piÄ…tek, 1 gru 2006 Mengla, Chiny
Samolot z Rangunu wylądował na lotnisku w Bangkoku o czasie. Zatem po raz trzeci znaleźliśmy się w Tajlandii. I wiecie co? Mamy dosyć Tajów i całej Tajlandii. W sumie to mamy dosyć tylko Bangkoku bo tylko tyle w tym kraju widzieliśmy, ale chyba w zupełności to wystarczy by nie planować jakiegoś szybkiego powrotu do tego kraju.
Już na lotnisku, jako turyści drugiej kategorii najpierw musieliśmy odwiedzić biuro imigracyjne aby wyrobić sobie wizę "on arrival". Ku... trzeci raz w przeciągu miesiąca i drugi raz na zaledwie 4 dni pobytu. Tuż przed nami wylądował samolot Aeroflotu zapakowany po brzegi Rosjanami i wszyscy oni stali przed nami w kolejce do biura wizowego. Boże, mamy nadzieję, że my nie jesteśmy postrzegani przez innych jako Rosjanie bo jeżeli tak to pora na totalną zmianę wizerunku lub zaprzestanie podróżowania. Wyobraźcie sobie cały samolot spoconych, grubych, ubranych w dresy obywateli Federacji Rosyjskiej. Zwyczajnie latający koszmar. Gdy w końcu dobiliśmy się do oficerów biura paszportowego próbowaliśmy dowiedzieć się o możliwość dostania wizy tranzytowej. I wiecie co? Te zachłanne, tajskie urzędasy przestały nagle mówić po angielsku. Jedyne co się dla nich liczy to paszport, jedno zdjęcie i 1000 baht. Tylko to jest przepustką do Tajlandii. Działają zupełnie jak bezmózgie maszyny: paszport, zdjęcie, 1000 baht i następny klient. Paszport, zdjęcie i 1000 baht... Co więcej, wiza "on arrival" ważna jest tylko 14 dni a kosztuje tyle samo co wiza 60 dniowa wyrabiana gdzieś w ambasadzie. Ponadto opłata przyjmowana jest wyłącznie w bahtach co z powodu różnic kursowych jest bardzo niekorzystne dla turystów, bo zamiast 25 USD płaci się 28 USD. I jeżeli do tego doda się, że za te pieniądze chce się pozostać w Tajlandii tylko 4 dni to może człowieka trafić. Zależało nam na czasie więc zdecydowaliśmy się pojechać na Khao San turystycznym autobusem z lotniska. Nikomu nie przeszkadzało, że za 300B sprzedano nam bilety na skrajnie pełny autobus i godzinkę spędziliśmy siedząc na podłodze.
W końcu dotarliśmy do turystycznego getta - Khao San. Szczerze nienawidzimy tego miejsca. Postanowiliśmy załatwić wszystkie nasze sprawy w możliwie najkrótszym czasie i tak szybko jak to możliwe znaleźć się w Kambodży. Zajęło to nam 3 długie dni. Khao San to syf jakiego trudno szukać w innych częściach Azji. Zdecydowanie najpodlejsze miejsce w jakim przyszło nam mieszkać w czasie tej wyprawy. Kurczę, stolica Tajlandii, a znacznie lepiej czuliśmy się chociażby w stolicy Mongolii. Wszystko tu jest fałszywe, uśmiechy, gesty, zachowania. Ludzie są mili dopóki widzą Ciebie jako źródło pieniędzy. Kiedy nie chcesz z nimi gadać lub oferujesz za niską cenę pokazują swoje prawdziwe oblicze obrzucając Cię wyzwiskami, przedrzeźniając lub zwyczajnie mówiąc "idźcie sobie". No i do tego ta nieprzerwana rzeka ludzkich dziwadeł, tysiące turystów - imprezowiczów. Prawdziwa galeria chodzących tatuaży, fryzur przypominających mopy, przekutej skóry na dziesiątki sposobów i to wszystko na tak małej przestrzeni zaledwie kilku ulic.
