piątek, 1 gru 2006 Mengla, Chiny
Sule Paya widziana z okien Garden GH
Przez okno w samolocie, z wysokości paru kilometrów oglądaliśmy pierwsze krajobrazy krainy do jakiej zmierzaliśmy - rządzonej przez juntę wojskową, niemal całkowicie izolowanej na arenie międzynarodowej, tajemniczej Birmy - lub może trzeba by rzec bardziej poprawnie - Myanmaru. Zaraz po przekroczeniu Zatoki Mottama, gdy samolot zniżał lot przed lądowaniem w Yangonie coraz dokładniej widać było pola uprawne ciągnące się po płaskim terenie aż po horyzont. W sumie nie było widać nic więcej poza polami uprawnymi. Czy tak zatem wygląda południowa część kraju? Pola rozdzielały tu i ówdzie cienkie wstążki dróg z widocznymi raz na jakiś czas w oddali połyskującymi w porannym słońcu, żółtymi dzwonami - pagodami - tak bardzo charakterystycznymi dla tego kraju.
Po niespełna godzinnym locie z Bangkoku wylądowaliśmy na międzynarodowym lotnisku w Yangon (dawnym Rangunie). Formalności graniczne przebiegły nadzwyczaj sprawnie, zupełnie odmiennie od naszych wyobrażeń związanych z sytuacją polityczną kraju. Wszystko sprowadziło się do sprawdzenia paszportów i wiz a odbywało się to w nowoczesnym, pachnącym jeszcze farbą budynku.
Yangoon z perspektywy pasażera taksówki może zaskoczyć. Szerokie ulice, wysokie budynki, niektóre całkiem nowoczesne, także centra handlowe z mnóstwem towarów. Jednak jak się lepiej przyjrzeć - już po wyjściu z taksówki - dociera do nas, że oto tak, jesteśmy w Birmie.
Złota Sule Paya
Budynki - kolonialne kamienice - bardzo mocno zniszczone, pamiętające jeszcze czasy Brytyjczyków, niesamowicie dziurawe chodniki i niczym nie oznaczone, wypchane po brzegi śmieciami studzienki ściekowe - o czym Agnieszka przekonała się już drugiego dnia wpadając w jedną z nich. Wszystko dodatkowo upstrzone czerwonobrunatnymi plamami z betelu. A więc ponownie znaleźliśmy się w strefie orzechów betelu. Może tu w końcu zdecydujemy się ich spróbować - pomyśleliśmy.
Jako że zostawiliśmy niemal cały bagaż w hotelu w Bangkoku znowu byliśmy mobilni. Z łatwością mogliśmy pokonywać pieszo spore odległości w poszukiwaniu hotelu. Znowu sprawiało nam to przyjemność. Czuliśmy podniecenie i dumę z faktu że znaleźliśmy się w Myanmarze - kraju którego nazwa nic nie mówi przeciętnemu mieszkańcowi globu. Odwiedziliśmy chyba wszystkie tanie hoteliki w okolicy Sule Paya w południowej części miasta. Większość nie miała wolnych miejsc lub była nieco dla nas za droga. Te z kolei które miały atrakcyjną cenę oferowały nic więcej niż ciasne nory. Nie mieliśmy wtedy jeszcze pojęcia jak to się ma do standardu tego kraju ale jako że przechadzanie się uliczkami i zaułkami pomiędzy wysokimi kamienicami starego Rangunu sprawiało nam taką przyjemność postanowiliśmy szukać dalej.
Zamieszkaliśmy ostatecznie w hotelu położonym tuż obok Sule Paya, który jakiś czas temu musiał pełnić funkcje rządowe.
Obrzędy w Sule Paya
Pokój był bez okna, ale obszerny i do złudzenia przypominał niewielką salę kinową. W suficie były wielkie dziury, przez które wpadało do pokoju światło i "wielki brat" mógł nas obserwować. Łazienki były brudne i tylko z zimną wodą, ale dało się przeżyć. Co najważniejsze, pokoik ukryty głęboko w środku budynku zapewniał miły chłód w czasie nawet najgorętszych dni. Zadowoleni byliśmy z wyboru.
