicy do Ahuachapan. Przejazd kilkunastu kilometrów kosztuje 0,35 usd. W Salwadorze walutą był kiedyś colon, ale został zastąpiony dolarem amerykańskim ze względu na hiperinflację. Zaopatrzony w małą mapę państwa Salwador, którą otrzymałem na granicy od miłych urzędników migracyjnych, zastanawiam się, gdzie ruszyć.
Na autobus do granicy nie muszę długo czekać. Na wzgórzach są bardzo eleganckie zamknięte dzielnice willowe dla bogaczy oraz równie eleganckie sieci handlowo-usługowe. Kontrast między starym centrum i targowiskami, a tymi dzielnicami jest wprost niewyobrażalny. Do granicy jest 121 km, szosa dobra, teren opada coraz bardziej, więc robi się coraz cieplej, a ziemia jest coraz bardziej sucha, półpustynna.
Kolorowym schoolbusem jadę za 5 quetzali do Ciudad de Guatemala. Odległość wynosi 42 km, ale już z daleka widać położone w rozległej dolinie miasto. Po przybyciu udaję się od razu do ambasady Salwadoru. Budynek otoczony jest wysokim murem, a na wierzchu jest drut kolczasty pod napięciem. Do podania o wizę muszę złożyć szereg dokumentów, a mianowicie ksero kilku stron paszportu (w tym ksero wizy USA), formularz wizowy, 1 zdjęcie oraz bankowy dowód wpłaty 30 usd.
Po śniadaniu decyduję się na pozostanie w Antigua jeszcze jeden dzień, bo bardzo mi się tu podoba. Wprawdzie schodziłem już miasto wielokrotnie wzdłuż i wszerz, ale jest jeszcze trochę zakątków, w których nie byłem. Przyglądam się kobietom piorącym w kamiennych zlewach przy fontannie, handlującemu tłumowi na targowisku, ludziom którym się spieszy i tym którzy tkwią na zocalo, wchodzę w różne zakamarki i patia, po prostu wchłaniam atmosferę miasta.
Wokół Antigua jest kilka wulkanów, w tym dwa aktywne, więc decyduję się na wycieczkę do jednego z nich. Do południa penetruję kolejne zaułki, zaś po południu jadę mikrobusem w kilkunastoosobowej grupie turystów do odległego o 46 km wulkanu Pacaya. Po drodze widać w oddali w rozległej dolinie stolicę Ciudad de Guatemala i dymiący wulkan Fuego.
Choć południe Gwatemali jest terenem sejsmicznym, czyli jest dużo wulkanów i ziemia często się trzęsie, to mieszka to większość Gwatemalczyków. Po południu osiągam dawną stolicę Ameryki Centralnej Antigua Guatemala. Dworzec autobusowy jest obok dużego targowiska i leży na obrzeżach miasta.
Hotelik, w którym nocuję jest w miarę przyjemny, a cena dość przystępna (25 quetzali; obiad składający się z makaronu, mięsa i warzyw kosztuje 10 quetzali). Jezioro Atitlan (128 km2) leży w otoczeniu trzech wulkanów. Panajachel leży nad samym jeziorem, miasteczko jest podobne do dotychczasowych, z tą różnicą, że jest zatłoczone turystami, w związku z tym jest pełno usług dla turystów, a przede wszystkim mnóstwo wyrobów artystycznych i rękodzielniczych.
Santa Cruz del Quiche to duże miasto, a w centrum na niemalże wszystkich ulicach stoją stragany. W pobliżu są ruiny niewielkiego miasta Mayów. Idę tam na pieszo polną drogą raz pod górę, raz w dół. Po obejrzeniu w małym muzeum makiety byłego miasta Mayów idę na zwiedzanie, jednak bardzo się rozczarowuję - widzę tylko kilka trawiastych kopczyków.
W szczelnie wypełnionym autobusie (sprowadzony z USA wyeksploatowany schoolbus) jadę przez górzysty teren do Quetzaltenango. To drugie co do wielkości miasto Gwatemali. Po dwóch godzinach chodzenia stwierdzam, że architektonicznie miasto jest mało ciekawe. Ciekawy jest folklor. Zarówno Indianki, jak i Indianie noszą kolorowe stroje.
Jestem na wysokości ok. 2000 m npm, ale w słońcu jest ciepło. Miejskim autobusem jadę do Zaculeu. Droga wije się raz w górę, raz w dół. Okolica jest przepiękna - wąskie doliny z rzekami, strome i porośnięte dżunglą góry, a gdzie to możliwe małe skrawki pól uprawnych. Większość mieszkańców to Indianie Maya, ale tylko kobiety noszą barwne tradycyjne stroje.
Wokół wysokie i strome góry porośnięte tropikalną roślinnością - widok jest urzekający, bliżej mnie już mniej - szkaradne stragany, poobijane taksówki, stare ciężarówki. Rozlega się znajome 'taxi senor?' Podbijam pieczątkę w meksykańskim punkcie migracyjnym i w niesamowitym upale idę do granicy.
Z informacji, jakie posiadam, Polaków obowiązują wizy do Gwatemali, więc jadę do Comitan de Dominguez do konsulatu tego państwa. Szybko odnajduję konsulat. W rozmowie z konsulem dowiaduję się, że mogę wjechać do Gwatemali wykupując na granicy kartę turystyczną. Wizy wprawdzie Polaków obowiązują, ale przepisy pod tym względem są dość liberalne.
Za Ocosingo idę długo pod górę krętą szosą nie mogąc znaleźć odpowiedniego miejsca na zatrzymywanie samochodów. Czekam długo, bo oprócz taksówek prawie nic nie jedzie. Jestem na wysokości 900 m npm, więc temperatura powietrza jest bardzo przyjemna. Po trzech godzinach oczekiwania jadę pickupem do San Cristobal de las Casas.
W bok od Ocosingo (10 km) są ruiny Tonina. Od chmur i mżawki jest aż ciemno, może lunąć, więc jadę mikrobusem. U wejścia na teren ruin jest małe muzeum, w którym wyeksponowane są stele, tarcze kalendarzowe, kamienne ołtarze i figurki znalezione w trakcie wykopalisk. Warte zobaczenia są toalety - wyłożone kamieniami mają prymitywne muszle z kamienia i umywalki z drewna z oryginalnymi kranami, jak końcówki bambusa.
Do blisko leżących kaskad Agua Azul jadę kilkoma okazjami. W samej końcówce dwukrotnie jestem kasowany za przejazd przez rogatki (5 i 10 peso). Wodospady są bardzo widowiskowe, więc nie można się dziwić, że przewijają się tu tłumy turystów, głównie meksykańskich. Woda jest ciepła, więc dużo osób się kąpie.
Ruch w taki dzień jak Nowy Rok jest znikomy, jak było to do przewidzenia. Czas mija, upał coraz większy, ale w końcu jadę. W miarę zbliżania się do Palenque zwiększa się wilgotność powietrza i przybywa rzek, oczek wodnych i jezior. Po dotarciu wieczorem do Palenque idę na zocalo wypełnionym tubylcami i turystami.
