niedziela, 20 lis 2011 Stambuł, Turcja
Park narodowy Mungo W nocy marznę, przypuszczam, że nad ranem temperatura spada do +5 C. Przy wyciętych drzewach pomarańczowych jem śniadanie. Ponieważ na drzewach są dojrzałe owoce (drzewa zostały ścięte wczoraj), więc śniadanie mam bardziej urozmaicone. Pozwolenie na zjedzenie wszystkich pomarańczy (musiałbym tu tkwić tygodniami) otrzymuję od właściciela, który akurat jedzie do pracy. Nagle jedzie samochód terenowy, macham, zatrzymuje się - to trzech Aborygenów, pracowników parku narodowego Mungo. Jadą tylko w jedną stronę, ale twierdzą, że aktualnie park odwiedza kilkunastu turystów dziennie, więc może uda mi się wydostać z powrotem. Nie jeżdżą tą trasą codziennie, a jadą dzisiaj, bo wiozą z Mildura nowego pracownika parkowego. Mieszkają na terenie parku, a do Mildura jeżdżą okazjonalnie. Po kilku kilometrach kończy się asfalt, a zaczyna typowa dla wnętrza Australii droga piaszczysta. Zarówno po asfalcie, jak i po piasku (niekiedy jak tarka) kierowca jedzie z szybkością 130 km/h zostawiając za sobą długi ogon kurzu. Po niecałej godzinie wysiadam przed budynkiem informacyjnym parku. Biorę ulotkę ze zwięzłą informacją i prostą mapką przedstawiającą trasę biegnącą przez park - trasa liczy 70 km. Park narodowy Mungo obejmuje swoim zasięgiem obszar starożytnych jezior Willandra, obecnie wyschniętych. Nad brzegami jezior znaleziono ślady osadnictwa Aborygenów, którzy zamieszkiwali ten teren od 45 000 lat. Mungo - wydma zwana murem chińskim Archeolodzy odkryli tu m.in. najstarsze na świecie ślady kremacji zwłok, paleniska, kamienie młyńskie do ucierania nasion traw na mąkę i wiele innych rzeczy. Na parkingu pusto, wokół porośnięte rachityczną roślinnością dna dawnych jezior (jeziora wyschły 18 000 lat temu), a w oddali długa na 30 km wydma zwana Wall of China. Zerkam na kilka eksponatów wewnątrz budynku (m.in. na rekonstrukcję zygomatorusa), a potem na zabudowania farmy owczej, która była tu od drugiej połowy XIX wieku do końca lat pięćdziesiątych XX wieku, po czym ruszam pieszo w kierunku wydmy. Przygląda mi się kangur, ucieka stado strusi, jaszczurka wywala na mnie swój niebieski język, a ja trochę idę, trochę przyglądam się życiu pustyni, od czasu do czasu zerkając, czy nie jedzie jakiś pojazd. Po niecałej godzinie marszu widzę z oddali jadący samochód. Macham - zatrzymuje się - to czteroosobowa rodzina z Melbourne. Ich celem jest objazd całej pętli z wielokrotnym zatrzymywaniem się celem zapoznania się z atrakcjami parku - lepiej nie mogłem trafić. Trasa jest dobrze oznakowana, zaś przy ciekawszych miejscach są paliki informacyjne. Najciekawszym i najbardziej widowiskowym miejscem są wydmy z glinianymi ostańcami o różnych kształtach. Do wydm można dojść ścieżkami w kilku punktach. Po drodze są małe stawy, a po przejechaniu na drugą stronę wydm rzadki busz zwany mallee. Przez busz jest krótki szlak pieszy, a dalej parking, gdzie robimy postój na posiłek. Jadąc dalej wzdłuż wydmy dojeżdżamy do źródła słodkiej wody i olbrzymich wydm, po których można chodzić. Ze szczytu widać bardzo rozległą przestrzeń z kilkoma dawnymi jeziorami. Wracając trafiamy na jeszcze jedne ruiny farmy owczej. Przejechanie całej pętli zajmuje prawie cały dzień. Moi znajomi zostają na noc na jednym z dwóch pól namiotowych, ja zaś postanawiam wrócić do Mildura. Zostaję podwieziony na czerwoną drogę. Zaopatrzony w wodę ruszam przed siebie na pieszo licząc, że może coś pojedzie (na pieszo nie jestem w stanie pokonać 110 km z 2 litrami wody). Po przejściu kilkuset metrów widzę nadjeżdżający samochód. W takim miejscu, nawet, gdy w samochodzie są cztery osoby trudno jest nie zatrzymać się. To dwa małżeństwa z Sydney. Tym sposobem w ciągu jednego dnia dojeżdżam, zwiedzam i wracam do punktu wyjścia. To bardzo piękny dzień. Jestem bardzo zadowolony z odwiedzenia najważniejszego miejsca archeologicznego na mapie Australii. Park Mungo jest na liście UNESCO.