Zawsze z dużą przyjemnością wjeżdżam w Wolinie na wyspę. Tu jest moje miejsce na Ziemi. Koniec podróży dookoła świata. Za mną tysiące kilometrów przebytych w powietrzu i na lądzie.
Po wylądowaniu w Los Angeles (ok. godziny 15:00) mam sporo czasu do następnego lotu, czyli do Frankfurt am Main. Chodzę trochę po lotnisku, a ponieważ nie ma kolejki przy odprawie Lufthansy postanawiam pozbyć się plecaka. Ku mojemu zaskoczeniu dowiaduję się, że nie ma wieczornego lotu Lufthansy.
Krótko o moim pobycie na Hawajach - mało atrakcyjnie (z wyjątkiem pól zastygłej lawy). Ludność miejscowa jest mało gościnna, bo ani razu nie jechałem z Polinezyjczykiem, choć ogólnie na mieszkańców Hawajów nie mogę narzekać, bo kilkakrotnie spotkałem się z przejawem wielkiej gościnności i pomocy.
Dość szybko łapię okazję i jadę zboczem wulkanu w dół 20 mil, początkowo przez rzadko zalesiony teren, potem przez pola zastygłej lawy schodzącej do samego brzegu. W trakcie jazdy w dół pogoda zmienia się diametralnie i wychodzi słońce. Dla widoku, który mam w tej chwili przed sobą warto było przylecieć na Hawaje.
Hawaje kojarzyły mi się zawsze ze słońcem i ciepłem (jak chyba każdemu), a tu ani słońca, ani ciepła. Poranek jest pochmurny, a ja jestem zadowolony z faktu, że nie pada. Wodospad Rainbow Falls jest ładny i pełen wody, a spada do niewielkiego basenu z poszarpanego koryta. Wyjątkowością miejsca jest fakt, że koryto rzeki jest na wierzchu pola lawy, zaś pod spodem jest tunel po płynącej kiedyś lawie.
O 11:00 odrywam się od ziemi wlatując w chmury. Po chwili pobytu w chmurach ląduję na największej wyspie archipelagu - Hawai?i. Powierzchnia tej wyspy jest sporo większa od wszystkich pozostałych wysp archipelagu hawajskiego razem wziętych. Jest południe, gdy opuszczam niewielkie lotnisko. Nie ma tu prawie komunikacji publicznej, tylko jeden autobus dziennie objeżdża wyspę, ale wozi za darmo.
W zasadzie dość mam wyspy Oahu, bo to nieciekawe miejsce, w przeważającej mierze zabudowane i zaśmiecone. Zastanawiam się, co powoduje, że przybywa tu taka masa turystów. Być może odpowiedzią jest historia. Dziesiątki lat temu Hawaje leżące niemal na środku Pacyfiku były bardzo atrakcyjne poprzez swoją izolację i łagodność mieszkańców (choć z tą łagodnością chyba nie bardzo się zgadza, bo tu zginął James Cook).
Czas na pewne informacje, szczególnie dotyczące lotów między wyspami hawajskimi. Loty oczywiście są (nie ma połączenia drogą wodną), a obsługiwane są przed dwa towarzystwa - Aloha Air i Hawaiian, ale informacja cenowa jest niemiła - jeden lot w jedną stronę kosztuje od 115 do 135 usd w zależności na jaką wyspę.
Lot trwający 8,5 godziny jest mało ciekawy, bo pode mną albo chmury, albo bezkres oceanu. Między Auckland a Honolulu jest 7100 km. Przekraczam Zwrotnik Koziorożca, linię zmiany daty i równik. O 21:15 lokalnego czasu ląduję w Honolulu, ale jest inna data, mianowicie... 29 marzec 2006... więc zyskuję teoretycznie jeden dzień życia.
Planowy wylot mam o 11:45, więc jest jeszcze sporo czasu. Nie pada, namiot mam suchy, więc może i żal wylatywać , ale ... lecę na ciepłe i słoneczne Hawaje. Na lotnisku jestem o 9:00, czyli jest jeszcze dużo czasu. Przez godzinę korzystam z darmowego internetu, po czym zmierzam do odprawy. Z wielkim zdziwieniem i przerażeniem patrzę na tablicę lotów i nie mogę uwierzyć moim oczom - wylot do Honolulu jest o 10:15, obok godziny podana jest informacja - final call.
