piÄ…tek, 1 gru 2006 Mengla, Chiny
Przeprawa przez rzekÄ™
Sabai Dii Laos
"Sabai Dii" to po laotańsku "witaj, dzień dobry" i to słowo towarzyszy nam niemal na każdym kroku w Laosie. Zawsze wypowiadane jest z szerokim uśmiechem na ustach i w taki sposób że nie sposób przejść obojętnym. Jest to coś przemiłego i z tym wyrazem, z całą pewnością będziemy kojarzyć ten kraj.
Jeszcze na posterunku granicznym, Laos przywitał nas rozwieszoną w paru miejscach informacją o zaginionym we wrześniu amerykańskim turyście. Podróżował on samotnie w rejonie "złotego trójkąta" (pogranicza Laosu, Tajlandii i Birmy), miejscu ponoć dość niebezpiecznym, związanym z uprawami opium. W połączeniu z informacjami jakoby na drodze nr 13 parę lat temu dochodziło do częstych, zbrojnych napadów na pojazdy, w których ginęli także i turyści, dało to nam nieco do myślenia. Czyżbyśmy musieli dwa razy zastanowić się zanim udamy się do jakiś odległych rejonów Laosu?
Wkrótce po opuszczeniu posterunków granicznych wymieniliśmy pozostałe chińskie juany na laotańskie kipy i nie wiedzieć czemu wymieniliśmy je w przydrożnej knajpie po bankowym kursie. Pierwszy raz wymiana pieniędzy na granicy była dla nas całkowicie bezstratna. Już sam ten fakt zapowiadał że w Laosie będzie się nam podobać.
Niedługo później znaleźliśmy minibusa który miał nas zawieść do Luang Namtha.
Banany
Cena za przejazd była taka jaka być powinna i nie wymagała targowania się. Pojazd ruszył niedługo po tym jak wsiedliśmy, nie czekając aż będzie zapełniony pasażerami do granic możliwości co miało zawsze miejsce w Chinach. Niestety, gdy tylko ruszyliśmy miejscowi natychmiast otwarli wszelkie możliwe okna obniżając temperaturę w środku pojazdu. Nic innego jak "syndrom Liberwiga" (ci, którzy są częstymi gośćmi travelbitu wiedzą o co chodzi. Pozdrawiamy Cię Robert przy okazji...) Po godzinie jazdy krętą drogą pośród malowniczych, zalesionych wzgórz dotarliśmy do Luang Namtha - niewielkiego miasteczka będącego stolicą prowincji.
Luang Namtha
To było nasze pierwsze "duże" miasto w Laosie. Przez minione trzy miesiące przywykliśmy do tego, że miasto oznacza zawsze gigantyczną, paromilionową, betonową metropolię. Jakie było nasze zdziwienie gdy słupki przy drodze wskazywały że jesteśmy na miejscu a dookoła była jedynie niska zabudowa i mnóstwo zieleni. Po drodze przechadzał się drób, psy i koty. Po paru minutach przejazdu przez miasto wjechaliśmy na dworzec autobusowy. Wszystko wyglądało jak mniejsza wersja nepalskiej Pokhary. Bez problemu znaleźliśmy przytulny pokoik w hotelu. Koniec z sypianiem w salach wieloosobowych. Od teraz tylko mniej lub bardziej przytulne "dwójeczki". Ta była wyjątkowo przytulna bowiem posiadała urokliwy balkonik wychodzący na jedną z głównych ulic miasteczka, tak jak to przystało na kolonialne Indochiny.
Wodospad nieopodal wioski Nam Dee
Samo miasto to zaledwie kilka ulic, kilka hotelików, restauracji i w sumie nic więcej. Nie ma tam co oglądać i co robić. Ale za to okolica Luang Namtha to wymarzone miejsce do rowerowych i pieszych wycieczek. Po mieście krążą ręcznie namalowane mapy okolicy. Nie trzymają żadnej skali ale za to są niezwykle szczegółowe i precyzyjne przez co pozwalają na łatwą nawigację po okolicy Luang Namtha.
Aby obejrzeć okolicę, wypożyczyliśmy na cały dzień rowery. Jako że to górki teren wzięliśmy rowery górskie. Nowiutkie maszyny, z dobrymi hamulcami, amortyzatorami i gładko wchodzącymi biegami - doskonałe w tych warunkach.
Posługując się mapą dotarliśmy najpierw do niewielkiej wsi Nam Dee i znajdującego się nieopodal wodospadu. To było zupełnie nowe doświadczenie móc oglądać tak urokliwe miejsce w zupełnej samotności, bez tłumu krzykliwych chińskich wycieczek. Przy wodospadzie przebywaliśmy ponad 40 minut w czasie których mieliśmy go tylko dla siebie. Nikt nie zakłócił ciszy i spokoju jaki tam panował. Tuż przy drodze prowadzącej z wioski do wodospadu swoje namioty rozbiło czworo turystów. Zamieniliśmy z nimi kilka zdań po angielsku poczym okazało się że są to Polacy. Piękne miejsce znaleźli sobie na nocleg...