Niestety najbardziej załamujące dla nas okazały się warunki noclegowe. Za każdym razem mieszkaliśmy w tym samym hotelu (Green G.H) i za każdym razem było gorzej i gorzej. Oczywiście, był to jeden z najtańszych w okolicy hoteli ale za 6USD w wielu innych miastach dostawaliśmy znacznie więcej. Zwyczajnie na Khao San nikt nie dba o czystość okolicy. Liczy się tylko kasa i kasa. W czasie pierwszego pobytu dotkliwie pogryzły nas pchły. Pojechały później z nami aż do Malezji gdzie ostatecznie udało się nam je wytępić. Za drugim razem dopadły nas ponownie pchły ale także i pluskwy. Za trzecim razem, w całym hotelu była istna inwazja pluskiew. Były ich całe setki. Gdy wychodziły na żer rozpoczynała się istna walka z nimi. Maszerowały niemal rzędami po łóżku, po nas, po ubraniach. Co chwila było słychać dochodzące z innych pokoi odgłos używania sprejów przeciwko robactwu. Ale były totalnie nieskuteczne. Pozostawało jedynie ręczne zabijanie robactwa. Problem nie dotyczył tylko naszego hotelu. Co raz, na ulicy można było spotkać ludzi ze śladami pogryzień na ciele. Zwyczajnie nikt o to nie dba. Dbają za to o to aby opłatę za nocleg uiścić do południa. W przeciwnym razie zaczynają dobijać się do pokojowych drzwi.
Kolejna rzecz doprowadzająca nas do nerwów to kawiarenki internetowe. Jest ich cała masa i zapewniają całkiem przyzwoite łącza ale niemal wszystkie wyposażone są w automaty na monety. Komputer działa tylko wtedy gdy wrzuci się do niego monetę 10B, zatem często dochodzi do sytuacji, że rozmawiając przez scypa nagle rozmowa zostaje przerwana bo... skończyły ci się monety. No jak za komuny. Brakuje tylko komunikatu w słuchawkach "rozmowa kontrolowana". O ile automaty na monety jesteśmy w stanie zrozumieć (bo niby odciążają personel i pozwalają mu na gadanie całymi dniami na chacie lub graniu w gry) o tyle pierwszy raz w Azji zdarzyło się nam mieć poważne problemy z podłączeniem do sieci naszego laptopa. No tego zrozumieć już nie umiemy. W większości kawiarenek, obsługujące je tępe panienki kiwały przecząco głową na nasze pytanie o możliwość podłączenie laptopa. W innych kawiarenkach natomiast była możliwość podłączenia ale tylko wtedy gdy zapłacimy o 50% więcej za każdą godzinę.
- Dlaczego tak drogo? - zadaliśmy raz pytanie
- Jak to dlaczego? Przecież to laptop... - brzmiała odpowiedź.
Kurczę, to w Ulan Bator, w Ali w Zachodnim Tybecie, czy nawet w Laosie zawsze w kawiarenkach było miejsce do podłączenia laptopa i opłata nie różniła się od zwykłej ceny korzystania z sieci a tu, w Bangkoku, jeżeli masz laptopa znaczy że jesteś bogaty, a jak jesteś bogaty to możesz płacić więcej. O dostępie bezprzewodowym tu chyba w ogóle nie słyszeli... I jakby było mało problemów z dostępem do Internetu to na 8 godzin przed wylotem do Birmy zdarzyło się nam nieszczęście. Przyszliśmy w nocy do kawiarenki celem uzupełnienia naszego bloga. Nie było miejsca do którego mogliśmy podłączyć nasz kabel zasilający. Poprosiliśmy zatem o pomoc kogoś z obsługi. On (lub ono - bo był to jeden z tych tworów co to kiedyś był facetem ale zmienił zdanie) podłączył nas do gniazdka z przylepioną jakąś kartką. Zapytaliśmy go co jest napisane na tej kartce ale ono powiedziało tyko "no problem". No i był "no problem" przez 40 minut. Po tym czasie usłyszeliśmy iskrzenie i poczuliśmy zapach dymu i palącego się plastiku wydobywający się z naszego zasilacza. Natychmiast odłączyliśmy zasilanie. Laptopowi nic się nie stało ale - jak wtedy myśleliśmy - z naszego zasilacza zostały strzępy. Kabel zasilający miał wielką dziurę i nie zaryzykowaliśmy jego ponownego użycia. Wyobraźcie sobie. Stało się to w najgorszym możliwych momencie. Za niespełna 8 godzin mieliśmy lecieć do Birmy a jest to chyba najgorsze w tej części świata miejsce na naprawy tego typu. W Bangkoku moglibyśmy znaleźć serwis lub kupić nowy zasilacz, ale przecież nie w środku nocy. Zatem z naprawami musieliśmy poczekać długie 20 dni aż do powrotu do Bangkoku. Cóż, widać na tej kartce przyklejonej na gniazdku było napisane coś innego niż "no problem".