Zwiedzenie miasta rozpoczęliśmy nietypowo - od poszukiwań sklepów z akcesoriami komputerowymi. Najważniejsze tego dnia było dla nas zorientowanie się w możliwości zakupienia nowego zasilacza do naszego laptopa (który - jak wtedy sądziliśmy - spalił się parę godzin wcześniej w hotelu w Bangkoku). Zdawaliśmy sobie sprawę, że Myanmar to nie jest najlepsze miejsce na ziemi do dokonywania napraw lub zakupu nowego sprzętu, ale musieliśmy przynajmniej spróbować. W państwowej informacji turystycznej zaraz obok naszego hotelu bardzo uprzejme dwie kobiety po pierwsze dały nam bezpłatną mapę Yangonu (po trzech tygodniach, kiedy wróciliśmy do Yangonu okazało się, że ta sama miła pani w informacji turystycznej nie ma już bezpłatnych mapek i nie przypomina sobie, żeby kiedykolwiek były one bezpłatne), a po drugie wskazały nam drogę do ulicy, na której było mnóstwo sklepów ze sprzętem komputerowym. Dostaliśmy nawet od jednej z nich namiary do sklepu znajomego, gdzie od razu udaliśmy się.
Autobus miejski - chevrolet rocznik 1936 - cały czas w służbie
Pozwoliło to nam na spacer mniej turystycznymi ulicami miasta i możliwość podglądania jak toczy się tu normalne życie. Obsługa poleconego sklepu okazała się wyjątkowo profesjonalna i uprzejma, a sprzęt i akcesoria znajdujące się w sklepie zrobiły na nas wrażenie. Niestety, zasilacz trzeba ściągnąć aż z Singapuru a do tego potrzeba im aż 3 tygodni. No i będzie to kosztowało koło 300 USD. Tak też pożegnaliśmy nadzieję na normalne działanie naszego komputera. Za trzy tygodnie to zasilacz kupimy sobie w Bangkoku i na pewno dużo taniej. Odwiedziliśmy jeszcze wskazany jeszcze w innymi miejscu komis z używanym sprzętem jednak też bezowocnie. Cóż, przynajmniej probowaliśmy.
Kurs dolara?
Przed obiadem poszliśmy na Bogyoke Aung San Market - jednen z popularniejszych targowisk w mieści - głównie po to aby wymienić pieniądze. Myanmar pod tym względem jest dziwnym krajem. Jeszcze całkiem niedawno, obcokrajowcy zmuszeni byli zaraz po przylocie do wymiany dewiz na specjalne bony stające się dla nich środkami płatniczymi. Było to o tyle niewygodne gdyż niemalże zmuszało to gości do korzystania z miejsc (hoteli, restauracji, środków transportu) akceptujących owe bony, mających wygórowane ceny, a w istocie działającymi pod auspicjami junty wojskowej. Trudno było mówić o bezpośrednim handlu z miejscową ludnością.
Sprzedawca soku z trzciny cukrowej
Te jednak czasy wydają się być już historią. Obecnie na lotnisku nikt nie zmusza już przybyszów do wymiany gotówki. Jednym ze środków płatniczych jest dolar amerykański a poza tym, obcokrajowcy mają prawo wymienić dewizy na krajową walutę - kyat. Tu jednak pojawia się problem. Gdzie przeprowadzić taką wymianę, gdy oficjalny bankowy kurs do dolara wynosi 6,5 kyat (sześć i pół kyat) podczas gdy czarnorynkowy 1200 - 1300 kyat (to nie pomyłka - ponad tysiąc kyat). Czy jest zatem ktoś kto udałby się do banku? Pozostaje więc wymiana na czarnym rynku. Jakkolwiek nielegalna sprawia wrażenie całkowicie normalnej czynności w tym kraju. Co raz ktoś podchodzi z cichym zapytaniem "change money?" a ponoć na Bogyoke Aung San Market kurs wymiany jest najlepszy.
Pierwsza wymiana gotówki była dla nas atrakcją samą w sobie. Ukryci za stoiskiem z biżuterią wyglądaliśmy jakbyśmy spiskowali z facetem. Może to polskie pochodzenie lub magia sytuacji sprawiły że do zadania podeszliśmy jak profesjonalni cinkciarze rozbawiając prawie do łez sprzedawcę. Przeliczyliśmy każdy ze 123 banknotów, by następnie wyrywkowo sprawdzić znaki wodne i jakość druku. Dla nas - przybyszów z kraju bankowości internetowej i ATM-ów na każdym kroku czynność taka to powiew egzotyki i czarnorynkowej rzeczywistości - dla mieszkańców Yangonu to codzienność.
