piÄ…tek, 1 gru 2006 Mengla, Chiny
Shwemawdaw Paya
Myanmar to zamknięte, izolowane na arenie międzynarodowej państwo rządzone od lat przez wojskową juntę. Wiele osób spiera się o to czy kraj ten powinien być odwiedzany przez turystów czy też nie, czy wizyty zagranicznych gości mimowolnie wspierają finansowo władzę czy też są jedynym realnym oknem kraju na świat. Zdobywczyni Pokojowej Nagrody Nobla Aung San Suu Kyi zachęca do turystycznego bojkotu Myanmaru, podczas gdy kraj de facto staje się coraz bardziej popularnym kąskiem na turystycznej mapie świata. Tak czy inaczej, polityczny stan rzeczy w kraju sprawia że rządząca zła junta wojskowa jest idealnym pretekstem do zawyżania turystycznych cen i usług w imię zasady: "rząd nakazał". Nie ma to na ogół nic wspólnego z prawdą, nie mniej jednak słowa te towarzyszą turyście przez cały okres jego pobytu w tym ciekawym kraju.
Zawyżanie cen nie bardzo uderza po kieszeniach a to dlatego że różnice są tak naprawdę bardzo niewielkie i zazwyczaj nie przekraczają 2-3 dolarów, jednak taki stan rzeczy potrafi być prawdziwą zmorą i utrapieniem gdy za każdym razem płaci się za ten sam towar lub usługę w tym samym miejscu inną kwotę i niemal zawsze towarzyszy temu procederowi sakramentalne zdanie "bo rząd nakazał".
Jak bardzo nagminny jest to proceder przekonaliśmy się już przy pierwszej próbie opuszczenia Yangun.
Shwemawdaw Paya
Otóż postanowiliśmy wyruszyć do oddalonego o zaledwie 80 km na północ miasteczka Bago. Bez większych przeszkód dostaliśmy się na dość oddalony od miasta dworzec autobusowy. Miejsce to wyglądało na tyle chaotycznie że ze wzruszeniem przypominały się nam podobne miejsca z Pakistanu czy Nepalu. Coraz dopadał nas jakiś naganiacz by zaprowadzić do swojej firmy. Ale nawet i oni nie byli napastliwi i wydawali się wręcz pomocni i mili. W wybieraniu ofert kierowaliśmy się prostą zasadą. Mieliśmy przy sobie zestawienie cen z odbytej zaledwie 4 tygodnie wcześniej podróży po podobnej trasie więc dużo więcej nie zamierzaliśmy płacić. W każdej kolejnej firmie ceny były te same - 3000 kyat za osobę.
- a co się stało z biletami za 1000 k? - pytaliśmy
- e, to dawne dzieje, kiedyś tak było, ale teraz ceny paliwa są wyższe no i - rzecz jasna - rząd ustalił nowe ceny - ripostowali
- no tak, rząd... A nie ma to czasem nic wspólnego z faktem że jesteśmy turystami?
Tu odpowiedzi były różne. Jedni twierdzili że to nie ma nic wspólnego i wszyscy płacą tyle samo, inni z kolei uśmiechali się i z przekonaniem uzasadniali że w Birmie obowiązują dwa cenniki: dla obcokrajowców i dla mieszkańców.
Wszystko to było "grubymi nićmi szyte" nie mniej jednak na tyle byliśmy zafascynowani krajem i faktem że udało się nam tu dotrzeć że te wydarzenia traktowaliśmy z przymrużeniem oka i uśmiechem na twarzach.
Mnisi w klasztorze Kha Khat Wain Kyaung
Mieliśmy kupę czasu, a przez Bago jeździ niemal każdy autobus wyjeżdżający z Yangon na północ. Trochę już tak od niechcenia zajrzeliśmy do jeszcze jednej firmy. Ta wyglądała trochę inaczej. Pracownicy mieli mundurki i wszystko wyglądało tak jakby było bardziej zorganizowane. Czyżby firma rządowa? - pomyśleliśmy. Początkowo scenariusz był taki sam jak wszędzie ale na pytanie: - nie ma to czasem nic wspólnego z faktem że jesteśmy turystami? kierownik uśmiechnął się miło i powiedział
- no tak, to cena dla turystów, wy pojedziecie po lokalnej cenie - 1000 k, poczym zaprowadził nas do autobusu i wskazał miejsca.
Czekając na odjazd autobusu Krzysiek wyszedł w poszukiwaniu owoców na drogę. Dopadł go najbardziej nachalny naganiacz:
- i co? Kupisz u mnie bilet?
- nie już mam, a jednak za 1000 a nie za 3000 kyat
Naganiacz z razu wydał się zaskoczony ale za chwilę podszedł bliżej, uśmiechnął się, podał rękę i wyraźnie powiedział:
- dobra robota!
Bago (zwane także Pagu) położne jest 80 km na północny-wschód od Yangon. Już w połowie VI w. w tym miejscu powstała stolica królestwa Hanthawady. Od 1287 do połowy XVI w. osada znajdowała się w centrum Królestwa Ramanadesa, które obejmowało cały południowy Myanmar. Miasto miało duże znaczenie jako port morski, co dodatkowo sprzyjało rozwojowi i stanowiło o atrakcyjności Bago.
