środa, 22 paź 2003 Nowy Jork,
Isla de Ometepe Gospodarze częstują mnie kawą i herbatnikami. Nierówną drogą wiodącą u stóp wulkanu idę do następnej wsi. Mijam uprawy bananów, rozległe pastwiska typu sawannowego i niekiedy zostaję okurzony bardzo wolno przejeżdżającym samochodem. Najpopularniejszym środkiem lokomocji na wyspie zdaje się być rower. W takim skwarze nikt nie chodzi na pieszo. Jestem całkowicie mokry od potu, ale nie jestem wyjątkiem, wszyscy napotkani są tak samo jak ja mokrzy, choć oni są do tego klimatu przyzwyczajeni. W takim skwarze każda forma ruchu jest męcząca, więc gdy tylko trafiam na odrobinę cienia przystaję i patrząc na wulkan odpoczywam (najczęściej jest to cień drzewa mango). W gałęziach drzew jest nie tylko sporo kolorowego ptactwa z długimi ogonami (hiszpańska nazwa hurracas), ale też niekiedy małpy congo. Z każdym przejeżdżającym rowerzystą zamieniam kilka słów i wyczuwam dużą dozę sympatii. Po 10 km dochodzę do sporej osady San Marcos. Przechodząc przez osadę zostaję zaproszony na pogawędkę przez starszego faceta, który jest bardzo ciekawy świata. Siedząc na podwórku na krzesłach w cieniu palm rozmawiamy bardzo długo. Rodzina jest serdeczna, więc decyduję się zostać tu na nocleg. Przez całe popołudnie zostaję częstowany różnymi napojami domowej roboty i choć przez cały dzień niewiele jem, nie odczuwam specjalnie głodu. Takie luźnie spędzone popołudnie w cieniu palm kokosowych bardzo mnie relaksuje. Gospodarz ma 69 lat i 15 dzieci, część z nich to Świadkowie Jehowy. Wieczorem jemy wspólnie tortillas z fasolą. Z namiotu mam widok na stożek wulkaniczny.