Dziś jest Nochevieja, czyli Sylwester. Pomimo nikłego ruchu dojeżdżam do Escarcega i tu z powodu późnej pory zostaję. Kupuję najtańsze wino musujące i idę na zocalo, niestety na placu i ulicach jest mało ludzi. Większość spędza tę noc po europejsku, czyli na prywatkach. Nie ma szałowych kreacji ani tańców na ulicach.
Niebo jest szare. Najpierw zamierzam iść do Kinichna, ale nie muszę iść, bo podjeżdżam tam z rolnikami jadącymi na pole. Wśród dżungli jest sporo kopców. Tylko jedna piramida jest odrestaurowana. Ma trzy poziomy, a na szczycie pięć świątyń. Do Dzibanche idę pieszo przez zielone pola kukurydzy, sady pomarańczowe, pastwiska i dżunglę.
Mijam rozjazd do Chetumal i wkrótce dojeżdżam do skrzyżowania z drogą prowadzącą do ruin Kinichna i Dzibanche. Ruiny są od tego miejsca ponad 30 km i dotarcie może być niełatwe, bo po drodze jest tylko kilka małych wiosek, dlatego nie ma ruchu. Na zapomnianych drogach jest nieraz łatwiej o okazję, niż na ruchliwych trasach, bo pierwszy pojazd, pickup jadący na pole zabiera nie tylko mnie, ale i kilka innych osób czekających na skrzyżowaniu.
W ciągu ostatnich lat z małej wioski rybackiej zrobił się ruchliwy ośrodek turystyczny z niezliczoną liczbą hotelików, restauracji, barów, internetów, klubów, wypożyczalni samochodów i biur turystycznych. Przez ulice przemykają nieustannie małe mikrobusy i taksówki z turystami. Stara część wioski jest trochę na uboczu i tam jest spokojniej.
W stronę Coba nie ma ruchu, ale jedyny jadący w tamtą stronę samochód zabiera mnie i tak trafiam do położonych nad dwoma jeziorami ruin. W szczytowym okresie rozwoju miasto zamieszkiwało ok. 55 000 mieszkańców. Ruiny zajmują duży obszar, między poszczególnymi odrestaurowanymi budowlami są odległości rzędu dwóch kilometrów.
Pianie koguta i gdakanie indyka - to pobudka, gdy na dworze jest jeszcze ciemno. Przez uprzejmego kierowcę zostaje dowieziony do wejścia do Ekbalam leżącego 6 km od głównej szosy. Obszar dawnego ośrodka religijnego Mayów jest niewielki, ale zwarty i gęsto zabudowany, a do tego otoczony murem, co było u Mayów wielką rzadkością.
Pomimo, że dni są upalne, a noce rozgwieżdżone to w powietrzu jest wilgoć. Namiot po nocy jest mokry, jak po deszczu . O 8:00 wchodzę do najczęściej odwiedzanego miejsca Mayów, Chichen Itza. W niedziele liczba zwiedzających sięga 30 000 osób. Chichen Itza zwiedzam po raz drugi, ale czynię to z wielką przyjemnością.
Kilka kilometrów w bok od głównej drogi do Merida jest Dzibilchaltun. Miejsce z powodu bliskości Merida bardzo drogie (57 peso) i zapełnione turystami a do tego mało ciekawe. Jedynym unikalnym obiektem jest Templo de Munecas, reszta to bezładnie leżące kamienie wśród suchych i rzadkich zarośli.
Puerto Progreso to mało atrakcyjne miasto nad morzem, zabudowa jest bardzo chaotyczna, jedynie plaża jest długa i ładna. Wzdłuż plaży stoją hotele i restauracje. Podoba mi się tutaj atmosfera - jest i sielankowo i luzacko. Wzdłuż plaży są maleńkie restauracyjki, a w centrum oczywiście
Dojeżdżam do Merida. To miasto już znam, więc swoje kroki kieruję na targowisko, aby coś zjeść, potem do punktu informacyjnego, aby zasięgnąć informacji o możliwości dotarcia do pobliskich ruin miast Mayów.
Do Tekax jadę ;garbusem' - najpopularniejszym samochodem w Meksyku. Po drodze kierowca zatrzymuje się w Ticum, aby pokazać mi ruiny kościoła kolonialnego. Tekax zwiedzam dłużej, bo jest tu mały pohiszpański fort i kościół podobny do twierdzy. Kolejną okazją też nie jadę zbyt daleko, bo do Ticul.
Niewielki ruch i auta zapełnione rodzinami - tego można było się w święta spodziewać. Pewne małżeństwo jadąc na działkę sadowniczą zabiera mnie ze sobą. To kilkadziesiąt kilometrów przez bardzo słabo zaludniony teren i rzadką, wręcz wysuszoną selvę. Gdzieniegdzie są sady pomarańczowe.
W przydrożnej restauracji spożywam w towarzystwie kierowcy ciężarówki kolację wigilijną - kurczaka a'la cazuela z tortillas, kawę, budyń i banana. Namiot rozbijam na trawniku pod palmą za restauracją.
Przed Chetumal są kolejne ruiny, ale już daleko od szosy. Bliżej szosy (9 km) jest Kohunlich, ale stojąc na skrzyżowaniu stwierdzam, że chyba będę musiał tę odległość przejść na pieszo, bo nic nie jedzie. Po krótkiej pogawędce ze sprzedawczynią pamiątek zostawiam u niej plecak i ruszam na pieszo.
Do Chicanna udaję się po zwiedzeniu Xpujil. Na okazję nie muszę długo czekać, po chwili jestem u wejścia. Tu też udaje mi się dostać prezent gwiazdkowy w postaci tańszego biletu. Chicanna też jest tylko fragmentarycznie odrestaurowana, większość budowli porasta selva. Widać pozostałości budynków mieszkalnych i świątynie pięknie zdobione kamiennymi reliefami, m.in.
Po zwinięciu namiotu nie muszę daleko iść - wejście do ruin jest po drugiej stronie szosy. Dziś jest wigilia, więc targuję cenę za wstęp - płacę połowę. Xpujil to zaledwie kilka fragmentarycznie odrestaurowanych budynków mieszkalnych i jedna świątynia z trzema wieżami. Na jedną z wież prowadzą małe schodki, a ze szczytu widać piramidy Bekan.
Rano budzą mnie karetki pogotowia. Kilkaset metrów dalej doszło w nocy do tragicznego wypadku. Zderzyły się ciężarówka, cysterna z gazem i autobus. Po śniadaniu czekam cierpliwie na okazję do Calakmul. Prawie nikt nie jedzie, a jak już to samochód z kompletem pasażerów. Dopiero po kilku godzinach zabieram się z rodziną ze stolicy.
Robi się późno, gdy staję na szosie wylotowej. Między Escarcega a Chetumal rośnie niska dżungla i po drodze nie ma wielu miejscowości, jest za to sporo ruin Mayów. Po stu kilometrach jest Balamku. Zaledwie 3 kilometry od drogi głównej, ale zostały odkryte dopiero w 1990 roku. Nakłaniam kierowcę na wspólne zwiedzanie.