Z wodospadu pojechaliśmy dalej do niewielkiego klasztoru buddyjskiego.
Kobieta z plemienia Czarnych Tajów
Nie był on jakoś specjalnie urokliwy ale był to pierwszy tego typu, laotański obiekt na naszej trasie. Grzecznie poprosiliśmy mnichów o pozwolenie na wejście do środka. Wnętrze nie wyglądało imponująco ale po raz pierwszy widzieliśmy charakterystyczne dla Laosu, zwisające ze stropu ozdoby wykonane z banknotów powiązanych sznurkiem tworzących czasem skomplikowane kompozycje. I tu stała się rzecz dziwna. Gdy zaczęliśmy wypytywać o nie mnicha który nam towarzyszył, on urwał kawałek i wręczył go nam dodając "to dla was" (było tego jakieś pół dolara). Grzecznie odmówiliśmy przyjęcia ale to było tak skrajnie inne zachowanie od tego do jakiego przywykliśmy w Tybecie czy w Chinach.
Następnie jadąc malowniczą, polną drogą przy rzecze odwiedziliśmy kilka wiosek należących do ludów Thai Dam, Khamu i Thai Lue. Wioski w sumie wyglądały podobnie. Wszystkie z drewnianymi, stojącymi na palach domkami, z mnóstwem tropikalnej zieleni dookoła, z leniwie przechadzającymi się zwierzętami domowymi i sympatycznymi mieszkańcami, nie rzadko ubranymi w tradycyjne stroje ludowe. Nikt nie robił problemów z naszej tam obecności. Wszyscy szczerze się uśmiechali, pozdrawiali wykrzykując radośnie "Sabai Dii" nikt nie pokazywał nas palcami, nie gapili się na nas jak to miało często miejsce w Chinach czy Indiach.
Późnym popołudniem dotarliśmy do kolejnej rzeki.
Połów ryb
Różniła się ona od innych tym, że nie było na niej mostu. Musieliśmy się zatem przeprawić z rowerami wpław. Długo obserwowaliśmy zachowanie miejscowej ludności, starając się zapamiętać którędy oni się przeprawiają i w którym miejscu rzeka jest najpłytsza. Temperatura wody była przyjemnie ciepła ale silny prąd wymuszał bardzo ostrożne poruszanie się. Parę kilometrów dalej dotarliśmy do szerokiej rzeki Nam Tha. Był to akurat czas kiedy mieszkańcy okolicznych wiosek przyszli nad rzekę by się wykąpać. Piękny widoczek - dzieci bawiące się nad brzegiem, dorośli robiący pranie, myjący się, rozmawiający a wszystko to w ciepłych promieniach zachodzącego słońca.
W sumie pokonaliśmy około 24 km i był to chyba jeden z najciekawszych i zarazem najpiękniejszych dni całej naszej podróży a to za sprawą urzekającej przyrody, cudownych krajobrazów i przesympatycznych mieszkańców. Luang Namtha jest ponadto doskonałą bazą wypadową do kilkudniowych, zorganizowanych trekkingów w Parku Narodowym Nam Ha. Są one ponoć bardzo ciekawe, a co ważniejsze prowadzone są ze szczególną troską o minimalizację negatywnego wpływu na lokalną ludność i środowisko naturalne. Widać Laos nie chce popełniać tego samego błędu jaki popełniono w północnej Tajlandii. Na taką jednak imprezę nie mieliśmy dużej ochoty ani zbędnych funduszy.
Następnego dnia, wczesnym porankiem stawiliśmy się na dworcu autobusowym by wyruszyć w stronę granicy z Tajlandią. Jakież to było nasze zdziwienie, kiedy to opuszczając hotel dostaliśmy po butelce wody na podróż. Jak na razie wszystko w tym kraju jest dla nas nowe i zaskakujące. Zobaczymy jak będzie dalej.
Informacje praktyczne:
- waluta Laosu to Kip. 1USD to około 9660 Kip, ale powszechnie się ją zaokrągla na zasadzie: 1 USD - 10 000 Kip
- minibus z granicy do Luang Namtha - 20 000 Kip, 1 godzina, odjeżdżają w miarę regularnie od chwili otwarcia granicy
- nocleg od 3 USD za pokój dwuosobowy z łazienką i gorącą wodą
- wypożyczenie rowerów - cena zależna od wypożyczalni. Średnio za cały dzień 10 000 Kip za rower miejski z koszyczkiem, 15 000 - 18 000 Kip za rower górski lub 3 000 Kip za godzinę.
- wypożyczenie skutera na cały dzień - 60 000 Kip. Cena nie obejmuje paliwa. Trzeba je sobie załatwić we własnym zakresie
- wstęp do wodospadu przy wiosce Nam Dee - 2 000 Kip, opłata za wjazd rowerem - 1 000 Kip
- autobus do Luang Prabang - 85 000 Kip, wcześnie rano, 9 godzin.
- Sawngthaew (ciężarówka z poprzecznymi ławami dla pasażerów) do Houei Xai - 2, 3 dziennie odjeżdżają między 8 a 9 rano, 85 000 Kip, 6 - 7 godzin.