Daleka północ jest słabo zaludniona, ruch jest niewielki i dobrze, że mieszka tu sporo Maorysów, bo kolejne odcinki pokonuję z nimi. Mży. Wydaje się jakbym znalazł się na końcu świata. Niezwykle surowy przylądek Maria van Diemen, zlewisko Pacyfiku i Morza Tasmana oraz najdalej na północ wysunięty Cape Reinga z latarnią morską, to według wierzeń Maorysów miejsce, w którym dusza ludzka opuszcza ziemię udając się w zaświaty.
Waitangi to dla Nowozelandczyków miejsce szczególne. Tu w 1840 Anglicy podpisali z Maorysami traktat tworzący zręby dzisiejszego państwa. Historia pokazała, że Anglicy nieźle Maorysów oszukali, nie zmienia to jednak faktu, że data podpisania traktatu przez dziesiątki wodzów jest dzisiaj
Ciekawy jestem, jak wygląda wschodnia część wyspy, więc jadę na południowy wschód przez góry i lasy prawie bezludnym terenem do Napier, a właściwie tuż przed, bo do Bay View, gdzie jest skrzyżowanie. Długi odcinek przez park narodowy Urewera do wybrzeża przejeżdżam jednym samochodem, potem wzdłuż wybrzeża już krótszymi odcinkami i tylko z Maoryskami.
Przede mną kolejny dzień marszu przez wulkany. Wychodzę na rozległą przestrzeń na szlak zwany Tongariro Crossing przechodzący obok drugiego wulkanu Ngaurahoe (2287 m npm) o kształcie stożka i prowadzący przez szczyty i kratery wulkanu Tongariro (1967 m npm). Jest to jeden z najbardziej uczęszczanych szlaków w Nowej Zelandii, ale wejście na niego zaczyna się nieco dalej.
Mount Ruapehu (2797 m npm) to najwyższy wulkan Nowej Zelandii i najwyższa góra Wyspy Północnej. Pogoda jest niezła. W informacji parkowej dowiaduję się o szlakach i w trakcie oglądania filmu o tutejszych wulkanach ładuję baterie. Pod szczyt Ruapehu wiedzie 18 km kręta droga pod górę. Od czasu do czasu jeżdżą tędy turyści, więc udaje mi się zatrzymać samochód i na wysokość 1700 m npm powyżej linii lasów nie muszę iść pieszo.
Na północnym krańcu Wyspy Południowej są najdłuższe fiordy w Nowej Zelandii dochodzące do długości 40 km. Idę krętą szosą prowadzącą wzdłuż jednego z dwóch fiordów. Do Picton jest 40 km i są dwa promy, wczesny i tańszy Bluebridge i późniejszy Interislander. Szybkie złapanie okazji kończy się fiaskiem, więc na luzie maszeruję podziwiając widoki.
W nocy wiatr zmienia kierunek z zachodniego na wschodni, ale nie zmienia swojej siły. Przemarznięty zaczynam dzień. Widok na zatoki, kalderę i Christchurch za krawędzią krateru znika, bo w trakcie śniadania chmury schodzą bardzo nisko. Długi czas maszeruję w chmurach mając widoczność ograniczoną do kilku metrów, dobrze, że szlak jest dobrze oznaczony palikami majaczącymi w szarzyźnie chmury.
Jadąc w kierunku głównego miasta Wyspy Południowej Christchurch widzę sporo zabudowań i teren rolniczy. To zdaje się jedyny płaski teren, więc nie dziw, że jest wykorzystany rolniczo. Tuż przed Christchurch skręcam z głównej drogi i kilkoma krótkimi okazjami dojeżdżam do centrum jednego z dwóch kraterów tworzących półwysep Banks, czyli małej osady Diamond Harbour.
Wychodzę z namiotu i aż oczom nie wierzę przede mną w odległości 30 km widzę piękne ośnieżone pasmo gór z najwyższymi szczytami Aoraki Mount Cook (3724 m npm) i Mount Tasman (3497 m npm). Nigdzie śladu chmur! Szybko się zwijam i niebawem dojeżdżam do Aoraki Mount Cook Village. Jest stąd kilka szlaków pieszych, najciekawsze to Hooker Valley z widokiem na pasmo od zachodu i Tasman Valley z widokiem na pasmo od wschodu oraz na Tasman Glacier - najdłuższy lodowiec Nowej Zelandii liczący 29 km.