Tuż przed Escarcega wysiadam, a to z dwóch powodów:- chcę zwiedzić pobliskie ruiny El Tigre i odwiedzić ludzi u których spałem 4 lata temu. Poza tym jest już wieczór. W stacji doświadczalnej nie zastaję moich znajomych, jest tylko stróż. Dowiaduję się, że El Tigre nie jest w pobliżu, tylko daleko na południu.
Chłopcy nie spieszą się. Zatrzymujemy się w spokojnym Sabancuy nad długą laguną, aby w barze nad wodą zjeść obiad i spokojnie porozmawiać. Za Sabancuy jest dziko i prawie bezludnie aż do głównej szosy przelotowej Villahermosa - Yukatan.
Pogoda, jak na raj przystało, czyli słońce i ciepło (paraiso to raj). Również krajobraz jak w raju, tylko że zaśmiecony i gęsto zabudowany. Krótkimi odcinkami sporo przechodząc na pieszo posuwam się wzdłuż wybrzeża na wschód. Rzeki, laguny, palmy, dużo ptactwa wodnego. Bardzo mi się tu podoba i zastanawiam się, czy nie zatrzymać się tutaj na dzień lub dwa.
Przed zmrokiem łapię okazję do Paraiso - miasteczka w pobliżu plaż i platform wiertniczych. Zocalo jest pięknie oświetlone i odświętnie przystrojone. Jak na większości zocalo w Meksyku panuje tu atmosfera pikniku. Jem przy straganie kolację i siedzę z przyjemnością do późnego wieczora, po czym zbieram się, by poszukać miejsca na nocleg.
Na obrzeżu miasta Comalcalco jest strefa archeologiczna - jedyne miasto Mayów zbudowane z palonej cegły. Trochę jestem zawiedziony widokiem, bo spodziewałem się zobaczyć zdobione i potężne piramidy, a zamiast tego widzę zaledwie kilka średniej wielkości piramid i to bez zdobień. Większość budowli kryje się pod zielonymi pagórkami.
Pierwszy samochód, który zatrzymuję, to bardzo dobra okazja, bo mógłbym się znaleźć w Merida (ok.1000 km), jednak jadę tylko, jak planowałem do Cardenas, bo chcę zwiedzić Comalcalco - najbardziej na zachód wysunięte ruiny Mayów. Po kilkugodzinnej jeździe wysiadam w Cardenas, które p
Wystarczająco długo tkwię w jednym miejscu - czas ruszyć dalej. W południe jestem już w drodze do Veracruz. Jest słonecznie, a w miarę obniżania wysokości i zbliżania się do wybrzeża coraz upalniej. Z miłym małżeństwem, które zaprasza mnie do siebie, jak będę wracał, żegnam się i autobusem miejskim wyjeżdżam z miasta szybko zatrzymując okazję do Catemaco - miasta czarownic i szamanów.
Słoneczny poranek skłania mnie do zwiedzenia okolic Xalapa. Głównym celem jest małe kolonialne miasteczko Xico z pobliskimi wodospadami Texolo. Wybieram się autobusem, bo odległość jest niewielka. Wśród porośniętych dżunglą gór rzeka tworzy kilka efektownych wodospadów. Wokół plantacje kawy i bananów.
Mżawka z temperaturą 5C - taki jest cały dzień w Xalapa. Chodzę po odświętnie przystrojonym centrum. Choinką jest wielka araukaria rosnąca w centrum. Przez sklepy przewijają się tłumy ludzi, w bankach olbrzymie kolejki, na ulicach sprzedawcy artykułów świątecznych, po prostu przedśw
O tej porze nie mam właściwie szans na złapanie okazji. Zimno, dżdżysto, mglisto, trudno uwierzyć, że jestem w Meksyku...
Po obiedzie ruszam w drogę powrotną do Xalapa. Przejeżdżane tereny to górzysty obszar sadów owocowych ciągnących się dziesiątki kilometrów. Najpierw limonki i pomarańcze, potem za Martinez de la Torre, gdzie trwa olbrzymi skup tych owoców, banany i kawa. Jadąc pod górę w ciągu godziny dostaję się z ciepła w zimno.
El Tajin to potężny kompleks składający się z bardzo wielu budowli, głównie piramid ze świątyniami. Ponieważ mam w planie zwiedzenie wielu obiektów zabytkowych w Meksyku, więc dowiaduję się o jakieś zniżki - nic takiego nie ma. Gdyby nie mżawka byłbym bardzo zadowolony z odwiedzenia tej strefy, mimo niesprzyjającej aury i tak pozostaję wśród ruin pół dnia.
Okolica jest bardzo przyjemna, na mokradłach pasą się krowy, konie i osły przy których drepczą białe ptaki siadające niekiedy zwierzętom na grzbiecie. Trawy są gęste i wysokie, a pastwiska urozmaicone pojedynczo rosnącymi palmami. Nieco dalej od brzegu teren jest górzysty i zalesiony - widoki jakie ogląda się nieraz w filmach o piratach lub odkrywcach.
Budzą mnie rozmowy przechodzących robotników rolnych idących ścinać trzcinę. W trakcie krótkiej rozmowy z nimi dowiaduję się, że w pobliżu jest zatoczka, w której w 1519 roku wylądował Hernan Cortes. Po kilku tygodniach pobytu (może trochę dłużej) zawarł przymierze z kilkoma plemionami Indian i ruszył przeciwko Aztekom.
Przy wiosce Zempoala są niewielkie ruiny. Choć jest niedziela muszę zapłacić za wstęp - od tego roku nie ma darmowego wstępu w niedziele dla obcokrajowców. Wszystkie obiekty INAH (strefy archeologiczne, muzea i zabytki kolonialne) podzielone są na cztery grupy cenowe. Wstęp od 24 do 37 peso.
W niedzielny pochmurny poranek wyruszam na kilka dni do dwóch stref archeologicznych prekolumbijskiej kultury Totonaków. Szybko dojeżdżam do Cardel tuż nad morzem, a ponieważ jest bardzo upalnie z przyjemnością korzystam z kąpieli w morzu. Przy szosie w kierunku północnym tkwię długo i
Xalapa - tu mam znajomą, więc zatrzymam się na dwa-trzy dni. Wieczorem idziemy na imprezę do znajomych. Ta impreza to 'posada', zabawa mająca przypomnieć tułaczkę ciężarnej Marii i Józefa szukających noclegu. Przypada mi rola Józefa, bo jako jedyny w towarzystwie mam brodę. Najpierw całe towarzystwo stoi przed domem śpiewając na zmianę z gospodarzami będącymi w domu.
Przystrojone w barwne girlandy samochody (osobowe, pickupy, autobusy, ciężarowe, ambulanse, policyjne) z migającymi światłami, bądź na sygnale tamują ruch na jezdni. Początkowo nie mogę zrozumieć na czym polega pielgrzymka, ale z biegiem kilometrów trochę rozszyfrowuję. Pielgrzymi biegną krótkimi odcinkami przenosząc pochodniami ogień (z sanktuarium w Guadalupe), po czym wskakują do pojazdu i jadą fragment, w tym czasie biegną następni.
Wyjazd z Real de Catorce nie jest trudny, szybko dojeżdżam do głównej drogi w Matehuala i tu też szybko łapię okazję dalej, nawet nie mam czasu, aby przysiąść przy jakimś straganie z jedzeniem. Przy drodze na pustyni jest wielu handlarzy oferujących skóry grzechotników i innych zwierząt, sproszkowane mięso węży do jedzenia oraz żywe dzikie ptaki.