Autobusy miejskie - chevrolet rocznik 1936 - cały czas w służbie
Wszyscy tak wymieniają pieniądze. Nawet urzędnicy państwowi i pracownicy rządu.
Sam Bogyoke Aung San Market jest świetnie wyposażony, a towary są w bardzo dostępnych cenach - co i tak nie wyklucza obowiązku targowania się. Kobiety naprawdę mają problem bo od widoku kolorowych tkanin, biżuterii, klapek i upominków kręci się w głowie.
Pierwszy posiłek zjedliśmy w knajpie na bazarze i było to całkiem nowe doświadczenie. Kiedy pojawiliśmy się na progu "restauracji" w naszym kierunku ruszył tłumek rozkrzyczanych kobiet w różnym wieku, z czego większość z nich była ciężarna. Darły się niemożliwie, jedna przez drugą ogłuszając nas dokładnie i podsuwając nam pod nosy opaćkane, anglojęzyczne menu. Wybraliśmy pierwsze z brzegu co wprawiło w euforię właścicielkę a zirytowało pozostałe panie. Cóż, po chwili dostaliśmy tłuste kluchy z warzywami i ryż też z warzywami, równie tłusty ale zjadliwy. Wszystko kosztowało naprawdę grosze.
Sule Paya
W centrum stolicy Myanmaru znajduje się Sule Paya - pokryta szczerym złotem pagoda w kształcie dzwonu. Położona pomiędzy rządowymi budynkami, sklepami i nowoczesnymi centrami sprawia wrażenie jakby wybudowano ją w przypadkowym miejscu. Jednak to Sule Paya była tu pierwsza bo już około 2 tys. lat wcześniej. Wysoka na 46 m złota zedi jest otoczona przez liczne małe sklepiki i stoiska.
Procesja ofiarna w Sule Paya
Jest również bardzo dobrym punktem orientacyjnym. Dowiedzieliśmy się, że nazajutrz po naszym przybyciu do Myanmaru w świątyni będzie jakieś święto, ponoć "urodziny pagody". W hotelu nie umieli nam jednak wytłumaczyć o co chodzi, tylko podali godzinę: 14-tą - tak mniej więcej. Faktycznie, od rana w świątyni widać było energiczne przygotowania do święta. Wokół złotej stupy ustawiano stoliki na których koło południa zaczęły się pojawiać różnego rodzaju towary od pasty do zębów, przez ręczniki, kadzidła, wachlarze po klapki. Dziwnie to wyglądało i nie wiedzieliśmy co z tym będą robili. Tymczasem przychodziło coraz więcej osób, zarówno Myanmarczyków jak i turystów zagranicznych. Siadali oni na marmurowej posadzce, kryjąc się przed palącym słońcem gdzie tylko się dało. Według naszego przewidywania "impreza" o 14-tej się nie zaczęła. Godzinę później również nie. Już byliśmy zniecierpliwieni, bo chcieliśmy jeszcze jechać do Szwedgonu a światło już nie było idealne do zdjęć. Koło 16-tej uroczystość się zaczęła. Najpierw modlitwą zgromadzonych w świątyni mnichów i mniszek, następnie małe dziewczynki wykonały jakiś rytualny taniec, a po tym wszystkim ponumerowani mnisi, jeden po drugim przechodzili obok stolików, w skupieniu przyjmując dary jakie ofiarowali im fundatorzy towarów. Niektórzy z nich byli sympatyczni, z uśmiechem przyjmowali wszystko co ludzie wciskali im w ręce, błogosławiąc jednoczenie ofiarodawców, ale większość mnichów wyglądała na mocno znudzonych.
stara architektura Yangon
Szli, jakby od niechcenia, z ciekawością zerkając na stoliki z artykułami i widać było na ich twarzach rozczarowanie, kiedy otrzymywali kolejną taką samą pastę do zębów lub trzeci identyczny zestaw ręczników. Za każdym z mnichów szło dwóch mężczyzn, odświętnie ubranych, którzy w dużych jutowych workach nieśli dary. W rękach mnichów zostawały jedynie banknoty, które jak to było wielokrotnie widać na ich twarzach sprawiały im największą radość. Po mnichach, w swych różowych, odprasowanych habitach szły mniszki, także otrzymując dary. Na końcu szli panowie pracujący w świątyni. Oni też trzymali jutowe wory z darami.