Wkrótce dojeżdżam nad jezioro Pukaki o niesamowicie niebiesko-turkusowo-szmaragdowym kolorze wody. Jezioro utworzone przez lodowiec ma ok. 50 km długości. Do jeziora wpływa rzeka tworzona z lodowców. U podnóża gór na wysokości ok. 450 m npm jest wioska Mount Cook/Aoraki, skąpana w deszczu , zaś chmury zalegają tak szczelnie góry, że nie ma wrażenia, że jest się w pobliżu najwyższego pasma górskiego Nowej Zelandii.
Częściowo pieszo, częściowo autostopem wracam do połowy półwyspu w Portobelo, skąd kieruję się na zewnętrzne wybrzeże półwyspu i też częściowo pieszo i częściowo autostopem pokonuję wzgórza, brzegi płytkich zatok Hoopers i Papanui. Ostatnie kilometry do latarni morskiej Cape Saunders to walka z wiatrem o niemal patagońskiej sile.
Szybko docieram do Taieri Mouth, małego portu rybackiego u ujścia rzeki tamowanej przez wyspę. Trochę pieszo, trochę autostopem przemierzam wybrzeże od Taieri Mouth do Brighton. Brighton leży już w bezpośrednim sąsiedztwie Dunedin. Pobocza nie nadają się na rozbicie namiotu, więc proszę o pozwolenie rozbicia namiotu na jakiejś farmie.
Drogi szutrowe, które przeważają na wybrzeżu Catlins są bardzo mało uczęszczane. Jestem niemalże na końcu świata, Invercargill jest jednym z najbardziej na południe wysuniętych miast świata, a ja jestem jeszcze nieco na południe od Invercargill. Mapa, którą dysponuję pokazuje tutaj tylko zieleń łąk i lasów.
W Tokanui przed deszczem chronię się w maleńkim sklepiku i rozpytuję o drogę do latarni morskiej Waipapa Point - wiele kilometrów szutrowymi drogami, na których mogę liczyć jedynie na cud przy łapaniu okazji. Catlins, bo tak nazywa się ten region, to rozrzucone farmy wśród smaganych wiatrami zielonych wzgórz, na których pasą się niezliczone rzesze owiec.
W nocy budzą mnie kilkakrotnie piski myszy, smaganie wichru i deszcz siekący po ścianach i dachu kempingu. W trakcie śniadania zastanawiam się, czy opuścić to niezłe miejsce na czas deszczu. Kilka razy jestem już gotowy do wyjścia, jednak nawałnica deszczu zatrzymuje mnie w chatce. Taka pogoda utrzymuje się do południa.
Leje całą noc i przestaje dopiero w południe. Jest zimno i szaro, ale wszystko mam suche, bo przezornie rozbiłem się pod mostem. Chyba zrezygnuję z planowanego marszu przez Humpridge (ponad 50 km w jedną stronę przez średnie góry, ale z ponoć wspaniałymi wąwozami z gigantycznymi drewnianymi wiaduktami).
Gdy przestaje padać żegnam się z Antonio i jadę krótkimi okazjami od farmy do farmy dalej na południe. Na pastwiskach pasą się nie tylko owce i bydło, ale i jaki oraz jelenie. W górach od wysokości 1000 m npm leży świeżo spadły śnieg. Po dojechaniu do małej osady Tuatapere leżącej u ujścia rzeki na południowym wybrzeżu Wyspy Południowej postanawiam zaczekać na jutrzejszy dzień.
Nad ranem zaczyna padać. Zwijam mokry namiot i moknę czekając na okazję. Dziś Milford Sound będzie szary... Po dojechaniu do Te Anau zastanawiam się, co dalej robić. Chętnie pochodziłbym po jakiś krótkich szlakach parku narodowego Fiordland, ale nie w takim deszczu i zimnie (temperatura waha się w granicach 8 -12 C).
W nocy spada trochę deszczu, więc rano znowu muszę się suszyć. Dobrze, że jest trochę słońca. Niestety słoneczna pogoda nie trwa długo. Ok. południa zaczyna mżyć. Po przejściu kilku kilometrów staję za jednopasmowym moście na szosie wylotowej z Queenstown i moknę. Dopiero późnym popołudniem i to już nieźle zmoknięty zatrzymuję turystów jadących do Te Anau.