Szosa w kierunku Real de Catorce jest prawie pusta, dlatego dobrze, że mój gospodarz jadąc do pracy do najbliższej wsi (50 km) zabiera mnie z sobą. Skokami od wioski do wioski dojeżdżam w końcu brukowaną drogą do położonego wśród kamienistych gór Real de Catorce, położonego na wysokości 2750 m npm.
Docieram do rozjazdu dróg na pustyni. Idąc przez małą wioskę zostaję zagadnięty przez jakiegoś faceta i od słowa do słowa rozbijam namiot na jego podwórku. Facet jest nauczycielem, a jednocześnie kolekcjonerem różnych staroci. W domu stylowo podobnym do zameczku (wieża z flankami) ma sporo ciekawych rzeczy - fonograf, stare sombrera, kamienne groty strzał i inne narzędzia dawnych Indian, stare fotografie, broń palną z XIX wieku i stare kufry zapełnione różnościami.
W USA po zimnej nocy rozgrzewałem się jazdą w ciepłym samochodzie, tutaj po wschodzie rozgrzewa mnie słońce. Kilkoma okazjami dojeżdżam do Zacatecas, gdzie zmieniam kierunek jazdy. Pragnę zwiedzić Real de Catorce odległe o kilkaset kilometrów, opuszczone miasto w górach, kiedyś ośrode
Młode małżeństwo wiezie mnie w bok od głównej szosy, aby pokazać mi wodospady. Wśród pustynnego pagórkowatego krajobrazu porośniętego skąpą roślinnością jest to widok zaskakujący, tym bardziej, że rzeki płynącej w płytkim kanionie nie widać i brak jest nadrzecznej roślinności.
W okolicy Durango rosną kaktusy, a ziemia jest kamienista. Widząc przed sobą w dole światła miasta wysiadam na kilka kilometrów przed Durango. Jest jasna noc, ale ze znalezieniem odpowiedniego miejsca na rozbicie namiotu mam kłopot - wszędzie tylko kamienie i kolczasta roślinność. Nocą księżyc jest w pełni.
Jest późne popołudnie, kiedy staję z kciukiem podniesionym do góry. Szybko zatrzymuję ciężarówkę do Durango. Najbardziej widowiskowy fragment drogi to Espinazo del Diablo (kręgosłup diabła) - kręta droga pnąca się ostro pod górę z widokami na głębokie i przepastne doliny. W linii prostej jest to kilkanaście kilometrów, zaś drogą kilkakrotnie więcej.
Prom jest dużą jednostką, ale mocno wysłużoną. O 16:00 odbija, a rejs potrwa kilkanaście godzin. Wśród skalistych wysepek przybrzeżnych prom wypływa na spokojne wody Zatoki Kalifornijskiej. Obserwuję oddalający się brzeg, czerwony zachód słońca i rozgwieżdżone niebo, a następnie idę spać.
Z La Paz, a właściwie z przystani w Pichilingue pływają promy na drugą stronę zatoki do Topolobampo i do Mazatlan. Bilet do Topolobampo kosztuje 580 peso, do Mazatlan 660 peso. W Mazatlan jeszcze nie byłem, a poza tym jest to miasto dużo bardziej na południe niż Topolobampo, więc decyduję się płynąć do Mazatlan.
Piękny wschód słońca nad Pacyfikiem. Jest wilgotno, namiot i śpiwór są zawilgocone. Półwysep Kalifornijski to góry i pustynie, oczywiście w uproszczeniu. Na wjeździe do drugiego stanu na Półwyspie Kalifornijskim Baja California Sur jest punkt kontroli migracyjnej - otrzymuję kartę turystyczną na 180 dni, za którą muszę w banku zapłacić 205 peso.
Wraz z Clementem, jego Toyotą przejeżdżam o 11:00 granicę San Isidro / Tijuana. Znów jestem w tym ohydnym mieście, ale szybko je opuszczamy. Zakupy robię w Ensenada. Ceny prawie jak w USA. Przed zachodem słońca docieramy w pobliże El Rosario. Pustynny i górzysty teren jest po części dzięki nawadnianiu przeobrażony w teren rolniczy.
Biuro w San Diego ma sporo samochodów, ale nic do stanu Texas, gdzie zamierzałem przekroczyć granicę do Meksyku. Postanawiam jeden dzień zaczekać - może się coś trafi. Jadąc do schroniska w Point Loma dziwię się cenie biletu. Za cały przejazd z Los Angeles do San Diego (130 mil) zapłaciłem 2,75 usd, a tu w obrębie miasta za kilkanaście mil 2,25 usd.
Jadę najpierw metrem do Long Beach (tu zapada zmierzch), potem autobusem do San Clemente. Przy pętli autobusowej jest nad oceanem spory park miejski. Na trawniku koczuje kilku pijaczków, ale dość przyjaznych, bo częstują mnie jedzeniem i piwem, więc obok nich rozbijam swój namiot. Prawie ca
Biuro w Los Angeles nie dysponuje żadnymi samochodami, więc nie pozostaje mi nic innego, jak ruszenie do biura w San Diego. Rozliczam się i ruszam do stacji metra. Do San Diego jest co prawda 130 mil, ale można ten dystans przejechać komunikacją miejską za parę dolarów (oczywiście z przesi
Do Lynwood jadę w jednym wielkim korku. Podliczam - za 85 usd przejechałem 2950 mil. Przy herbacie rozmawiam chwilę z właścicielką Mitsubishi, z którego jestem bardzo zadowolony, a potem zostaję dowieziony do biura firmy w Los Angeles..
Obszar wielkiego Los Angeles zaczyna się już na dobre 60 mil od centrum. Gdzie tu w tej plątaninie autostrad, zamkniętych prywatnych dzielnic i obszarów handlowych oraz przemysłowych spać? W pewnym momencie dostrzegam szansę. Skręcając w bok na północ szybko dojeżdżam do pasma wysokich, zalesionych gór.
Wśród kamieni i żwiru pustyni są wytyczone działki rekreacyjne, a na nich stoją sklecone budy. Trochę dalej jest ciąg miast rekreacyjnych Palm Springs. Wjeżdżam na autostradę I-10 i żółwim tempem posuwam się ku Los Angeles. Na wszystkich parkingach tłok i gigantyczne kolejki do toale
Nevada, szczególnie w pobliżu granic z innymi stanami ma sporo ośrodków z kasynami i hotelami. Mijam dwa - Jaen i Primm. Budowle zbudowane na wzór zamków z bajek, parowców czy przemyślnych pałaców są wyjątkowo kiczowate.
Nocuję na parkingu pośród licznych kasyn w centrum miasta. Mrozu nie ma.
Przed zmierzchem zawracając dużą pętlą w kierunku zachodnim dojeżdżam do jeszcze jednego monumentu - NM Pipe Spring w stanie Arizona. To maleńki fort zbudowany na źródle wody przez kościół mormoński dla jednej rodziny osadniczej. Woda na tym terenie była więcej warta, niż złoto, bo oznaczała życie.
