piÄ…tek, 1 gru 2006 Mengla, Chiny
Wielki wodospad
Champasak opuściliśmy wczesnym porankiem. Bez większych problemów dotarliśmy do skrzyżowania z drogą nr 13 gdzie chcieliśmy łapać autobus dalej na południe, w stronę granicy z Kambodżą. Jak się okazało autobus w tamtym kierunku, absolutnie pełen białasów czekał na krzyżówce już ponad godzinę. Wszystkim powiedziano że autobus się zepsuł ale gdy tylko my i kilkoro innych turystów się do niego zapakowało dziwnie "ozdrowiał". Pazerność i głupota niektórych przewoźników nie zna granic. Jak wspomnieliśmy autobus pełen był białasów, na ogół anglojęzycznych. Wszyscy oni zapłacili za przejazd z Pakse po 30 000 Kip a od nas kierowca zażądał po 40 000 Kip. Totalny bezsens i niepotrzebne kłótnie... Tak czy inaczej po 3 godzinach jazdy dotarliśmy w rejon Si Phan Don - krainy 4 tysięcy wysp.
Si Phan Don to miejsce w którym Mekong rozlewa się szeroko po okolicy, opływając leniwie liczne, mniejsze i większe wyspy i płycizny. W południowej części, na granicy z Kambodżą rzeka raptownie zmniejsza swoją szerokość, nurt przyspiesza i z wielką siłą przelewa się przez cieśniny pomiędzy kolejnymi wyspami, tworząc niezwykle widowiskowe wodospady i kaskady. Największą wyspą krainy jest Don Khong, z dwoma położonymi na niej sennymi wioskami, ale ponoć znacznie bardziej atrakcyjne są leżące dalej na południe wyspy Don Det i Don Khon.
Droga na Don Khon
Właśnie te dwie ostatnie wybraliśmy do spędzenia tegorocznych świąt.
W słusznej sprawie
Jako, że Don Det i Don Khon to wyspy nie ma innej możliwości dostania się na nie jak skorzystanie z łodzi. Publiczna przeprawa znajduje się we wsi Ban Nakasang. Niestety nie wiedzieć czemu (oj, chyba raczej wiedzieć) autobus pełen turystów przejechał zjazd do tej wsi i zatrzymał się przy oddalonej o trzy kilometry, niewielkiej, samotnej przystani - dla turystów. Było nas 20 osób. Przewoźnik zażyczył sobie po 2,5 USD od każdego za przewiezienie kilkuset metrów z przystani na Don Det. Wszyscy parsknęli śmiechem. Kurcze, to za 9 USD płynęliśmy 8 godzin po Mekongu w drodze do Luang Prabang - pomyśleliśmy. Nasz "niezawodny" przewodnik informuje, że publiczne promy w Nakasang kosztują po 0,5 USD i więcej nie zamierzaliśmy płacić. Negocjacje z przewoźnikiem zaczęła prowadzić młoda Australijka - Emma, przerabiając rozdział po rozdziale przewodnika "techniki negocjacji". Śmiała się, żartowała, czasem flirtowała mrugając długimi rzęsami. Niestety jej rozmówcy pozostawali zupełnie niewzruszeni. Co więcej, w całej naszej grupie nastąpił rozłam.
- dajcie spokój, to tylko dwa dolary więcej - skandowała laleczka z Argentyny
- ale tu nie chodzi o pieniądze lecz o zasady - odpowiedział jej Kanadyjczyk
- nie mam czasu na targowanie siÄ™.
Jedna z przystani na Don Khon
Jest gorąco, chcę znaleźć swoją chatkę i położyć się w hamaku - ciągnęła dalej odpicowana laleczka.
Ktoś rzucił pomysł, że może powinniśmy przejść się pieszo do publicznej przystani
- to nie może być dalej niż 1 km - ktoś dorzucił
- 1 km? w takim upale? Ani mi się śni - jęczała laleczka
- 1 km? Ok., więc idę. Nie dam im ani grosza. Powiedzcie tylko w którą stronę - zapytał lekko podpity Irlandczyk i nie czekając na odpowiedź, zabrał swoje graty, butelkę piwa i ruszył przed siebie w kierunku szosy.