Piaskowe muszki dają się we znaki gryząc mnie od samego rana całymi chmarami. Pogoda zdaje się zmieniać, bo od zachodu, zza gór pojawiają się szare chmury. Gdy dojeżdżam do małej wioski Glenorchy, szczyty są już w chmurach. Tu zaczyna się jezioro, do którego wpływa szeroką deltą rzeka Dart.
Dwie godziny marszu wystarczają, abym znalazł się ponownie na dole w dolinie Matukituki. Ponieważ jest cudowna pogoda, a ja jestem zachłanny na widoki, więc zostawiwszy plecak znowu pnę się pod górę, tym razem do chatki Liverpool na przeciwległym stoku. Mount Aspiring widać stąd lepiej, a resztę gór z innej perspektywy.
Całą noc siąpi i rano mam wszystko mokre. Nadzieją napawa mnie chwilowa przerwa w mżawce, ale słońca niestety nie widać. Zwijam mokre rzeczy, zakładam suche ubranie i ruszam. Najpierw przechodzę mostkami przez potoki, potem mocno pod górę w kierunku ośnieżonego Mount Aspiring. Moim celem nie jest jednak ta góra wysokości 3033 m npm, lecz chatka French Ridge na wysokości 1465 m npm.
Robię większe zakupy, ale artykuły te co zwykle, czyli mleko, konserwy fasoli i spaghetti, markizy, czekolada, chleb, kurczak, ale w ilości na 3 dni. Wanaka leży nad długim jeziorem na wysokości 400 m npm, zaś okoliczne góry mają 1700 m npm, a w oddali widać ośnieżone szczyty dochodzące do 3000 m npm.
Łapię okazję na dłuższy, bo liczący 270 km odcinek do Wanaka. Początkowo moim zamiarem było zwiedzanie okolic Haast, ostatniej osady na wybrzeżu zachodnim, ale akurat gdy przejeżdżamy przez Haast leje deszcz, więc zmieniam zamiar i jadę do Wanaka. Za Haast droga skręca w góry i prowadzi przez szeroką dolinę porośniętą gęstymi lasami ku przełęczy Haast (560 m npm).
Szutrową drogą kilka kilometrów dzielących mnie od widoku na lodowiec przejeżdżam okazją, a pozostały fragment wśród omszałego lasu pokonuję pieszo. Dobre miejsce na zobaczenie lodowca znajduje się na skałach nad czołem lodowca. Widać stąd niemalże cały kilkukilometrowy jęzor schodzący olbrzymim zakolem z gór.
Na Wyspie Południowej jest dużo lodowców, ale dwa są szczególne, bo schodzą nisko, zaledwie 300 m npm - są to Franz Josef Glacier i Fox Glacier. Chroni je park narodowy Westland. Pierwszym na mojej trasie jest lodowiec Franz Josef. Od razu po przybyciu do wioski ruszam ku lodowcowi. Turystyczna wioska jest pełna turystów i ma bogatą ofertę wydania pokaźnej kasy.
Rudera się nie zawala, choć pewnie w każdej chwili może, a ja zaczynam dzień od ... kawy. Zostaję na nią zaproszony przez właścicieli kempingbusa, gdy idę na plażę. Jest nadal pochmurnie, ale nie pada i zaczyna się przejaśniać. Mierzeją idę do ujścia rzeki, a wracam wydmami. Z moimi porannymi znajomymi jadę kawałek do farmy North Beach.
Ponoć nie ma szlaku wzdłu ż wybrzeża dalej na południe, więc muszę zrobić duży objazd. Najpierw wracam do Tanaka i przez wysokie pasmo gór, że aż silnik w samochodzie się przegrzewa i w chłodnicy paruje woda mijam z północnej strony park Abel Tasman, a na zjeździe z tegoż pasma hamulce tak się nagrzewają, że aż czuć swąd.
Znowu rano spada z nieba prysznic i tak z drobnymi przerwami przez pierwsze dwie godziny marszu. Po zejściu z pasma górskiego nad klifowe wybrzeże z efektownym łukiem skalnym, czyli Cape Farewell postanawiam przeczekać deszcz pod drzewem, jako że na horyzoncie widzę przejaśnienia. Okolica jest dzika i piękna.
Szlak wiedzie grzbietami wzgórz na najwyższy punkt w okolicy z morskim światłem Pillar Point. Widok jest bardzo rozległy - osada, ujście krętej rzeki w czasie odpływu i niezmierzone pagórki z dolinami oraz oczywiście półwysep. Różnica między światłem morskim a latarnią polega na wielkości i cyklu świetlnym.