Poranny widok na oświetlone słońcem białe góry jest po prostu przepiękny. NP Zion to znany park składający się właściwie z dwóch części - kanionu i falistych skał. Spośród wielu szlaków wybieram kilkugodzinny szlak do Hidden Canyon. Pnę się stromym podejściem mocno w górę. Na dużej wysokości nad kanionem Zion odchodzi bardzo wąski, dziki i nieskończenie długi kanion Hidden.
W Cedar City robię trochę większe zakupy, bo teren po którym się poruszam i będę w najbliższym czasie się poruszał jest prawie bezludny. Trochę spaceruję po świątecznie przyozdobionym mieście i po zapadnięciu zmroku jadę na południe w kierunku NP Zion. W rozległej dolinie na widok
Wracam do punktu wyjścia i dowiaduję się, że górski park NM Cedar Breaks, który chciałem zwiedzić jest zamknięty. Jest 14:00, a więc za mało czasu, by dotrzeć i zwiedzić inny park w pobliżu - NP Zion, więc przez góry jadę do Cedar City.
Noc klarowna, ale dzień jest lekko zachmurzony, wysokość 2400 m npm, więc mróz większy. NP Bryce Canyon obejmuje kilka kanionów zbliżonych wyglądem, ale Bryce jest z nich najdłuższy (choć w sumie krótki, bo kilka kilometrów) i najbardziej obdarzony przez naturę fantazyjnymi, kolorowymi pinaklami, można by wręcz rzec, że to superkicz.
Do NP Capitol Reef dojeżdżam po godzinie jazdy od opuszczenia Hanksville. Po drodze do śmiechu skłania mnie widok zabytku architektonicznego - jakiś traper zbudował kiedyś drewnianą chałupkę, która w dobrym stanie przetrwała do dzisiaj, no i została zabytkiem pod ochroną prawa. Takich zabytków widziałem już kilka.
Aby dostać się do następnego parku muszę zrobić duży objazd przez odludne tereny. Najpierw na północ do autostrady I-70 do Green River, potem na południe. Między małymi osadami są bardzo duże odległości, nawet jak na warunki amerykańskie. W jednej z nich nad rzeką Freemont zatrzymuję się.
Druga wizyta w tym parku Arches zaczyna się wcześnie i przy bezchmurnym niebie. Mroźne powietrze jest idealnie czyste, a widoczność doskonała. W słońcu skały wyglądają inaczej niż przy zachmurzeniu. Skały mają nazwy oddające dość dobrze ich potęgę - Courthouse Towers, czy Tower of Babel, nie mówiąc o nazwach łuków.
Chyba powoli przywykam do zimna, bo w nocy nie budzę się z zimna. Wzdłuż potężnych ścian ostańców wjeżdżam do południowej części parku, zwanej Needles od iglastych form skalnych. Objeżdżam wytyczone trasy samochodowe, a następnie wybieram się na kilkugodzinny szlak pieszy prowadzący przez Chester Park, Druid Arch i Elephant Canyon.
Wyjeżdżając w południe z parku podziwiam na widnokręgu skaliste pasma górskie (oczywiście pod śnieżną czapą) nad którymi niestety zbierają się chmury. Na granicy stanów Colorado i Utah jest jeszcze jeden mały park z ruinami indiańskimi NM Hovenweep. W Cortez zabieram autostopowicza, młodego Indianina.
Jakoś przeżywam kolejną mroźną noc. Od wjazdu do głównej atrakcji parku, czyli ruin domostw Indian Anasazi z XII wieku jest 20 mil. Cały lekko górzysty obszar pokryty jest spalonym lasem. Wśród śniegów sterczą czarne kikuty. Ciekawy, choć smutny widok. Do niektórych pieczar z ruinami można zejść (ale tylko z przewodnikiem), jednak większość jest na okres zimy zamknięta z powodu śliskich ścieżek.
Z samochodu zrobiła się śnieżna góra, a zamiast mleka mam bryłę lodu. Sam jestem też prawie jak sopel lodu. Tak chyba jeszcze w tej podróży nie zmarzłem. Potworne i przenikliwe zimno, ale cieszy mnie, że jest słonecznie. To nastraja mnie optymistycznie. Jadę kawałek na północ, po czym w Walsenburg skręcam na zachód i bardzo długim podjazdem dojeżdżam do przełęczy La Veta na wysokości 3100 m npm.
Zapada zmierzch, wzmaga się wiatr, jest coraz zimniej. Na przydrożnych znakach odczytuję coraz wyższą wysokość npm. Opuszczając stan Missouri byłem na wysokości 500 m npm, a opuszczając stan Kansas na wysokości 1800 m npm. Do stanu Colorado wjeżdżam przy obficie padającym śniegu. Jezdnia jest śliska, ale autko nieźle się trzyma.
Szosą zmierzam cały czas na zachód. Wichita, Dodge City to szlak Santa Fe. Mijane miasteczka i płaski, równinny krajobraz są do siebie podobne i nie ma znaczenia, że za każdym razem jadę przez Kansas inną trasą. W USA nie chciałbym mieszkać, a już na pewno nie na prerii.
Mitsubishi Mirage jest nie tylko ekonomiczny (300 mil za 10 usd) i wygodny w prowadzeniu, ale i bardzo wygodny do spania (siedzenia rozkładają się prawie do poziomu). Drobiazgi, jak kierownica i przełączniki są ergonomiczne i wygodne w użyciu. To zdecydowanie najlepszy samochód jakim dotąd jeździłem w USA.
Przejeżdżając przez miasteczko Nevada mam po raz pierwszy normalne i spokojne spotkanie z szeryfem. Po zatankowaniu paliwa i wyjechaniu ze stacji paliwowej widzę za sobą znajomy błysk niebiesko-żółtego koguta. Zatrzymuję się, a szeryf do mnie, czy wiem, ze nie mam prawego światła mijania.
O 11:00 zasiadam za kierownicą Mitsubishi Mirage z ręczną skrzynią biegów. Mam nadzieję, że już nie będę tak tańczył na śliskiej jezdni jak poprzednim samochodem z automatyczną skrzynią biegów. Na przejazd do Lynwood w obrębie Los Angeles mam 10 dni. Ku Górom Skalistym obieram trochę inną drogę.
Centrum z drapaczami chmur jest podobne do innych miast, a jedynym obiektem wyróżniającym centrum Saint Louis od centrów innych miast jest gigantyczny stalowy łuk. Po długiej jeździe z kilkoma przesiadkami, ale w ramach jednego biletu za 1,50 usd, docieram do biura. Nie ma aktualnie samochodów do stanu California, choć z korespondencji mailowej wynikało, że jest.
W Columbia bez problemów trafiam pod wskazany adres. Właścicielem samochodu jest, młody facet z poważną nadwagą. Podwozi mnie na dworzec Greyhounda. Dworzec to obskurny placyk z budą obok stacji paliwowej. Za mną kolejne tysiące mil, a przede mną 125 mil jazdy autobusem do Saint Louis.