My także straciliśmy cierpliwość, zabraliśmy plecaki i oznajmiliśmy że idziemy do Nakasang. Nasz pomysł spodobał się Emmie oraz 6 innym turystom. Przestraszony przewoźnik, stojąc na progu utraty całego zarobku zmniejszył cenę do 2 USD. Niestety ciągle to było za dużo - tak myśleliśmy, a poza tym nie chodziło tu już o pieniądze. Chcieliśmy zwyczajnie utrzeć nosa "ważniakowi". Tak więc w 9 osób, ruszyliśmy nadbrzeżną ścieżką, z plecakami, w skwierczącym, południowym upale w kierunku Ban Nakasang. O dziwo szło się wyjątkowo przyjemnie, bo teren nad rzeką jest mocno zacieniony. Tylko Irlandczyk, który wyszedł przed nami maszerował nieosłoniętą szosą, nadkładając kilka kilometrów. Mijaliśmy wioski rybackie, pasące się bawoły, bawiące się dzieci. Bardzo miły, 2,5 km spacer.
Przystań w Nakasang
Po drodze minęła nas łódź, która zabrała laleczkę i jej znajomych na Don Det. Gdy dotarliśmy na przystań w Nakasang ujrzeliśmy całą gromadę łodzi. Każda z nich mogła nas zabrać na nieodległą Don Det. Jednak gdy tylko zaczepialiśmy jakiegoś rybaka, każdy z nich bez słowa wskazywał ręką drewnianą budkę. To chyba miała być kasa biletowa. Podeszliśmy do szypra i zapytaliśmy o cenę spodziewając się usłyszeć 0,5 USD / os. Ale to co usłyszeliśmy wcale się nam nie spodobało.
- 1,5 USD od osoby - poinformował nas szyper.
- eee? - spojrzeliśmy po sobie z niedowierzaniem
- 1,5 USD, to cena rządowa - potwierdził wymachując nam jakimiś świstkami papieru z nadrukowaną liczbą 15 000 Kip.
Próbowaliśmy negocjacji ale po kilku nieudanych próbach poddaliśmy się i zapłaciliśmy tyle ile chciał. Zmarnowaliśmy 2 godziny, przeszliśmy 2,5 km pieszo, z plecakami w upale i wszystko po to aby zaoszczędzić... po pół dolara. Ale za to w słusznej sprawie.
Don Det i Don Khon znacznie różnią się od siebie. Don Det jest nieco mniejsze i bardziej chyba nastawione na młodych turystów. Jest tam wiele barów, restauracji i skromnych ale tanich bambusowych domków na palach. Niemal wszystko wybudowane jest "na kupie" więc w ścisłym centrum zabawa wieczorami trwa do późnych godzin pomimo braku elektryczności.
Zachód słońca na Don Det, bez fotomontażu
Jeżeli ktoś nadal potrzebuje taniego gniazdka ale nie jest zwolennikiem niekończących się imprez wystarczy że przejdzie paręset metrów w stronę Don Khon i znajdzie tam przytulną chatkę.
Don Khon jest nieco większą i przestronniejszą wyspą. Upodobali ją sobie nieco starsi i wygodniejsi turyści a to za sprawą wyższego standardu hotelików. Don Khon jest zdecydowanie ładniejszą wyspą. Całe północne wybrzeże to nic innego jak tropikalny, wiecznie zielony palmowy gaj. Obydwie wyspy łączy urokliwy, arkadowy most - spadek po kolonialnej przeszłości Laosu. Niegdyś pomiędzy Don Khon a Don Det kursował miniaturowy pociąg łączący nabrzeże na jednym i drugim skraju wyspy. Stanowił on ważny element rzecznego szlaku handlowego łączącego Phnom Penh i Vientiane. Do dziś można zobaczyć rdzewiejące na wyspie dwie lokomotywki ukryte w cieniu palm.