Podczas śniadania krótka mżawka moczy mi ubranie. Temperatura powietrza jest niska, ale i tak chodzę w krótkich spodniach dla wygody, bo długie po zamoknięciu utrudniają marsz. Na górną część ciała wkładam polar i często wyciągam z plecaka kurtkę. Gdy tylko wychodzi słońce robi się cieplej, sądzę, ze w granicach 20 C.
Cudowny poranek, więc rozkładamy wszystko na słońce do wyschnięcia i w południe rozchodzimy się - oni wracają, ja idę dalej na północ podziwiając szkierowe wysepki, długie plaże w zatokach i wspaniałe kolory morza od zielonkawego przy brzegu do głęboko niebieskiego w oddali. Onetahuti Bay można przejść tylko w trakcie odpływu, ale jest na to prawie 8 godzin, bo szlak wiedzie obrzeżem zatoki, krótszy czas na przejście jest w Awaroa i dochodzę tam trochę spóźniony.
W Marahau zaczyna się park narodowy Abel Tasman. Wstęp do parku jest bezpłatny, ale trzeba wykupić noclegi albo w szopie (20 nzd), albo na polu namiotowym (10 nzd). Na razie nic nie robię, tylko tkwię pod dachem wiaty w oczekiwaniu na lepszą pogodę, bo znowu leje. Ok. 15:00 przejaśnia się, więc ruszam na szlak.
O 13:00 prom odbija. Niebo jest prawie bez chmur, nie jest jednak upalnie, bo wieje silny wiatr, a po wypłynięciu na wody cieśniny Cooka robi się wręcz zimno. Rejs trwa 3,5 godziny. Widać brzegi obu wysp. Ostatnia godzina rejsu to żegluga fiordem do Picton. W maleńkich zatoczkach stoją domy i kołyszą się łódki.
Po trzech godzinach lotu, tuż po 18:00 (zmiana czasu) ląduję na lotnisku Auckland. Jestem dość głodny, rano zjadłem małą kanapkę, później stewardzi też nie rozpieścili mnie jedzeniem podając też tylko kanapkę, ale zanim opuszczam lotnisko zasięgam różnych informacji, dostaję darmowe mapy Nowej Zelandii, pobieram w bankomacie trochę dolarów nowozelandzkich i korzystam z darmowego internetu.
Po pół godzinie jazdy o 9:00 dojeżdżam na lotnisko. Planowy wylot mam nie o 10:00, jak jest na bilecie, ale godzinę później. Sydney jest ruchliwym lotniskiem i do odprawy są spore kolejki. Po oddaniu bagażu i przejściu odprawy paszportowej korzystam z darmowego internetu. O 11:00 dowiaduję się o kolejnej zwłoce w starcie.
Nadal jest pochmurno, a ja kontynuuję wędrówkę wzdłuż Szafirowego Wybrzeża. Z Tathra Beach jadę kawałek przez zalesione wzgórza do parku narodowego Mimosa Rocks. Zerkam na rozległe widoki zielonych pagórków i jadę do Bermagui. Tu podobnie, jak w poprzednich miejscowościach oprócz wielkiego ruchu turystów weekendowych, wspaniały krajobraz pagórków i skał, plaże, ocean, zatoczki, rzeki i mokradła.
Po przejechaniu 20 km ponownie jestem w Eden. Mgła zdaje się być dla tego obszaru charakterystyczna, bo i tu nad ranem wszystko jest spowite w bieli. Dzięki temu port rybacki wygląda efektowniej. W Eden zaczyna się Szafirowe Wybrzeże. Odległości między osadami są niewielkie. Krajobraz całego wybrzeża jest bardzo efektowny - kręte rzeki wpadające do urokliwych zatoczek, wyjątkowo urozmaicona linia brzegowa, skaliste klify, o które z wielkim hukiem rozbijają się oceaniczne fale, łukowate plaże ze skalistymi cyplami, wąskie przesmyki, górzysty teren porośnięty zielonymi lasami eukaliptusowymi, liczne jeziora, stawy i niekiedy mokradła.