Mnisi w klasztorze Kha Khat Wain Kyaung
Kiedy jednak rzeka zmieniła swój nurt miasto zostało odcięte od morza i straciło swoje znaczenie jako węzeł handlowy i komunikacyjny.
Dzisiaj Bago odwiedza się dla pozostałości po latach świetności, głównie dla wspaniałych świątyń, klasztorów i monumentalnych statui Buddy. Obiektów do zobaczenia jest nadspodziewanie dużo jak na to mizernie wyglądające miasteczko. Co więcej, wszystkie one rozsiane są na dużym obszarze i bez własnego środka transportu trudno jest je wszystkie zobaczyć. Zwiedzający zobowiązani są do wykupienia biletu wstępu (jednego na wszystkie obiekty) w cenie 10 USD, co - nie oszukujmy się - jak na warunki Birmy jak i liczbę naprawdę fajnych rzeczy do obejrzenia nie jest ceną wygórowaną. Pozostaje jednak jedno "ale". Wielu gości faszeruje się przed przyjazdem zaleceniami dla tych którzy decydują się tu jednak przyjechać i wydawać swoje dewizy. Pisze się w nich aby wszędzie tam gdzie to jest możliwe płacić lokalnym mieszkańcom a nie firmom czy pośrednikom, bo tylko w ten sposób do minimum można ograniczyć mimowolne przekazywanie funduszy na rzecz obecnej władzy. My te zalecenia traktowaliśmy raczej z przymrużeniem oka lub - co było pewnie prawdziwsze - jako dobry pretekst do tego by zapłacić za coś mniej niż powinniśmy.
Po przybyciu do Bago wcale nie musieliśmy długo czekać na okazję pozbawienia junty wojskowej zarobku.
SiedzÄ…cy Budda w Kyaik Pun Paya
Jeszcze w Yangon słyszeliśmy pogłoski że w Bago są ludzie którzy wiedzą jak wejść bez biletów, ale sposób działania procederu wydał się nam naiwnie prosty ale co ważniejsze - był też skuteczny. Już przy próbie wybrania hotelu (co w Bago nie jest trudno bo wybiera się pomiędzy dwoma podobnymi miejscami) pojawiło się dwóch sympatycznych panów którzy niezwykle garnęli się do rozmowy z nami. Byli przesympatyczni, dobrze mówili po angielsku, fajnie się z nimi rozmawiało ale doskonale wiedzieliśmy że rozmowa ma drugie dno. Godzinę później siedzieliśmy już na motorku jednego z nich w drodze na "podbój" zabytków Bago.
Nie wiemy tak do końca jak działa ten proceder. Wygląda na to że "jeden pan zna drugiego pana, a ten trzeci...", pensje pewnie też są tu nie za wysokie przez co ludzie nauczyli się żyć na swój własny sposób. Rząd pewnie też jest zadowolony bo ludzie mu się tu nie buntują, a do kasy i tak regularnie wpływają dewizy od zorganizowanych wycieczek licznie nawiedzających to miejsce w drodze z Yangon na Jezioro Inle. Przez cały dzień nikt nam nie sprawdzał biletów, nikt też na nas nie zwracał uwagi. Co więcej, takich ja my było więcej. Ani raz nikt nas o nic nie zapytał, nikt też nie robił żadnych problemów naszemu opiekunowi. Krzysiek tylko od czasu do czasu musiał uiścić naprawdę drobną opłatę za aparat fotograficzny.
Zachód słońca w Snake Temple
Jeździliśmy od jednego do drugiego miejsca z naszym kierowcą - przewodnikiem. Chłopak miał całkiem dużo informacji o odwiedzanych miejscach ale prosił nas ciągle o to abyśmy traktowali go wyłącznie jako kierowcę. Kierowcą mu być wolno, przewodnikiem nie - to przywilej zarezerwowany dla rządowych popleczników z dyplomami i regularnie płaconą do kasy daniną.
Wiele miejsc w Bago może naszym zdaniem się podobać. Wszystko było dla nas takie nowe, ciekawe, zaskakujące. Co najważniejsze nie było wszędzie dookoła tych setek turystów, nie było komercji, straganów a kolejne odwiedzane miejsca - jakkolwiek w świetnym stanie - sprawiały lekkie wrażenie zapomnianych przez świat i ludzi. Czyżbyśmy dokładnie czegoś takiego poszukiwali?
Poza świątyniami i posągami Buddy odwiedziliśmy też małą, lokalną fabrykę cygaretek. Są one niezwykle popularne w całym kraju. Są tanimi substytutami drogich, importowanych papierosów nie mniej jednak w oczach turysty nadają jeszcze większy koloryt temu krajowi. Cygaretki te spotykaliśmy później każdego dnia aż do opuszczenia Birmy. Były raczej tandetne, skręcone ze specjalnie przygotowanych liści, napełnione kruszonym tytoniem i zręcznie zawinięte banderolką. Na co dzień jesteśmy nie palący ale od tego czasu nie odmawialiśmy sobie sporadycznego "puszczenia birmańskiego dymka".