Byliśmy trochę zaskoczeni, spodziewaliśmy się atmosfery rozmodlenia i skupienia a dostaliśmy komercyjne, nudnawe widowisko. Co kraj to obyczaj, nie mniej jednak we wszystkich krajach tej części świata widywaliśmy już podobne, ofiarne obrzędy. Zaskakujący jest jednak fakt przywiązywania dużej uwagi do materialnego wymiaru wiary obserwowanych przez nas mnichów. Doskonale umieli rozróżnić wartość jaką niesie ze sobą wręczona gotówka a jaką tani plastikowy grzebyk czy niewielkie opakowanie taniej pasty do zębów. Ich grymasy na twarzach mówiły wszystko. Co więcej zauważyliśmy ogromną rozbieżność w sposobie traktowania i obdarowywania mnichów i mniszek. Istna przepaść.
Do Szwedagonu - najważniejszego obiektu religijnego Yangonu - pojechaliśmy o zmroku, kiedy olbrzymia zedi pogrążała się w kolorowej łunie.
Procesja ofiarna w Sule Paya
Nie było nikogo na bramce i weszliśmy bez biletów. Jednak zdecydowaliśmy się nie ryzykować kary lub przymusu dokupienia biletu i po 10 minutach wyszliśmy ze świątyni. Na zdjęcia było już za późno, postanowiliśmy wrócić tu przed wylotem z Myanmaru i spędzić kilka godzin.
Tego wieczoru dekadencja osiągnęła szczyty - nie umiejąc się jeszcze odnaleźć w birmańskich straganach ulicznych wylądowaliśmy w pizzerii, gdzie nota bene zjedliśmy jedną z najlepszych pizz w naszym życiu. Koniec świata - ale o pizzy mają całkiem duże pojęcie. Co więcej, tuż obok znajdował się birmański odpowiednik sieci "Dunkin' Donuts" z doskonałymi pączkami i kawą. Czy zatem jest to aż taki koniec świata jak sobie wyobrażaliśmy wcześniej?
Informacje praktyczne:
- walutą Myanmaru jest kyat (czy. cziat).
1 USD - 5,5 K - kurs oficjalny, bankowy
1 USD - 1200 - 1300 K - kurs czarnorynkowy
Najlepszy kurs wymiany można dostać ponoć na Sam Bogyoke Aung San Market
- nie jest prawdą że granice lądowe z Birmą są pozamykane dla turystów. Działa to mniej więcej tak:
Są dwa rodzaje wiz wydawane w zależności chyba od miejsca ubiegania się o tę wizę. Jedne są normalnymi wizami na warunkach ogólnych a na drugich widnieje dopisek "przekraczanie granicy lądowej niedozwolone".
Złota Sule Paya
O ile ma się ważną wizę pierwszego rodzaju, a wybrane przejście graniczne jest w danej chwili otwarte (bo bardzo często je zamykają bez uprzedniego powiadomienia) to granicę można przekroczyć bez problemu. Z cała pewnością taka sytuacja ma miejsce na przejściach Ranong - Kawthoung oraz Mae Sai - Tachilek (z Tajlandią). Na przejściu z Chin (Ruili - Mu-Se) można wjechać wyłącznie jako część chińskiej wycieczki zorganizowanej przez biuro w Kunming, jednak wydaje się że tą drogą nie można opuścić Birmy. Cały problem polega na tym, że o ile już znajdziesz się legalnie w Birmie, to nikt nie pozwoli Ci kontynuować dalszej podróży lądem w głąb kraju. Te drogi są już całkowicie pozamykane dla obcokrajowców przez co konieczne staje się skorzystanie z samolotu by dotrzeć do Mandalay lub Yangon.
- My lecieliśmy samolotem linii Air Asia na trasie Bangkok - Yangon - Bangkok w cenie 85 USD wraz z opłatami.
- taksówka z lotniska do Sule Paya - 3 USD, trzeba się trochę potargować bo wszyscy zarzekają się że taka cena obowiązywała dawno temu co jest bzdurą
- zamieszkaliśmy w Garden GH - 6 USD za opisaną w tekście "dwójkę"
- woda 1l - 250 K
- duża dobra kolacja dla dwóch osób - 4000 K
- 1 rolka papieru toaletowego - 50 K
- wstęp do Sule Paya - bezpłatny
- 1 pączek w sieci "Dunkin' Donuts" - 300 K, kawa - 500 K
- prosty obiad - 1500 K
- autobus miejski z Sule Paya do Szwedagonu - 20 K
- autobus z Yangon do Bago - 1000 K, 1,5 h