czwartek, 1 wrz 2005 Babu, Chiny
Campus był pusty i "zalany" deszczem. A do tego panował przenikliwy ziąb. Chyba jednak za wcześnie przyjechałam. Na miejscu był tylko Bob z żoną (ona zaczęła pracę u siebie w szkole już tydzień wcześniej) a w sobotę wrócił Nic. Od razu wieczorem poszliśmy na wspólną kolację do restauracji. Chyba najbardziej brakowało mi chińskiego jedzenia w Polsce, tęskniłam za nim a zwłaszcza za warzywami, które smakują doskonale.
Studenci zaczęli się zjeżdżać dopiero w weekend. Większość była szczęśliwa, że to już koniec ferii bo dla nich były one za długie, nie mieli co robić w domu i nudzili się. Co niektórzy bardzo utyli. Ale to od jedzenia, spania i oglądania telewizji, bo większość tak właśnie spędzała ferie. Parę osób odwiedziło mnie przynosząc mi ciastka robione z okazji Chińskiego Nowego Roku (smażone na głębokim oleju).
Po kilku dniach ulewy (deszcz lał non stop i wsiąkał od razu w ziemię) nagle zrobiła się piękna pogoda i słońce świeciło jak u nas latem. Było chyba ze 200C, tak że można już było chodzić z krótkim rękawem. Weekend był jednak pochmurny i chłodnawy a my wybraliśmy się na wycieczkę do zabytkowej wsi około 80 km stąd, gdzie mieściła się szkoła teatralna i teatr. Potem jeszcze wstąpiliśmy do gaju pomarańczowego aby zakupić pomarańcze. Te owoce kończą się już a na straganach pojawiły się już świeże ananasy i mango, nie mówiąc o bananach, które są cały czas (3 rodzaje).
Na szczęście nie lało, bo wtedy wszystko jest mokre i wilgotne a buty przemakają natychmiast. Wczoraj nareszcie kupiłam na targu używany rower za jedyne 65Y (około 8$). Wcale niezniszczony, podejrzewam, że kradziony. Oczywiście bez biegów, takie rzadko tu się zdarzają, zresztą rower z przerzutkami byłby mi niepotrzebny. Teraz już cała nasza czwórka ma rowery i możemy urządzać dalsze eskapady.