Fabryka cygaretek
Pracujące w zakładzie młodziutkie dziewczyny były niezwykle gościnne. Pomimo ogromnej bariery językowej dążyły do nawiązania kontaktu, próbowały opowiadać co robią. Jak się później dowiedzieliśmy każda z nich dziennie wytwarza około 700 takich cygaretek. Ciężka i monotonna praca...
Pojechaliśmy też do jednego z największych w Birmie klasztorów - Kha Khat Wain Kyaung. Akurat młodzi mnisi mieli egzamin z pisma pali. Fajnie było na nich popatrzeć, tym bardziej że jeszcze nigdy nie widzieliśmy naraz tylu mnichów. Siedzieli na podłodze i każdy z nich miał przed sobą niewielki taboret ułatwiający pisanie. Nasz kierowca pokazał nam klasztorną kuchnię, jadalnię także sypialnie mnichów i sale w których mają lekcje. Chłopcy są przyzwyczajeni do odwiedzin, bo nie byli zaskoczeni naszym widokiem, niektórzy przyglądali się z uśmiechem Agnieszce - w końcu w ich kraju nie ma wiele blondynek.
Tuż przed zachodem słońca znaleźliśmy się w Snake Monastery. Nazwa nie jest przypadkowa. W jednej z kaplic "urzęduje" kilkunastometrowy, potężny wąż boa. Urzęduje to może za dużo powiedziane. Skupia się głownie na spaniu robiąc sobie regularne przerwy co 10 dni aby pochłonąć posiłek składający się z 5 kg kurzego mięsa. To niezwykłe doświadczenie móc dotkać taką żywą potęgę.
Przepiękny, spowity mgłą zachód słońca obserwowaliśmy z nieodległego wzgórza.
Mnisi w klasztorze Kha Khat Wain Kyaung
W pewnym momencie na niebie pojawił się dziwny sznur ptaków: olbrzymi i strasznie gęsty, wyglądało to jakby niebo przykryła nagle czarna chmura. Czarny kształt ciągnął się na kilka kilometrów i cały czas gęstniał. Kiedy był na tyle blisko, że mogliśmy go zobaczyć z mniejszej odległości okazało się, że są to... nietoperze.
Zastanawiający jest fakt że Myanmar nie był naszym pierwszym krajem. W trasie byliśmy już prawie 5 miesięcy, wcześniej też sporo już widzieliśmy a każda godzina w tym kraju niosła ze sobą coraz to nowe odkrycia, doznania i niespodzianki. Czy zatem ten kraj jest aż tak skrajnie inny od innych krajów regionu? Czy może to jego izolacja jest właśnie przyczyną zastanej przez nas egzotyki?
Postanowiliśmy dobrze zakończyć tak udany dzień. Zaprosiliśmy naszego kierowcę do knajpy w centrum miasta by sprawdzić jak smakuje piwo Mandalay. Zamiast zamówić od razu coś do jedzenia spragnieni rzuciliśmy się na kufle zimnego piwa, nie sprawdzając, że zawierają całkiem sporo alkoholu. Rozmowa kleiła się coraz bardziej, coraz na stole pojawiały się nowe kufle piwa, niewiele piwa brakowało aby z notowania prostych słówek birmańskich przejść do pełnych monologów wygłaszanych w rodzimych językach. Piwo było dobre a co ważniejsze... hotel bardzo nie daleko bo jak to śpiewa Kult w jednej ze swoich piosenek: "...po schodach na piechotę raczej rady nie damy".
Przydrożna sprzedawczyni
A kierowca? Mamy nadzieję, że wracał do domu na pieszo...
Informacje praktyczne:
- opcji noclegowych w mieście nie ma wiele. Na dobrą sprawę są dwa hoteliki przy głównej ulicy, w miejscu gdzie zatrzymują się autobusy przelotowe. Ceny za ładne dwójki zaczynają się od 6 USD, my z braku pokoi dostaliśmy naprawdę ładny pokój za 8 USD
- do wszystkich obiektów w Bago obowiązuje 1 bilet wstępu kosztujący 10 USD. Warto jednak pogadać z właścicielami motorków kręcącymi się przy hotelach bo z pewnością zaoferują opisane w tekście rozwiązanie. Usługa taka kosztuje około 5 USD za osobę (9 USD za dwie osoby na 1 motorku). Nie płaci się wtedy biletu wstępu a dodatkowo ma się zapewniony sprawny transport po mieście i dobrego najczęściej kompana do rozmowy.
- przy niektórych obiektach dodatkowo należy zapłacić za możliwość robienia zdjęć - 200k
- Niemal wszystkie autobusy jadące z Yangon na północ przejeżdżają przez Bago więc łatwo złapać transport. Prawdziwa cena przejazdu to chyba 1000k ale żąda się od turystów 2000 - 3000k. Autobusy odjeżdżają z dworca przy lotnisku. Transport z centrum autobusem nr 43 - 100k
- autobus z Bago do Kinpun (dla Złotej Skały) - 3000k - 3 godz.
- butelka piwa Mandalay w knajpie 1000k