niedziela, 20 lis 2011 Stambuł, Turcja
Mackay
Do szosy głównej wracam z tym samym kierowcą, z którym przyjechałem tu wczoraj. Skrzyżowanie wśród pastwisk, wokół prawie żywego ducha z wyjątkiem krów i ptaków. Jest wiata przystankowa, w której siedzę na ławeczce w oczekiwaniu na okazję. Mijają godziny, a ja czekam. Ruch jest średni, droga prosta, wszyscy jadą sporą szybkością. Żar się leje z nieba i zaczyna brakować mi wody. Ruszam więc przed siebie w nadziei dotarcia do jakiegoś domostwa z wodą. Po paru kilometrach jest następne skrzyżowanie i tam jest opuszczone gospodarstwo, ale kran działa. Po dobrej dniówce czekania, czyli po 16:00 udaje mi się wreszcie opuścić feralne miejsce. Szybko dojeżdżam do Ayr, skąd wkrótce zabiera mnie ciężarówka. Kierowca nic sobie nie robi z zakazu zabierania autostopowiczów, bo sam jako młody chłopak jeździł autostopem. W trakcie rozmowy okazuje się, że jego rodzice byli Polakami przybyłymi do Australii tuż po II wojnie światowej, zginęli w wypadku samochodowym, gdy miał 6 lat, stąd nie zna ani jednego słowa po polsku. Nie wie nawet, czy ma w Polsce rodzinę. Przejeżdżam z nim spory odcinek, ponad 300 km do Mackay. Jedzie do portu rozładować się. Nie wie, gdzie dostanie zlecenie na następny kurs, ale gdyby jechał dalej na południe, to obiecuje zabrać mnie ponownie. Przechodzę kilka kilometrów i za dużym rozjazdem rozbijam namiot.
Tuż po 6:00 robi się jasno i wschodzi słońce. Ledwo kończę śniadanie gdy jakaś duża ciężarówka zatrzymuje się tuż przy mnie - to znajomy z wczoraj. Jedzie do Rockhampton, a właściwie jeszcze za to miasto, w sumie prawie 400 km. Rockhampton to kolejne rozległe miasto na wschodnim wybrzeżu, gdzie dzięki krótkiemu postojowi robię zakupy. Wysiadam gdzieś na bezludnym skrzyżowaniu w buszu.