Przyrodniczo największą atrakcją na prerii jest chyba zachód słońca. Cały widnokrąg po zachodzie przybiera najróżniejsze kolory, po stronie zachodniej fioletowo-liliowy, po stronie wschodniej jasnoniebieski. Kolory szybko intensywnieją, na zachodzie do ciemnoczerwonego, na wschodzie do gr
Miasto jest położone na granicy dwóch stanów, połowa miasta jest w Kansas, polowa w stanie Missouri.
Syracuse, to kolejne spokojne miasteczko na szlaku Santa Fe. Idąc ulicami można się nieco wczuć w atmosferę sprzed wieku, w centrum jest wiele charakterystycznych budynków z tamtych czasów, z głośników płynie spokojna muzyka. W stanie Kansas przekraczam któryś raz z rzędu strefę czasową (tym razem jestem w strefie czasu centralnego).
W pobliżu Las Animas zwiedzam stary fort handlowy Bent's Old Fort nad rzeką Arkansas. Wokół płaska preria. Fort funkcjonował przez 16 lat, a był własnością 3 facetów: dwóch braci Bent i Vraina. Służył do handlu z Indianami i traperami, a skupował głównie skóry, choć służył również wszelkiego typu usługami.
Przez Gunnison jadę na wschód coraz wyżej i wyżej. Warunki jazdy są coraz trudniejsze - ślisko i coraz grubsza warstwa śniegu. Na podjazdach kilkakrotnie wpadam w poślizg nie mogąc podjechać pod śliską górę. Samochody ciężarowe jeżdżą z łańcuchami, a mnie tańczącemu na śliskiej jezdni wydaje się, że to koniec jazdy na dzisiaj i gdyby nie przejeżdżający pług-piaskarka pewnie by tak było.
Na wschodzie widzę zbierające się chmury. Po kilkudziesięciu milach za Montrose, gdy skręcam z głównej drogi do NP Black Canyon zaczyna się zamieć śnieżna. Widoczność robi się prawie zerowa, a na pustej szosie prowadzącej tylko do parku błyskawicznie przybywa śniegu. Dojeżdżam zaledwie do granicy parku i ...
Potrzebne mi są informacje o parkach Colorado - czy są aktualnie otwarte, więc podjeżdżam do punktu informacji turystycznej. Część przełęczy w Górach Skalistych jest zamknięta z powodu śniegu. Nie pojadę do NP Rocky Mountains, bo jest zamknięty, ale odwiedzę (mam nadzieję) dwa inne. Dość blisko jest NM Colorado.
Do Moab drogę już dobrze znam. W pobliżu jest NP Arches, czyli Kamienne Łuki. Ostańce skalne przybierają najróżniejsze kształty, a kolory są od brunatnego, przez czerwień do pomarańczowego. Zdarzają się też skały żółte i zielone. Największą atrakcją są jednak skalne łuki. Na tak wyjątkowy obszar mam zdecydowanie za mało czasu, i do tego pochmurną pogodę.
Rano nie zwijam namiotu, tylko wrzucam go luzem do przesuszenia, bo jest wilgotny od szronu. Tuż po wschodzie słońca jestem już w Canyon de Chelly. W kilku miejscach są punkty widokowe z góry, w jednym można zejść na dno kanionu. Trasa nie jest trudna, a widoki bardzo efektowne. Niektóre pionowe ściany skalne mają pieczary, w których są ruiny ceglanych budowli Indian Anasazi sprzed wielu wieków.
Po lekko mroźnej nocy dzień jest słoneczny. Dziś mam w planie NP Petrified Forest and Painted Desert, czyli skamieniały las i kolorową pustynię. Kupując bilet wstępu dowiaduję się o możliwości zakupu rocznej karty wstępu do wszystkich parków i monumentów narodowych w USA za 50 usd. Kupuję wprawdzie bilet za 10 usd, ale gdy zdecyduję się na kupno karty w ciągu najbliższych 7 dni wówczas dopłacę 40 usd.
Kieruję się w kierunku północno-wschodnim. Za miastem wjeżdżam w las kaktusów. Po deszczach pustynia jest zielona. Niebawem las kaktusowy zmienia się w las sosnowy.
Dalszy odcinek drogi już jest mi znany, więc nie żal jechać po zmroku. Z Kingman nadkładam drogi jadąc autostradą I-40 do Ash Fork, aby nazajutrz jechać pokrytym lasami pasmem górskim do Phoenix. Całą noc pada deszcz. Nie było warto nadkładać drogi, bo z powodu nisko nad ziemią wiszących chmur nie ma żadnej widoczności, a do tego nieprzerwanie leje.
Hoover Dam jest jak zwykle zatłoczony turystami. Aktualnie ponad kanionem i tamą buduje się wielki most. Widok na czerwone skały kanionu, biel wysokiej tamy oraz jezioro z wysepkami jest wart pozostania tu do zachodu słońca. Na tamie przebiega nie tylko granica między stanami Nevada i Arizona
Stolicę amerykańskiej rozrywki Las Vegas przejeżdżam któryś raz z rzędu, ale na moment zatrzymuję się, aby popatrzeć na połączenie kiczu z luksusem.
W dolinie Amargosa zbaczam, by zerknąć na miasto-duch Rhyolite z 1906 roku. Pobliska góra jest przekopana, więc prawdopodobnie odkryto tu złoto. Budynki były okazałe, jednak nietrwałe, bo dziś po stu latach pozostały tylko resztki ścian. Jest bardzo ciepło i słonecznie, aż się wierzyć nie chce, że kilkadziesiąt kilometrów dalej jest mróz i śnieg.
Budzę się jak zwykle przed wschodem słońca, a ponieważ nocą był lekki mróz najpierw zjeżdżam w dolinę, aby się rozgrzać. Zjazd jest bardzo długi, dno doliny jest na wysokości poziomu morza, czyli 0 m npm, a gdzieniegdzie nawet poniżej poziomu morza. Dolina Śmierci wcale nie jest martwa - pomijam oczywiście Yankesów ze swoimi RV (recreation vehicle), stacje paliwowe i sklepy oraz restauracje.
Wychodząc z samochodu odczuwam ciepło. Słońce chyli się ku zachodowi, a ja po całym dniu pełnym wrażeń stwierdzam nagle, że jestem bardzo głodny. W Bishop jem chiński obiad i robię zakupy. Termometry wskazują +10C. Ponieważ przez cały dzień niewiele przejechałem, więc pomimo zmroku jadę dalej - ku Dolinie Śmierci.
Zbaczam w boczną drogę wiodącą wyżej do jeziora Virginia. Urocze miejsce i całkowicie odludne. Obchodzę częściowo jezioro, brnąc przez głęboki śnieg, czasami po pas. Spacer zajmuje mi ok. 2,5 godziny. W tafli jeziora odbijają się wysokie góry. Widok jak z folderów reklamujących najpiękniejsze zakątki parków narodowych Ameryki Północnej.
Droga prowadzi nieustannie pod górę. Coraz więcej śniegu i nagle wjeżdżam w rozległą chmurę. Po chwili orientuję się, że to nie chmura tylko obłok pary. Wychodzę z samochodu i brnę przez głęboki śnieg niemalże na oślep ku maleńkiemu potokowi. To z niego paruje - woda w potoku jest tak gorąca, że parzy dłonie.