Noc jest bardzo wietrzna, a poranek pochmurny i chłodny. Jestem poza obszarem parków narodowych, ale teren nadal jest górzysty, choć blisko oceanu. Lasy są przemysłowe, czyli monokulturowe - albo same sosny, albo zmodyfikowane eukaliptusy tasmańskie rosnące bardzo szybko. Zachodnia część Tasmanii to nie tylko leśnictwo, ale i górnictwo.
Strahan to mała osada nad zatoką. Jest bardzo zatłoczona turystami. Po drugiej stronie zatoki rosną lasy unikatowego drzewa huon pine. W rezerwacie rośnie ich już niewiele, bo było wycinane z powodu swoich cech. Występuje tylko na Tasmanii, na podmokłych terenach, nad rzekami. Ma listki w kształcie rozwidlonych igiełek i jest w zasadzie niezniszczalne (chyba, że się spali), więc Strahan to miejsce stolarzy i artystów używających tego drewna, które nigdy nie gnije i łatwo się obrabia.
Rezygnacja z przejścia kilkudniowego szlaku nie przychodzi mi trudno, bo nie mam zapasów jedzenia i jest nienajlepsza pogoda, niebo zasnuwają ciemne chmury, z których nad ranem trochę kropi. Zwijam namiot i na głodno zaczynam dzień. Najpierw łatwo dojeżdżam do Derwent Bridge (stacja paliwowa, hotel i kilka domów) i równie szybko dalej na zachód przez góry krętą drogą do Queenstown.
Mgły zalegają całą dolinę i dopiero ok. 10:00 słońce rozświetla ziemię. Ouse ma dwa malownicze kamienne kościółki i dwa cmentarze. Ruch na szosie nie jest zbyt duży, ale kolejne okazje łapię bardzo szybko, choć na krótkie odcinki. Niebawem kończą się tereny rolnicze, a zaczynają tereny lasów przemysłowych i sztucznych jezior z małymi elektrowniami wodnymi z lat 50-tych.
Dziś wieczorem mam lot z lotniska w Melbourne do Launceston na Tasmanii. Oliver (młody Niemiec, z którym jadę od wczoraj) ma kuchenkę, więc dziś piję po śniadaniu herbatę. Przez Geelong (drugie co do wielkości miasto stanu Victoria) jedziemy do Melbourne. Bezchmurne niebo i upał. Melbourne jest prawie wyludnione.
Przede mną zwiedzanie spektakularnego parku narodowego Port Campbell. IPark ten już zwiedzałem, ale warto tu przybyć ponownie. To bardzo poszarpane klifowe wybrzeże. Australia ma bardzo długą linię brzegową, ale prawie żadnych dróg blisko brzegu z widokiem na ocean. Great Ocean Road prowadząca z Warrnambool do Torquay jest tu wyjątkiem.
Gdy w Australii dzień świąteczny przypada w niedzielę, wówczas następny dzień jest dniem wolnym od pracy. Dzisiejszy dzień nie jest normalnie dniem świątecznym, ale z powyższego powodu jest dziś wolny. Nawiasem mówiąc jest to w tradycji angielskiej Boxing Day, a tradycja ma swój rodowód z czasów, kiedy bogaci obdarowywali swoją służbę upominkami w dzień po świętach.
Dzień jest chłodny i pochmurny. W trzy osoby jedziemy na wycieczkę samochodem po okolicy. Najpierw na półwysep Fleurieu. Trzeba przejechać sporo kilometrów, aby wydostać się z obszaru zabudowanego. Wzdłuż wybrzeża ciągną się domy mieszkalne. Ma się wrażenie, że każdy Australijczyk ma dom nad oceanem.
Wczoraj wzgórza dziś wybrzeże. Plaża ciągnie się kilometrami, zabudowania mieszkalne na wydmach również. Jest pochmurno i chłodno, sądzę, że ok. 25 C. W dzielnicy Glenelg jest piękny port jachtowy i luksusowa dzielnica bloków z apartamentami, a nieopodal stara dzielnica z licznymi sklepikami i pubami.
Adelaide to miasto leżące między brzegiem oceanu a wzgórzami wysokości 700 m npm. Najwyższym szczytem jest Mount Lofty. Roztacza się stąd wspaniały widok na miasto. Niewielkie centrum otoczone pasem zieleni nie ma zbyt wielkich wieżowców. Poza pasem parków rozciąga się parterowe budownictwo domów jednorodzinnych.
