czwartek, 1 wrz 2005 Babu, Chiny
Minął kolejny dzień mojego "szwendania" się, bo chyba tak to mogę nazwać, skoro jeszcze nie pracuję. Poszliśmy wczoraj po południu do banku, ale było już za późno i w połowie wypełniania druków, wyproszono nas, bowiem akurat zamykano bank. Ja wypełniałam druki swoim długopisem i okazało się, że niedobrze, bo musi być to długopis bankowy (żelowy), aby po kilku miesiącach nie wypłowiał. Dziś Sylvia miała sama udać się z wypełnionymi drukami po odbiór kart do bankomatu - oplata 11Y. Pensja ma wpłynąć już 11 września, to też nieźle, za nic nie robienie i zbijanie bąków.
Sylvia zaproponowała nam, że dzisiaj zrobimy wspólny obiad. Poszliśmy więc rano na targ po zakupy. Potem było wspólne gotowanie w mieszkaniu Nicka, tego młodego Anglika, nauczyciela angielskiego. Podpatrzyłam wreszcie jak się smaży zieleninę i mięso. Było smaczne. Natomiast zupa a la rosół z korzeniem lotosu to było coś okropnego, udawałam, że mi smakuje. Chętnie sama bym go przyrządziła, ale brak tu pietruszki i selera. Jest tylko marchew i to bardzo dorodna.
Ja w drodze rewanżu zaprosiłam ich na jutro na "dinner". Muszę coś wymyślić. Po południu wybrałam się w strumieniach deszczu, który padał od rana, do supermarketu na zakupy. Trochę dla zabicia czasu, a po trosze, aby się przejść. Miasto jest dosyć spore, ma część nową i starą. Oczywiście ta stara jest ciekawsza i porobiłam trochę zdjęć, ale jak mi wymienią komputer (obiecali, może za miesiąc) to wtedy prześlę. Nawet w środku miasta są wapienne wzgórza (mogoty), a na niektórych z dala widoczne były światełka, to chyba są restauracje. Przez miasto płynie rzeka, lecz dziś wszystko spowite było mgłą. Wszędzie czekają rowerowe i motorowe ryksze, ale ja twardo szłam na piechotę.