środa, 26 paź 2005 Wisełka,
Dzięki noclegowi w domu doprowadzam się do porządku. W supermarkecie robię trochę większe zapasy, bo przede mną wielka odległość i wielka niewiadoma. Najbliższy supermarket jest w odległym o grubo ponad 1000 km Broome nad Oceanem Indyjskim. Po drodze są trzy niewielkie osady, a ruch samochodowy to jeden samochód co dwie godziny i tylko w ciągu dnia. Stoję pół dnia, zanim łapię pierwszą okazję, niestety na odludnie skrzyżowanie, czego zawsze się bardzo obawiam. Jadę tam mając nadzieję, że żaden kierowca nie przejedzie obok widząc mnie w takim miejscu. Rzeczywiście - pierwszy samochód zabiera mnie z pustynnego skrzyżowania, ale jedzie tylko do kopalni diamentów i znowu zostaję na odludnym miejscu zwanym Lissadel. Mijają kolejne godziny i dopiero w nocy dojeżdżam z pijanymi, ale niezwykle życzliwymi Aborygenami do ich osady Warmun. Przez cały dzień pokonuję zaledwie 200 km, ale niezwykle widowiskowego obszaru. Czerwona i pomarańczowa ziemia, baobaby, klify, kamieniste grzbiety wzgórz, skały oraz grupy głazów. Nocna ulewa powoduje szybkie zwinięcie namiotu i przeniesienie mokrych rzeczy pod zadaszenie biura lotów helikopterowych. Na deskach tarasu spokojnie i sucho dosypiam do rana.