niedziela, 26 lis 2006 New Delhi, Indie
Lepcha - tarasy
Z Yuksom idę ścieżką do niewielkiej osady Lepcha poniżej, potem już cały czas szosą. Droga prowadząca zboczami gór jest bardzo wąska i w kiepskim stanie i jeżdżą nią tylko jeepy, ale bardzo rzadko. Nie ma barierek, więc drobna nieuwaga kierowcy może skończyć się tylko źle, bo niekiedy stok jest niemalże pionowy. Tu i ówdzie poprawia się stan szosy, buduje lepsze mosty, rząd Sikkimu finansuje również budowę betonowych ścieżek skrótowych łączących osady oraz ścieżek prowadzących do poszczególnych gospodarstw. Zachwycam się licznymi tarasami świadczącymi o pracowitości całych pokoleń. Każdy coś dłubie, poprawia, pracuje w polu, a wiele kobiet całymi dniami rozdrabnia młotkiem głazy na drobne kruszywo. Po południu zaczyna mżyć i przestaje dopiero gdy dochodzę późnym popołudniem do Tashiding, niewielkiej osady na obniżonym grzbiecie górskim. Kwateruję się, zwiedzam gompę na odległym od wsi o 2,5 km szczycie. Z dotychczas zwiedzonych jest to moja największa gompa, choć jest w niej tylko jeden mnich. Oprócz kilku budynków sakralnych i domków dla mnichów, jest plac pełen pobielonych stup, kamiennych tablic z hieroglifami tybetańskimi i mnóstwo flag i chorągiewek modlitewnych. Wzdłuż ścian budynków umieszczone są długie rzędy młynków modlitewnych. Na krawędzi placu są też wiatraczki modlitewne. Niestety długo tu nie jestem, bo robi się ciemno, więc wracam do osady.
Tashiding - kamienne tablice z pismem tybetańskim
Na niebie nie ma ani jednej chmurki, ale ponieważ Tashiding leży na dość niskim grzbiecie, więc ośnieżonych Himalajów widać tylko skrawki. Rruszam dalej. Najpierw jest strome zejście do rzeki, tak że na moście muszę trochę odetchnąć, potem już prawie do samego wieczora cały czas pod górę. Najbardziej stromy jest pierwszy odcinek do Namlung. Ponieważ różnych ścieżek jest sporo, więc często pytam o drogę, jak dalej iść. Namlung jest osadą rozrzuconych wśród tarasów domostw. W niektórych miejscach są już żniwa zboża, w niektórych trwa orka pod zasiewy. Kosi się sierpem, a orze przy pomocy drewnianej sochy obitej blachą z krowim zaprzęgiem. Tarasy są wąskie, a ziemia pełna kamieni. Chatki stojące na podmurówce kamiennej lub na palach są z desek, a dach jest kryty blachą. Obok chaty mieszkalnej jest zadaszenie na palach dla krów lub kóz. Zwierzęta dokarmiane są liśćmi, które nosi się z lasu w wielkich wiązkach na plecach i na parcianych pasach na głowie. W Namlung mam już czysty widok na masyw Kanchendzongi. Pomimo ciężkiego marszu pod górę jestem w bardzo dobrym nastroju. Wlokę się cały czas pod górę raz bardziej, raz mniej stromo i cały czas wypatruję końca podejścia, którego nie ma i nie ma. W porze obiadowej dochodzę do gompy Ralong. Tu robię dłuższy postój. W gompie jest 200 mnichów. Trochę z nimi rozmawiam i przyglądam się, jak lepią bałwanki z ryżu i jak krzątają się wokół przygotowania posiłku. Zostaję przez nich poczęstowany obiadem składającym się z zupy i gotowanego ryżu z warzywami. Idę dalej wznoszącym się grzbietem górskim mając cały czas z lewej widok na masyw Kanchendzongi, a z prawej na zagospodarowane doliny i w oddali na cel mojego szlaku klasztornego, miasteczko Ravangla, które osiągam dopiero pod wieczór. Tutaj kończę wędrówkę klasztornym szlakiem.