niedziela, 26 lis 2006 New Delhi, Indie
Pałac w Veraval O ile miasta w Rajasthan są warte zwiedzenia, to w Gujarat każde kolejne miasto jest coraz ohydniejsze. Veraval to kwintesencja ohydy, szarości i beznadziei. Docieram tu ok. 13:00 i już w hotelu blisko dworca mam dawkę niezwykłego brudu. Pokoik jest wprawdzie w miarę znośny, ale korytarze i schody zawalone są gnijącymi śmieciami. W Veraval zatrzymuję się z dwóch powodów - pierwszy to latarnia morska, drugi to jeden z największych portów rybackich w Indiach. Pomimo upału ruszam od razu ku latarni morskiej będącej na obrzeżach miasta. Kolejny raz się rozczarowuję, bo nawet latarnie morskie w Indiach są mało ciekawe. Pobliski obszar to puste przestrzenie z zakładami przemysłowymi i slumsami. Plaża jest nijaka i zaśmiecona. Wiatr od morza wprawdzie schładza nieco powietrze, ale unosi tumany kurzu. Przez centrum idę do rybackiego portu. Tego co widzę i czuję nie da się opisać. Smród kału i uryny miesza się ze smrodem odpadków rybich. Odpowiednie do tego są rozwalające się domostwa pokryte szarą warstwą kurzu, kamieniste i pełne wybojów ulice ze ściekami i hałaśliwe poobijane pojazdy. Wśród tego syfu żyje bardzo dużo ludzi, dzieci bawią się, jak wszędzie na świecie, kobiety piorą, faceci piją czaj. Syf przebija z każdego zakamarka. Zwały gruzu i śmieci są nawet jak na Indie niesłychanych rozmiarów. Tego szkaradzieństwa nie da rady ująć w słowach. Cała masa ludzi tkwi bezczynnie wśród tego gnoju, domy wyglądają tak, jakby je ktoś naprędce zbudował z gliny, potem zbombardował i byle jak naprawił. Hindusi są społeczeństwem, gdzie nie ma miejsca na indywidualność, ani na prywatność. Wszystko (może z wyjątkiem seksu, choć też nie jestem do końca o tym przekonany, bo jak się mieszka na ulicy, to gdzie uprawiać seks) odbywa się na oczach innych, nawet prywatnym rozmowom dwóch osób przysłuchują się inni. Jedyną rzeczą, która mi się w Veraval podoba, to dobrze schłodzone i tanie koktajle z mango.