niedziela, 26 lis 2006 New Delhi, Indie
Kolkata
Tuż po 5:00 ktoś mnie szturcha - to już Kolkata. Jest jeszcze ciemno. Wychodzę przed dworzec (bardzo duży czerwony budynek), gdzie czekają tysiące żółtych taksówek marki 'Ambasador' - dumy ich właścicieli i przemysłu motoryzacyjnego Indii sprzed 50 lat, ale dotąd produkowanych. Wszystkie są mniej lub bardziej poobijane i wielokrotnie klepane, spawane, szpachlowane i naprawiane, ale są czyste. Czekam do świtu, aby ruszyć na pieszo do centrum i dzielnicy tanich hoteli. Miasto budzi się do życia, a ulice są jeszcze prawie puste. Pierwsze co się rzuca w oczy, to niebywała szarość miasta i setki rodzin mieszkających na chodnikach. Poranek to główna pora toalety, a więc sikanie pod murem i mycie pod hydrantem. W nozdrza uderza smród uryny i gnijących śmieci. Często w Indiach spotyka się ludzi bezdomnych, ale tu w Kolkata ich ilość jest wręcz niebywała. Sądzę, że rzadko opuszczają swoją dzielnicę, a pewnie nigdy miasta. Przystosowali się do takich warunków i życie na śmietniku wydaje im się normalne. W centralnej części miasta brnę wśród tłumów żebraków i naganiaczy hotelowych, by w bocznej spokojnej uliczce znaleźć tani hotelik, gdzie za łóżko w sali sypialnej płacę 80 IR. Zamierzam jak najszybciej opuścić Kolkata, więc od razu ruszam do biura lotniczego, aby kupić bilet do Yangon. Niemiła niespodzianka - najtańsze linie Bangladeszu nie latają już do Myanmaru. Szukam innych przewoźników, ale okazuje się, że bezpośredni lot ma tylko Indian Airlines i to tylko dwa razy w tygodniu, a do tego drogo, bo ok. 17000 IR. Trafiam też do konsulatu Bangladeszu, ale jest już zamknięty. Na tym poszukiwaniu schodzi mi cały dzień. Przemierzam ulice pełne głodujących ludzi koczujących na chodnikach, nieustannego hałasu pojazdów trąbiących niemalże bez przerwy, krzykliwych sprzedawców ulicznych, spalin ze zrupieciałych pojazdów, korków ulicznych i gór śmieci. Zmaltretowany wracam po zmroku na kwaterę.
Dziwi mnie spora liczba turystów w Kolkata. Były miejsca ciekawe, gdzie nie spotykałem nikogo, a taka wg mnie nieciekawa Kolkata okazuje się licznie odwiedzana. Pierwsze kroki kieruję do konsulatu Bangladeszu. W okienku ulicznym składam jeden formularz, ksero paszportu i wizy indyjskiej, 3 zdjęcia i 900 IR. Odbiór wizy, która jest ważna tylko jeden miesiąc od wystawienia i uprawnia do dwutygodniowego pobytu, nazajutrz po południu. Teraz mogę zająć się biletem lotniczym do Myanmaru. Znajduję tańszą opcję lotu przez Bangkok (10200 IR), ale to dość karkołomna podróż z dużymi przerwami. Najpierw tutaj kupno biletu do Bangkok z przesiadką w Dhaka, przez internet kupno biletu z Bangkok do Yangon i nie wiadomo co z wizą tajlandzką. Postanawiam zorientować się jutro w konsulacie Tajlandii, jaki jest aktualny koszt wizy i czy mogę dostać wizę przy wjeździe. Dzień jest pochmurny, to dobrze, bo sporo chodzę po śródmieściu. Wszędzie ten sam syf, rozwalone chodniki, gruz, żebracy, zapleśniałe domy, hałas i tłok - jedna wielka szarość.
Po długim poszukiwaniu konsulatu Tajlandii (nawet blisko niego mało kto wie, gdzie jest nie wyłączając policjantów i taksówkarzy) otrzymuję nieciekawe informacje. Wizę mogę wprawdzie uzyskać na wjeździe, ale każdy wjazd kosztuje 1000 bahtów (trochę ponad 1000 IR), więc całkowity koszt przelotu wynosi tyle, co liniami Indian Airlines. Odbieram wizę Bangladeszu i daję sobie czas do namysłu, co robić, bo najbliższe wolne miejsca w locie Indian Airlines do Yangon są na 19 lutego. Idę do dzielnicy gmachów kolonialnych z czasów brytyjskich. Z wyjątkiem pomnika Wiktorii, który jest w dobrym stanie, wszystkie pozostałe uległy dewastacji i zszarzeniu.