Niebo nad Nevada jest rozgwieżdżone, a powietrze mroźne i czyste. Jest późno, więc jadąc wzdłuż jakiegoś ośnieżonego pasma górskiego rozglądam się za jakimś ładnym i osłoniętym od ewentualnego wiatru miejscem na postój. W końcu zatrzymuję się w pobliżu dużego jeziora. Po zeskrobaniu lodu z szyb rozglądam się po okolicy.
Wprawdzie Reno mnie nie zachwyca, ale po drodze zahaczam jeszcze o kolejne miasto kasyn - Carson City. Tu jest duży ruch, ale wkrótce po przejechaniu tych miast znowu na szosie ruch zamiera.
Droga, którą jadę wiedzie kawałek przez stan Nevada. Skoro już tu jestem, to dlaczego nie miałbym zerknąć na Reno pełne kasyn gry i reklam?
W deszczu zjeżdżam w dół do autostrady I-5 i jadę nią do miasta Redding na wysokości 250 m npm. W Redding skręcam z autostrady na wschód i niebawem ponownie pnę się pod górę w strefę śniegów na wysokości 2000 m npm.
Gdy o 11:00 zaczyna znowu padać śnieg, rezygnuję z dalszego czekania i ruszam w dół. Wystarcza 15 mil zjazdu, a po śniegu ani śladu! Las ponownie rachityczny... no może z tą rachitycznością to lekka przesada, ale w porównaniu do potężnego lasu na górze jest mały i rzadki. W Klammath
Pod wieczór osiągam północny kraniec NP Crater Lake. Wjazd od tej strony jest zamknięty ze względu na śnieg, więc muszę nadłożyć wiele mil objeżdżając park naokoło. Nie dość, że dzień jest krótki, to jeszcze chmury robią się prawie czarne i zaczyna padać śnieg. Zimą czynny jest tylko jeden wjazd do parku, a wstęp jest bezpłatny.
Wreszcie docieram do punktu widokowego na Mount Hood. Ryzykowna jazda nie opłaciła się - wulkan jest niewidoczny, chmury zalegają całe pasmo gór. Wulkaniczne Pasmo Kaskadowe jest porośnięte olbrzymimi drzewami. Las, podobnie, jak w okolicy Mount Saint Helens jest omszały, ale innym gatunkiem mchu.
Przez góry i lasy jadę w dół do rzeki Columbia. Wzdłuż tej rzeki jechałem już 4 lata temu. Teraz jadę kawałek w górę rzeki, przejeżdżam przez most do The Dalles celem zakupów i obiadu, po czym wracam przez most i na szczycie skarpy nadbrzeżnej pod betonową repliką Stonehenge staję na nocleg.
W 1980 roku erupcja wulkanu Mount Saint Helens zniszczyła olbrzymie połacie lasów i zmiotła cały szczyt. Widać jeszcze dziś zniszczone drzewa, a od strony północnej jest w kraterze olbrzymia wyrwa. Lasy są mieszane i wszystkie drzewa porośnięte są mchem, co stwarza baśniowy wygląd. Widoki są piękne, ale aura nie sprzyja oglądaniu.
Ruszam w kierunku Mount Saint Helens. Pierwsze 50 mil to teren całkowicie zurbanizowany, choć kiedyś Elbe, Morton i Randle były z pewnością małymi osadami. Dopiero po pokonaniu tego odcinka wydostaję się na dzikie obszary. Pogoda psuje się, nie dość, że całe niebo pokrywają chmury, to jeszcze zaczyna z nich padać śnieg z deszczem zmieniający się w śnieg w miarę jak nabieram wysokości.
Do biura firmy mam 15 mil. Dziś nie chcę dalej jechać, tylko spróbować znaleźć gdzieś miejsce na rozbicie namiotu, co na pierwszy rzut oka wydaje się nierealne. Mijam sklepy, hotele, restauracje, biurowce, tereny przemysłowe (w tym ciągnące się kilometrami zakłady Boeinga), aż w końcu natykam się na niezabudowaną działkę fragmentarycznie porośniętą drzewami (coś na kształt małego parku).
Renton nie jest osobną miejscowością, tylko częścią wielkiego obszaru Seattle. Mam duże trudności ze znalezieniem adresu dostarczenia samochodu. Nikt nie wie nawet gdzie są granice Renton, a co dopiero gdzie jest szukana przeze mnie ulica. Telefonicznie kontaktuję się z właścicielką, która ma na mnie czekać w Mc Donalds przy autostradzie.
W jednym miejscu nad rzeką robię dłuższy postój, aby doprowadzić samochód do porządku. Zwalone w rzece pnie mają liczne sople, co z bliska wygląda bardzo ciekawie. Dzikość kończy się niebawem i od Enumclaw zaczyna się cywilizacja, czyli plątanina dróg, domostwa i tereny przemysłowe
Szosa wije się wśród lasów pod górę. W miarę jazdy przybywa śniegu. Droga jest śliska i prawie pusta. Wznoszę się wyżej i wyżej mając coraz rozleglejsze widoki na szczyty górskie pokryte grubą warstwą śniegu. Wjeżdżam do NP Mount Rainier. Oświetlony porannym słońcem wulkan pod czapą śnieżną robi na mnie kolosalne wrażenie - widok aż zapiera dech w piersiach.
Skromne śniadanie jem w Cliffdell. To maleńka osada leśna, kilka domostw, stacja paliwowa i sklep z barem. Bar oferuje tylko kawę i kanapki. Bułka z masłem nie jest smaczna, ale zaspokaja głód, zaś kawa rozgrzewa mnie po zimnej nocy. Dzień zapowiada się cudownie, jest słonecznie, niebo b
Za Waitsburg wjeżdżam na autostradę I-82, ale nie jadę nią długo. W Yakima opuszczam autostradę i za małą osadą Naches wśród ośnieżonych gór pokrytych lasami postanawiam zatrzymać się na nocleg. Wpatruję się w jasno świecące gwiazdy. Do Renton zostało ok. 200 mil, a przed mną
W Grangeville robię przerwę. Kończą się lasy, a zaczyna lekko pofałdowana równina. Kończy się również obszar śniegów. Zjeżdżam coraz niżej. W Lewiston i Clarkston, przemysłowych miastach przedzielonych rzeką Snake przekraczam granicę stanów Idaho i Washington. Mimo, że słońce zachodzi jadę dalej, a to z dwóch powodów.
Na widnokręgu widać ośnieżone łańcuchy górskie ze szczytami w chmurach. Craters of the Moon to obszar erupcji wulkanu sprzed 1500 lat. Wśród zastygłej lawy oraz wulkanicznego żwiru rosną gdzieniegdzie drzewa w większości poskręcane przez wiatry, jednak dzięki nim czarny krajobraz jest urozmaicony zielenią.
Idaho Falls to miasto leżące na płaskim terenie wśród gór. Bez trudu trafiam do znajomego Meksykanina Marco. (Marco poznałem kilka lat wcześniej zwiedzając Teotihuacan). Mieszka w baraku wraz z kilkoma kolegami. Barak jest wprawdzie w złej kondycji, ale jest ciepło (ogrzewanie gazowe). Poranek jest pochmurny i mroźny.
