środa, 22 paź 2003 Nowy Jork,
Aguateca
Pierwsze 30 km jadę mikrobusem dobrą szosą. W maleńkiej wiosce Las Posas wysiadam. Jest tu niewiele drewnianych domów z desek krytych strzechami, ale jest jedna jadłodajnia i kilka sklepów spożywczych. Kolejny etap do droga w bok, wyboista i pylista. Pokonuję ten odcinek okazją i wysiadam ledwo żywy. Do ruin pozostaje jeszcze 7 km na pieszo, nie wiedzie tam żadna droga, tylko ścieżka, a La Monteria jest ostatnią wioską. Po kilkuset metrach okazuje się, że ścieżek prowadzących przez wykarczowane pola kukurydzy jest całe mnóstwo. Nie ma się kogo spytać, którą ścieżkę wybrać, więc wybieram tę najbardziej wydeptaną. Pocę się niemiłosiernie, bo na niebie nie ma ani jednej chmurki. Trafiam na kilka rozrzuconych domostw, ale informacje, jakie otrzymuję od zamieszkałych tu Indian są mało precyzyjne. Oni dobrze wiedzą gdzie są ruiny, ale nie potrafią mi tego wytłumaczyć, ciągle mówią o szerokiej ścieżce, a takowej nie ma. Zgodnie z ich wskazówkami idę nad rzekę i posuwając się jej brzegiem przez ciemną dżunglę dochodzę do ślepego punktu. Wracam i próbuję innej ścieżki - to samo. Gdy widzę zachodzące słońce cofam się do jednego z domostw i rozbijam namiot. Krążąc przeszedłem wiele kilometrów, a wg słów gospodarza do ruin jest jeszcze 4 do 5 km. Tłumaczy mi jak dojść do ruin. Są dwie ścieżki i obie przez gęstą dżunglę: jedna dobrze wydeptana i trzeba się do niej sporo cofnąć, druga zanikająca najpierw wzdłuż rzeki, potem wzgórzami, ale aby nią iść trzeba dobrze znać teren, więc tę mi odradza.
Aguateca
Tę opcję już dziś przerabiałem, więc jutro obiorę tę bardziej okrężną. Te kilka domostw wygląda jak za czasów starożytnych Mayów.
Gospodarz z dziesięcioletnim synem karczują maczetami pole. Wykorzystują okres dnia, kiedy jeszcze nie jest zbyt upalnie. W środku dnia przerwą tą męczącą pracę i będą kontynuować pod wieczór. Ruszam zgodnie ze wskazówkami gospodarza. Krótki odcinek idę polami i wkrótce zagłębiam się w gęstą dżunglę. Wąska, niekiedy błotnista ścieżka wije się w gęstwinie drzew i krzewów. Dżunglę tworzą liany, wysokie palmy, drzewa ceiba o wyjątkowo rozłożystych korzeniach przy podstawie, bambusy i mnóstwo innych. Jest tak gęsto, że w niektórych miejscach jest ciemno. Idąc zwracam baczną uwagę, aby nie nadepnąć na jakąś żmiję, które spotykam kilkakrotnie. W czasie wędrówki towarzyszy mi mnóstwo kolibrów o różnym ubarwieniu oraz ryk wyjców. Nagle oczom moim ukazują się ruiny. Tak wyobrażamy sobie w Europie starożytne, zagubione cywilizacje. Wśród drzew częściowo zrekonstruowane budowle z kamieni. Część kamieni pokrywa warstwa mchu, na głównym placu leżą zeschnięte liście, w przebłyskach słońca budowle jaśnieją tworząc jasne miejsca wśród ciemnych drzew. Stele na głównym placu są częściowo odrestaurowane, jednak większość stel i ołtarzy jest rozbita i omszała. Można usiąść i poddać się urokowi miejsca. Nie muszę chyba dodawać, że nikogo oprócz mnie tu nie ma. Główny plac jest oddzielony od dwóch mniejszych placów głęboką szczeliną skalną. Przy tych mniejszych placach kilka budowli jest w trakcie rekonstrukcji, bo kamienie są jeszcze zupełnie świeże i białe z lekkim odcieniem beżowym. Schodzę stromą skarpą nad brzeg rzeki i tam spotykam dwóch dozorców. Rozmawiam z nimi przez chwilę o Aguateca i ponownie wdrapuję się ku ruinom. Jest to wymarzone miejsce do kontemplacji Świata Mayów i jestem pod niesamowitym wrażeniem tej strefy - nikogo nie ma, częściowo odkopane i częściowo odbudowane różne budowle (piramidy, platformy, stele, mieszkania elity, otoczone schodami place), wiele kopców skrywających wiele budowli, teren nie sprzątany ze starych liści i porośnięty gęsto drzewami - bardzo mi się tu podoba. Brak zapasów jedzenia i picia są głównymi przyczynami, dla których nie zostaję tu dłużej. Napatrzywszy się do syta wracam.Z La Monteria ponownie trzęsie mnie jazda w pickupie do Las Posas.