Tuż po świcie ruszamy dalej. W najchłodniejszej porze dnia przed świtem jest 35 C. Jedziemy przez park narodowy Nullarbour - obszar pozbawiony drzew. Jedyną roślinnością są niskie krzewy. Po wypiciu mleka i zjedzeniu markizów zostaje mi tylko puszka spaghetti. W najbliższym zajeździe Nullarbour Roadhouse (193 km) Steve funduje mi nieźle drogie śniadanie.
Jedyny sklep w Norseman jest otwierany o 8:30, ja zaś budzę się jak zwykle przed 6:00. Atakowany przez muchy jestem w rozterce - czy łapać okazję i jechać bez zapasów, czy czekać na otwarcie sklepu. Zatrzymuję samochody bez przekonania i o dziwo łapię dobrą okazję - Steve, facet w moim wieku jedzie z przyczepą kempingową, będącą jego domem przez całą Australię spod Perth do Sydney.
W Southern Cross kończy się pszeniczny pas i zaczyna busz porastający płaski teren. Do Kalgoorlie dojeżdżamy wieczorem. Jon i jego kolega zatrzymują się w ekskluzywnym hotelu, a ja wraz z nimi (śpię na puszystym dywanie). Posiłek jemy na mieście, a wieczorny spacer powrotny do hotelu dostarcza mi kilku nowych wrażeń (nowych dla Australii) a mianowicie pijackie burdy na ulicach (Kalgoorlie to miasto górnictwa złota) oraz rzadko spotykane w Australii burdele (jeden organizuje nawet w ciągu dnia zwiedzanie).
W odległym o niecałe 100 km Northam mam znajomego poznanego na autostopie wiele dni temu, który dziś rano o 7:00 jedzie do Kalgoorlie. Mam szczęście, bo szybko łapię okazję do Northam i choć do Jona docieram z opóźnieniem, to jeszcze jest i ruszy do Kalgoorlie w południe. Jest aukcjonerem i sprzedaje starocie.
Po opuszczeniu niewielkiego dwumiasta Port Denison - Dongara obszar znowu jest bezludny - trochę pól pszenicznych, trochę kopalni i trochę niskiego buszu na lekko falistym terenie. Nie bez komplikacji docieram do położonego 50 km od głównej drogi Jurien nad oceanem i tu w niezłym supermarkecie Dewsons robię zakupy.
Wstaję ze wschodem słońca i po szybkim śniadaniu zbieram się do dalszej drogi. Wkrótce jadę dalej na południe. I znowu mam okazję do Perth, ale wysiadam po 200 km na skrzyżowaniu obok Overlander Roadhouse. W bok jest park narodowy Zatoka Rekinia i to chciałbym zobaczyć. Nadal płaski teren, niewysoka roślinność i czerwień ziemi i niemalże dziewiczy teren.
Fala przyboju zatrzymuje się tuż przed moim namiotem, więc dzisiejsza noc przebiega bez ewakuacji. Poranek jest pochmurny, ale nadal jest bardzo gorąco. Szybko łapię okazję do najbliższego miasta Port Hedland. To bagatela - 600 km, a po drodze tylko jeden zajazd na Wielkiej Pustyni Piaszczystej.
Dzięki noclegowi w domu doprowadzam się do porządku. W supermarkecie robię trochę większe zapasy, bo przede mną wielka odległość i wielka niewiadoma. Najbliższy supermarket jest w odległym o grubo ponad 1000 km Broome nad Oceanem Indyjskim. Po drodze są trzy niewielkie osady, a ruch samochodowy to jeden samochód co dwie godziny i tylko w ciągu dnia.
Jestem na obszarze zwanym Top End. Roślinność jest przez cały czas zbliżona, drzewa i krzewy są niewysokie i dość młode. Osiągają 20-25 lat i zamierają. Pnie są osmalone od pożarów. W całej Australii busz pali się rokrocznie prawie wszędzie. W celu uniknięcia wielkich, pustoszących pożarów powodowanych suchymi burzami, wypala je się pod kontrolą na początku pory suchej, kiedy poszycie jest niskie.
Po zrobieniu zakupach jadę jeszcze 30 km w bok do parku narodowego Nitmiluk. W parku zupełnie pusto - ani żywej duszy. Jedynie liczne wallabie skaczą wśród rzadkiego buszu. Wokół mnie skaliste i kamieniste wzgórza oraz przełom rzeki Katherine. Jest po sezonie. Namiot rozbijam na trawniku na darmowym polu namiotowym. O świcie wstaję, biorę prysznic, jem śniadanie, zostawiam między skałami plecak i ruszam na pieszy szlak wzdłuż kanionu.