Do NP Grand Teton dojeżdżam późnym popołudniem, a główny łańcuch górski spowijają chmury. W punkcie informacyjnym otrzymuję ciekawą wiadomość, która może mi się przydać zarówno teraz, jak i w przyszłości - na terenie lasów narodowych możliwe jest rozbijanie namiotu na dziko. Na zwiedzanie parku nie mam wiele czasu, ale główną atrakcję, czyli potężny masyw górski nad rzeką Snake oglądam.
Jestem w kiepskim nastroju, szczególnie, że jadąc z Cody na południe pojawiają się chmury. Teren jest ciekawy, szczególnie kanion rzeki Wind. Obszary te były zamieszkałe kiedyś przez Indian Shoshonów, na co wskazuje nazwa lasów - National Forest Shoshone. W Dubois skręcam na zachód i jadę wśród dolin, lasów, skał i gór ku NP Grand Teton.
Jadę pod górę do NP Yellowstone. Za każdym zakrętem są coraz to atrakcyjniejsze widoki, często się zatrzymuję, by je podziwiać. Na niebie nie ma ani jednej chmurki. Na pustej szosie od czasu do czasu trafiam na bizony. O 9:30 dojeżdżam do NP Yellowstone i tu spotyka mnie zawód. Park został dziś o 8:00 zamknięty na zimę.
Za Worland jadę ponownie pagórkowatym terenem raz pod górę, raz w dół między kolejnymi łańcuchami górskimi. Na zaśnieżonej przełęczy spotykam hobbystę jadącego starym Fordem A z 1929 roku. Krótko ze sobą rozmawiamy, okazuje się, że to Polak z pochodzenia, a samochód, którym jedzie jest w całości oryginalny.
Wbrew swojej woli, bo przez góry nie chcę jechać nocą ze względu na widoki, zjeżdżam z gór w dół do najbliższej miejscowości Newcastle, będącej już w stanie Wyoming. Zatrzymuję się na placu przed sklepem spożywczym. W nocy marznę, więc tuż po wschodzie słońca (nareszcie jest piękna, słoneczna pogoda, choć jest mróz) rozgrzewam się krótką jazdą i krótkim biegiem.
Gdy dojeżdżam do Mount Rushmore znowu jest pochmurno. Mount Rushmore to miejsce w górach, gdzie są wyrzeźbione w skałach głowy czterech prezydentów Stanów Zjednoczonych. Góry porośnięte lasami iglastymi są zaśnieżone, a szczyty przesłonięte chmurami. Gigantyczne głowy prezydentów widzę tylko przez moment.
Przejeżdżając przez miejscowości zauważam napisy 'granica wsi', lub 'granica miasta' (village limit, city limit), więc okazuje się, że w USA są nie tylko miasta. W wyglądzie i wielkości nie ma różnicy, budownictwo jest wszędzie podobne.
Dojeżdżam do NP Badlands. Pochmurno i wietrznie, a temperatura nadal minusowa. Wstęp do parku kosztuje 10 usd. Przejeżdżam całą północną część parku często wysiadając na parkingach i chodząc po krótkich szlakach. Badlands to półpustynna kraina przejściowa między niższą a wyższą częścią prerii.
Późną nocą docieram do rzeki Missouri. Na parkingu wieje lodowaty wiatr, ale jest klarownie i jest stąd rozległy widok na dolinę rzeki, więc zostaję na noc. W nocy marznę, więc przed zjedzeniem śniadania jadę kawałek celem rozgrzania się. Przejeżdżam dziesiątki mil prerii lekko falistej, bez lasów, z rzadkimi pojedynczymi drzewami i stawami oraz porozrzucanymi farmami.
O 20:00 docieram do kolejnego stanu South Dakota. W Sioux Falls po zatankowaniu paliwa (każde tankowanie to ok. 20 usd, za które przejeżdżam ok. 500 mil) zostaję zatrzymany przez dwa samochody szeryfów. Jest ciemno, zimno i wietrznie, temperatura wynosi tylko 3 C, to już preria. Szeryfowie sprawdzają dokumenty, rozpytują się co tu robię, pies szuka narkotyków (ponoć coś wywęszył, więc podjeżdża jeszcze jeden samochód szeryfa) i podczas gdy ja trzęsę się z zimna ekipa szeryfów drobiazgowo przeszukuje samochód i bagaże.
Jadę lokalnymi drogami przez stan Wisconsin w kierunku południowo-zachodnim. Wokół jeziora Michigan jest mnóstwo różnej wielkości jezior. Płaski obszar to tereny rolnicze z małymi miasteczkami przeplatane lasami. Mijam kolejno Green Bay, Oshkosh, Omro, Sparta i wjeżdżam na autostradę I-
Pada deszcz i jest 8 C. Wśród lasów tuż przy brzegu jeziora jest mały parking i tu zatrzymuję się na noc. Ranek jest nadal pochmurny, ale nie pada, więc idę na spacer brzegiem jeziora po którym pływają duże statki.
Za przesmykiem skręcam na zachód, a ponieważ teren jest płaski i mało atrakcyjny dlatego jadę dalej aż do końca stanu Michigan robiąc krótką przerwę na spacer nad jeziorem w Rapid River.
Obieram drogę wzdłuż brzegu jeziora Michigan. Brzeg porośnięty lasami liściastymi, częściowo z kolorowymi liśćmi jest w dużej mierze zabudowany domkami rekreacyjnymi. Dziko jest w NS Sleeping Bear Dunes. To park chroniący przybrzeżne lasy i wydmy. Nad przesmykiem łączącym jezioro Mic
Jadę lokalnymi drogami wzdłuż jeziora Ontario wielkiego jak morze. Teren nie jest zbyt atrakcyjny, więc niebawem wjeżdżam na autostradę i przez cały dzień jadę wzdłuż jeziora Erie, ale z autostrady niewiele widać. Wokół mnie są głownie tereny rolnicze, a krajobraz jest podobny do Wielkopolski.
Odbieram samochód w dzielnicy Brooklyn i przy słonecznej pogodzie ruszam. Przez stany New Jersey, Pennsylvania i New York zmierzam do jeziora Ontario. Stan New Jersey jest płaski i gęsto zabudowany, ale już w stanie Pennsylvania zaczynają się pagórki i lasy o tej porze roku bardzo kolorowe. Jadę z niewielkimi przerwami na postoje.
Lądując na lotnisku JFK rozpoczynam drugą podróż przez Amerykę Północną. Wprawdzie głównym celem tej podróży jest Świat Mayów, ale pragnę pojeździć również trochę po USA. W New York City mam się gdzie zatrzymać. W firmie zajmującej się przerzucaniem samochodów w różne miejsca w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie załatwiam samochód (Mazda) do Renton w pobliże Seattle.
ostatni wpis: | 23 kwi 2004 (20 lat temu) |
pierwszy wpis: | 22 paź 2003 (20 lat temu) |
liczba tekstów: | 339 |
liczba zdjęć: | 310 |
liczba komentarzy: | 0 |
odwiedzone kraje: | 9 |
odwiedzone miejscowości: | 317 |
strona jest częścią portalu transazja.pl
© 2004-2024 transazja.pl
transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.