czwartek, 1 wrz 2005 Babu, Chiny
droga przez góry
Wioska mniejszości narodowej Yao - MING DONG
Tak więc wyprawa do wioski doszła do skutku, na szczęście pogoda jako tako dopisała, aczkolwiek było zimno.
Ta wioska jak i wiele innych jest położona w górach, około 6-8 h marszu od małej mieściny Ertang a ta z kolei znajduje się pół godziny jazdy od Hezhou. Właśnie dzieci Yao chodzące do szkół ponadpodstawowych są cały tydzień w "internacie" a tylko w piątek lub w sobotę idą do domu a w niedziele muszą znowu wrócić. Ponieważ nie stać ich na opłacenie szkoły, rząd chiński płaci za nich. Niektóre rodziny mają kilkoro dzieci i są bardzo, bardzo biedne. Jeden z nauczycieli ze szkoły z Ertang, który uczy dzieci z tej wsi, zaproponował nam tę wycieczkę.
Góry trochę podobne do Beskidów, oczywiście różnią się roślinnością. Po drodze co chwile spotykaliśmy młodych mężczyzn na motorach wożących drewno na dół. Mają specjalne metalowe uchwyty po obydwu stronach motoru na deski, a niektórzy specjalne kosze do przewozu towarów a nawet i małych dzieci. Nie sądziłam, że będzie tu taki ruch. Zresztą też miałam możliwość przejechania się na motorze, jednak z dusza na ramieniu. Droga wiła się nad urwiskiem a chłopak, który prowadził pojazd, nie zważając na ostre zakręty ciągle dodawał gazu i ostro hamował.
Kiedy dotarliśmy do wsi, było już późne popołudnie.
mężczyźni Yao spotkani po drodze
Prawie wszystkie dzieciaki wybiegły nam na przeciw. Część z nich w ogóle nie miała butów tylko plastikowe klapki i gołe stopy. Większość ubrana była byle jak i trzęsąca się z zimna z brudnymi buziami i "lejącymi się" nosami. Niektóre starsze miały na plecach młodsze rodzeństwo. Udaliśmy się od razu do domu sołtysa. Tu też panował ziąb, w oknach brak szyb ale na szczęście w rogu palił się ogień, więc można się było trochę rozgrzać. Sołtys przygotował coś w rodzaju obiadu: gorąca zupa z wkładką gotująca się na maszynce na stole i do tego wkłada się warzywa, grzyby, tofu, mięso itd. Po kilku minutach potrawa jest gotowa. Można ponownie dodać jakieś składniki i uzupełnić woda, olejem i solą.
W domu panował straszny bałagan i brud, myślę jednak, że ci ludzie nie zdają sobie z tego nawet sprawy. Lee, żona Boba była przerażona, po raz pierwszy znalazła się w takich prymitywnych warunkach. Wieczorem wróciły kobiety z pola i zabrały się za szykowanie kolacji. Domy Yao są bardzo podobne do chińskich, też pierwsze pomieszczenie to "pokój gościnny" ale właśnie tu było palenisko, video i telewizor nawet z anteną satelitarną (wieś ma własny generator, ale światło było bardzo słabe), stół i ławki. Pozostałe to "sypialnie", kuchnia, "łazienka" i ewentualnie pomieszczenia gospodarcze np. ze świnkami.
dzieci Yao
Okazało się też że jest tylko jedna toaleta dla całej wsi, zrobiona z bambusa, podłoga też z bambusa z otworami ale w koszu na papier były pałeczki. Nie bardzo wiem, jak oni je w tym miejscu używają, niestety się nie dowiedziałam. Zresztą bambus jest prawie wszędzie stosowany i jest to bardzo pożyteczna roślina jak miałam się okazję przekonać.
Część dzieciaków cały czas nam asystowała i śledziła każdy nasz ruch. Porozumieć po chińsku można się tylko z tymi, które chodzą do szkoły i uczą się tego języka. Zwiedziliśmy wioskę i kilka domów, wszędzie tak samo biednie i zimno. Mieszkańcy serdeczni i uśmiechnięci. Bardzo różnią się od tych z Longsheng. Nie chodzą w kolorowych strojach i nie mają dochodów z turystyki. Mają nawet szkołę podstawową do której uczęszcza około 90 dzieci. Niektóre muszą pokonać daleką drogę każdego dnia nawet do 2 godzin. Klasy są małe i pracuje tu tylko 4 nauczycieli.
Na kolację wróciliśmy do domu sołtysa. Była podobna do obiadu, z tym że jeszcze zakrapiana winem ryżowym, pędzonym przez gospodarza. Trochę nas to rozgrzało. Noc spędziliśmy w pomieszczeniu a raczej pokoju z oknem bez szyb, o dziwo nie było zimno. Proponowano nam nawet "prysznic" ale nikt nie skorzystał. Mieszkańcy grzeją wodę na kąpiel w dużych wokach a drewno na ogień zbierają w lesie. Sądzę, że nie myją się częściej niż raz w tygodniu przynajmniej zimą.
Na śniadanie były słodkie kartofle, ryż i znowu ta sama zupa, jednakże świeżo przyrządzona. Droga powrotna ciągnęła się niesamowicie, ale po kilku godzinach spotkała nas miła niespodzianka ze strony mieszkańców wsi, bowiem chłopcy na motorach podwieźli każdego z nas kilka kilometrów i to zaoszczędziło nam sporo czasu, zwłaszcza że zrobiło się bardzo zimno i wiał lodowaty wiatr.
Jeszcze jako ciekawostkę dodam, że kobiety Yao, przynajmniej w tej okolicy, w której ja byłam, mają zezwolenie męża na posiadanie kochanka lub kochanków...