Huśtając się hamaku
Na Don Det przybyliśmy 23 grudnia. Zamieszkaliśmy nieco na uboczu, w bambusowej chatce wybudowanej na palach nad rzeką. Domek był przestronny z przepiękną werandą i zamontowanymi na niej dwoma hamakami. Nad wszystkim kiwały się leniwie palmy. Istny raj - taką zresztą nazwę wybrali właściciele dla swojego hoteliku i restauracji - Paradise. Główną gospodynią była wyglądająca na nie więcej niż 17 lat Laotanka - świetna kucharka i przemiła osóbka - taki mały skarb.
Dawne, kolonialne kamienice
Pomagał jej chyba mąż, niewiele starszy od niej ale również bardzo miły i operatywny. Cztery dni jakie tam spędziliśmy dzieliliśmy głównie pomiędzy huśtanie się w hamaku, obserwowanie okolicy, rozmowy i jedzenie. Czasem tylko wybraliśmy się na jakiś spacer po okolicy. Raz na cały dzień pożyczyliśmy rowerki by odwiedzić mniejszy wodospad i wyspę Don Khon, innym razem wybraliśmy się pieszo do dużego wodospadu oddalonego o jakieś 10 km od Don Det.
Boże Narodzenie w raju
Czas świąt jest dla nas ważnym okresem. Będąc daleko od domu, ponad 4 miesiące w podróży nie zapomnieliśmy w przeciwieństwie do innych turystów o świętach, chociaż trudno tu o świąteczną atmosferę. Na wyspie nie tylko brakowało świątecznych piosenek i dekoracji lecz nie było nawet prądu a choinki zastąpiły kołyszące się palmy kokosowe. Do tego temperatura sięgająca za dnia 40 st C nie miała nic wspólnego z białym Bożym Narodzeniem. Na szczęście nasza gospodyni była świetną kucharką więc postanowiliśmy to wykorzystać. Odpowiednio wcześniej zamówiliśmy świąteczną kolację wybierając z menu:
- grillowaną rybę w sosie słodko-kwaśnym podawaną z lepkim ryżem i warzywami
- rybę z makaronem sojowym gotowaną w bananowym liściu
- laotańską zupę cytrynową z warzywami, jajkiem i mleczkiem kokosowym
- smażoną soczewicę z czosnkiem i cebulą
- dwa koktajle czekoladowe
Co dziwne, kolację podano tak jak chcieliśmy, o 18.
samotny hamak na Don Khon
Na raz podano wszystkie potrawy i wszystkie gorące. Nie często to się zdarza w Azji. Jedzenie było pyszne i bardzo sycące. Wszystko razem kosztowało 6 USD. Ot, taka polska wigilia w tropikach.
Informacje praktyczne:
- autobus z Pakse do Ban Nakasang - 30 000 Kip i ani kipa więcej !. Koniecznie należy wysiąść na krzyżówce z drogą do Nakasang (zapewne tam kierowca wysadzi Laotańczyków) bo w przeciwnym przypadku kierowca zapewne dowiezie turystów do oddalonej o kolejne 3 km przystani gdzie ceny za rejs będą znacznie wyższe.
- przeprawa łodzią z Ban Nakasang na Don Det - 15 000 Kip / os. W drugą stronę, jeżeli osób będzie więcej niż 2 cena spada do 10 000 Kip / os. Na miejscu trwa istna wojna przewoźników i nikt nie chce rozmawiać z turystami. Monopol na ich przewożenie ma firma z nabrzeża w Nakasang. Co więcej, przewoźnicy po godzinie 15 są wiecznie pijani i rozmowa z nimi nie jest ani przyjemna ani chyba bezpieczna.
- bambusowy domek na palach od 3 do 5 USD w samym centrum Don Det, nieco dalej cena spada do 1 USD za domek.
- wypożyczenie rowerków na cały dzień 8000 Kip
- jednodniowy wstęp na wyspę Don Khon 9000 Kip, w cenie jest wstęp do wodospadu Tat Somphamit
- wstęp do największego w Azji Pd-wsch wodospadu - Khon Phapheng - 10 000 Kip Aby się tam dostać najłatwiej wybrać się z wycieczką minivanem za 10 000 Kip/os. Można też (jak my) zrobić sobie 10 km spacer i wrócić łapiąc stopa.
- Wycieczka do słodkowodnych delfinów 8000 Kip / os ale trzeba dotrzeć rowerem na południowy skraj wyspy Don Khon.