niedziela, 26 lis 2006 New Delhi, Indie
Yangon - Sule Paya
Po dwóch godzinach lotu ląduję w Yangon. Odprawa jest szybka i sprawna, a lotnisko sprawia wrażenie opustoszałego. W rządowym punkcie wymiany walut wymieniam niekorzystnie 10 dolarów na 4500 kyatów, ale muszę mieć kyaty na autobus, a właściwie dwa, bo do centrum jadę z przesiadką. Za kurs płacę 100 K, zaś taksówkarze chcieli 6000 K. Pierwsze wrażenie jest korzystne - szerokie ulice, w miarę czysto, ruch średni i dopiero w samym centrum jest tłoczno od pojazdów i ludzi. Najtańsze hotele w centrum są pełne, ale udaje mi się zakwaterować w sali sypialnej nieco droższego, ale centralnie położonego hoteliku 'Okinawa' za 5 USD. W pokątnym kantorku wymieniam 50 USD 'na czarno' (1 USD = 1200 K) otrzymując duży plik banknotów. Spragniony normalnego jedzenia udaję się do najbliższej restauracji, gdzie jem smaczny posiłek - pełen talerz klopsików wieprzowych. Do wieczora rozeznaję się w centrum. Chodniki są wprawdzie szerokie, ale koślawe i w całości zajęte przez handlarzy artykułów przemysłowych i owoców, prawie wszystko z Chin. Poza tym jest masa garkuchni, próbuję różnych rzeczy - wszystko mi smakuje. Ludzie są bardzo życzliwi, choć mało kto mówi po angielsku. Po zmroku jakiś facet zaprasza mnie na herbatę (ten mówi po angielsku). Siadamy na ustawionych na chodniku maleńkich taboretach przy maleńkim stoliku (jak dla dzieci) i sporo rozmawiamy.. Facet jest elektrykiem i pracuje w rządowym biurze projektowym - jest to pewna i dość dobrze płatna praca. Za granicę wyjechać nie może. Jest buddystą, rząd nie zwalcza religii, a nawet ją wspiera. Otrzymuję sporo wiadomości o Myanmarze.
Śniadanie jest wliczone w cenę noclegu (herbata, sok owocowy, owoce i zasmażany makaron). Prawie wszyscy Birmańczycy starają chronić się przed słońcem przede wszystkim smarując twarz, a niekiedy i ręce jakimś kremem o beżowym kolorze. Wiele osób nosi parasole, a nawet wachlarze. Są i tacy, którzy chronią się przed słońcem tym, co mają pod ręką, a więc zeszytem, teczką, gazetą bądź założoną na głowie chustą. Moja skóra zdaje się być już uodporniona, bo wprawdzie słońce mnie pali, ale nie opala.. Żaden z zabytków w Myanmarze nie znajduje się na liście UNESCO, bo świat bojkotuje to państwo z powodu braku demokracji. Ponad 30 lat temu były tu demokratyczne wybory, które wygrał blok demokratyczny, ale rządząca do wyborów junta wojskowa nie oddała władzy i rządzi do dziś. Najważniejszym zabytkiem Yangon jest Shwedagon Paya, olbrzymia stupa pokryta złotem i otoczona licznymi kaplicami. Shwedagon Paya jest symbolem Myanmaru, tak jak wieża Eiffla jest symbolem Paryża. W jej okolicach jest sporo ciekawego budownictwa ze strzelistymi dachami o charakterystycznym wyglądzie spotykanym w zasadzie tylko w Myanmarze. Na wędrówce wśród zaledwie znikomej części świątyń buddyjskich Yangon schodzi mi pół dnia. Po południu idę nad rzekę do nabrzeża portowego. Licznymi pomostami ładuje się tu towary z samochodów na statki rzeczne. Transport worków i kartonów odbywa się na plecach tragarzy. To ciężko zarobiona miska ryżu (nie mogę rzec, że ciężki kawałek chleba, bo chleba się tu nie jada), szczególnie, że jest upał, a często dokerzy noszą po dwa worki cementu, czyli 100 kg na odległość kilkudziesięciu metrów - praca nie do pozazdroszczenia. Statki po załadowaniu towarów zabierają również pasażerów i ruszają w górę rzeki.