środa, 22 paź 2003 Nowy Jork,
Wulkan Arenal
Arenal to maleńka osada z mnóstwem hoteli i restauracji. Cały okoliczny teren jest usiany małymi pensjonatami, stąd wnioskuję, że jest to obszar wypoczynkowy. Szybko orientuję się, że ceny noclegów są wysokie, ale jest darmowe pole namiotowe. Pole namiotowe to kawałek łąki na brzegu jeziora. Nikogo i niczego tam nie ma, ale namiot rozbijam, bo jest już ciemno. Trochę mam obawy, szczególnie po opowieściach Olafa o dużej przestępczości i o częstych doniesieniach o napadach rabunkowych na turystów łącznie z zabójstwem. Cykady, ciepło, lekki wietrzyk, księżyc nad głową, silnie świecące gwiazdy, sporo chmur i niekiedy głos ptaków wydają się uspokajać. Gdzieś w oddali słyszę muzykę dyskotekową.
W kierunku wulkanu są tylko dwa autobusy, jeden wcześnie rano, drugi po południu, więc ruszam na autostop. Droga jest wąska i kręta, przeważnie szutrowa i niestety pusta. Mijam niebrzydkie zatoczki i tereny porośnięte dżunglą. Dzięki Szwajcarom dojeżdżam przed południem do Parku Narodowego Wulkan Arenal. Zachmurzenie jest częściowe, więc dymiący wulkan jest nieźle widoczny. Wstęp do parku kosztuje 2520 colones (Ticos płacą 600). Na terenie parku są dwa krótkie szlaki: jeden 1,5 km do stóp wulkanu, drugi nieco dłuższy przez krzaki na małe wzniesienie. Arenal to ponoć najaktywniejszy wulkan Ameryki Centralnej. Obserwuję nieustannie wydobywający się dym, ale erupcji nie doczekuję się, pomimo czekania wiele godzin. Ponoć w nocy wulkan pluje ogniem i spływa czerwona lawa, więc chcę zostać tu do jutra. Na terenie parku przebywanie po zmroku jest zabronione, więc z pewnym Yankesem wyjeżdżam z parku. Po kilku kilometrach dojeżdżam ponownie do drogi głównej. Co kilkaset metrów jest hotel, restauracja, bądź kompleks małych bungalowów. Wszystkie reklamują się tarasem widokowym na wulkan. Najtańsze noclegi zaczynają się od 20 usd. Zdaje się, że nocnych erupcji z fajerwerkami nie zobaczę, bo pod wieczór dokładnie cały wulkan otulają chmury i nie widać nawet podstawy stożka. W kilku miejscach pytam się o możliwość rozbicia namiotu, ale spotykam się z odmową. Decyduję się rozbić namiot przy szosie, nieopodal budki wartownika jakiejś luksusowej restauracji. Pobocze szosy to teren publiczny i nikt nie ma prawa mnie stamtąd usunąć - tak przynajmniej twierdzi wartownik. Trochę z nim rozmawiam. Zarabia 320 usd miesięcznie i uważa się za biedaka i nie może uwierzyć, że ja zarabiając podobnie podróżuję po świecie. W nocy nic z erupcji nie widać, tylko słychać świst i odgłos spadających kamieni.