Przed zapadnięciem zmroku osiągam Jabiru, jedyną osadę na terenie wielkiego parku narodowego, liczącego ok. 20 000 km2. W pobliżu jest kopalnia uranu. Park należy do Aborygenów, a nazwa Kakadu to zangielszczona wersja nazwy aborygeńskiej grupy językowej Gagadju zamieszkującej część tego obszaru.
Tuż po wschodzie słońca robi się niesamowicie upalnie. Staję w cieniu drzewa i próbuję zatrzymać coś z licznie przejeżdżających samochodów. Te liczne samochody jadą tylko na krótki dystans, bo po dojechaniu do Woodstock (20 km) prawie nie ma ruchu. Rzadki busz, kilka domostw i tysiące kilometrów gorącego pustkowia przede mną.
Wstaję o świcie, jem śniadanie złożone jak zwykle z mleka i markizów i w upale macham na w sumie dwa przejeżdżające samochody. Najbardziej liczę na pociągi drogowe (road train), bo samochody osobowe, to okoliczni farmerzy. Niestety do południa tkwię bezskutecznie. Wątpię, że tą drogą uda mi się jechać dalej, więc zawracam.
Jest niedziela. Gdzieś na końcu świata, wśród buszu, na dużym tarasie przestrzennego domu jemy śniadanie. Po śniadaniu staruszek dowozi mnie do Mount Molloy w to samo miejsce, z którego mnie wczoraj zabrał. Krótkimi odcinkami ze sporym oczekiwaniem dojeżdżam ponownie do Mareeba, potem Atherton, Ravenshoe (najwyżej położona miejscowość w Queensland), by przed wieczorem osiągnąć gdzieś na pustkowiu Mount Carnet, niewielką osadę górniczą (kopalnia cynku).
Noc przebiega spokojnie, a po solidnej toalecie porannej jem śniadanie w towarzystwie różnobarwnych ptaków. Zastanawiam się nad dalszą trasą - czy na północ do Cooktown (ostatnia miejscowość), czy na południe i zachód do Normanton (przez pustkowie). Niebo jest średnio zachmurzone, a temperatura ze względu na wysokość idealnie przyjemna (sądzę, że ok.
Trochę okazjami, trochę pieszo wzdłuż wybrzeża docieram do Port Douglas, gdzie w punkcie informacji turystycznej otrzymuję schematyczne mapy okolicy. Głównymi atrakcjami są krokodyle i park narodowy Daintree chroniący najstarsze lasy tropikalne na świecie. Jest tu i plaża, ale nie zalicza się jej do atrakcji, bo w wodzie żyją krokodyle różańcowe, trujące jelly fish oraz parzące stringery oraz blue octopus.
Pierwszy odcinek Berlin - Frankfurt - Singapore za mną, teraz kolej na drugi: Singapore - Sydney. Wśród ulewy i błyskawic samolot startuje. Drobna przekąska na początek, miłe stewardessy, bezsenna noc, obfite śniadanie i niestety nad centralną częścią Australii chmury, więc niewiele widać z czerwonego kontynentu.
Na moment przed moim dotarciem do znajomych dostarczono bilet, uff...Teraz na lotnisko i wkrótce pierwszy lot na trasie dookoła świata, chyba najkrótszy. Po godzinie jestem we Frankfurcie. Tu jest całkiem ciepło 19 C. Po co wyjeżdżać w ciepłe kraje? Bilet dookoła świata robi mi pierwszego psikusa.
Kilka dni wcześniej decyduję się na podróż dookoła świata. Skłoniła mnie do tego stosunkowo niewielka różnica w cenie biletu lotniczego między lotem do Australii i Nowej Zelandii a właśnie dookoła świata. Bilet kupiony kilka dni temu w Halle ma zostać dosłany przed wylotem do moich znajomych w Berlinie.
ostatni wpis: | 30 kwi 2006 (18 lat temu) |
pierwszy wpis: | 26 paź 2005 (18 lat temu) |
liczba tekstów: | 91 |
liczba zdjęć: | 660 |
liczba komentarzy: | 0 |
odwiedzone kraje: | 7 |
odwiedzone miejscowości: | 295 |
strona jest częścią portalu transazja.pl
© 2004-2024 transazja.pl
transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.