Jest to juz moj osatni lot w czasie tej podrozy (odbylam w sumie 8 lotow) i nie moge doczekac sie juz konca. Tak jak pisalam poprzednio, nie lubie latac. Do Kantonu docieramy przed 23 (lot trwal ok. 4h) a tu juz czeka na mnie Happy ze swoim szefem. Prawie pol godziny szukamy samochodu bo biedak nie pamieta, gdzie go zaparkowal.
I kolejny lot trwajacy 1.45 minut, kolejne lotnisko i trzecia wiza tajska w przeciagu ponad 2 miesiecy. Szybko ja zalatwiam i jade do miasta, najpierw autobusem gratis Shuttle bus do New South Bus Station (ok.10 minut) a stad autobusem nr 556 do KSR (Democracy Monument, 50 minut)) za jedyne 33 B. Biore pokoj w hotelu Baan Sabat przy 12, Soi Rambutri, jedynke bez okna za 170 B.
W samolocie jest pelno wolnych miejsc moge wiec znowu sie rozlozyc. Lot trwa 3.45 h, probuje usnac ale nie bardzo moge bo jest mi tu za zimno - taki skok temperatur. Gdy ladujemy w KL (o 23ej) leje deszcz i jest tylko 24C. Od razu ide na internet WiFi do Mc Donalda. Niestety zamykaja go o polnocy i dezynfekuja wszystko ze wzgledu na swinska grype.
Znudzilo mi sie juz jedzenie w Bangladeszu ale odkrylam wspanialy swiezy jogurt z mleka krowiego. Porcja kosztuje 20 Tk, objadam sie nim nie tylko na sniadanie. Miejscowi jedza go z ryzem,bananami i cukrem a ja preferuje go bez dodatkow. Musze pozbyc sie ostatnich pieniedzy, kupuje koszule dla Happiego i Potera.
W poniedzialek rano wsiadam w pociag i po 6 godzinach (512 km) docieram do Hengyang City. Prawie godzine jade do szkoly autobusem. Tu cisza i spokoj, campus jest pusty bowiem zajecia zaczynaja sie dopiero 7 wrzesnia ale jak zwykle na poczatku wakacji nikt nic nie wiedzial. Ja dowiedzialam sie o tym fakcie od kolegi Australijczyka a on dostal maila od jakiejs studentki. Gdy wchodze do mieszkania to od razu szlag mnie trafia mieszkanie jest po remoncie i musze brac sie za sprzatanie.
W hotelu biore 1 os. pokoj za 350 Tk i nareszcie wchodze pod prysznic, pierwszy od 2 dni. Co za ulga. Mam tez telewizje i chyba 80 kanalow, sporo po angielsku moge wiec sobie troche poogladac i zobaczyc co sie dzieje na swiecie. Po poludniu zwiedzam Bicycle Street (Bangsal Rd.), jedna z atrakcji tego miasta.
Parowiec, jak z innej epoki, jak z ksiazek M.Twaina, przybywa nieco opozniony.Plynie az z Mongla. Na pokladach nie ma nawet miejsca by usiasc, kieruje sie wiec na poklad pierwszej klasy i za zezwoleniem stewardow ukladam na miekkiej sofie. Pozwalaja mi tu zostac na noc. To nawet lepsze niz lozko w kabinie.
Dworzec kolejowy znajduje sie na przeciwko mojego hotelu. Nie ma tu tlumow i bez problemow nabywam bilet na pociag (110 Tk, II klasa, 120 km). Wlasciciel hotelu, mily starszy pan pozwala mi zostac w pokoju do 16ej co jest mi bardzo na reke. Juz o 16.30 jestem na peronie, ktory powoli zapelnia sie podroznymi.
Moim kolejnym celem jest Chittagong, drugie co do wielkosci miasto w Bangladeszu. Autobusy z Banderban odjezdzaja co godzine (70 Tk, 75 km) jednak podroz trwa prawie 3 godziny. Na punkcie kontrolnym musze sie znowu odmeldowac (podpisac) i moge jechac dalej. Kierowca trabi jak zwariowany i wyprzedza, gdy akurat nie ku temu jest moment, zupelnie jakby nie mial wyobrazni. Sam wjazd do miast trwa chyba godzine.
Prom zapchany jest ludzmi i leza we wszystkich zakamarkach. Spia na rozlozonych szmatach, kartonach i matach. Spotykam chinskiego turyste (jest na pokladzie Iiej klasy) z Pekinu, ktory probowal jechac ladem z Chin do Birmy (Ruili) kilka dni wczesniej i okazalo sie, ze granica od kilku miesiecy jest zamknieta.
Rano znowu pada ale ja wybieram sie na bazar do Banderban. W poniedzialki i srody odbywa sie wielki bazar na ktory zjezdzaja sie (lub schodza) mieszkancy okolicznych wiosek, gdzie moga sprzedac swoje plody rolne (glownie swieze bambusy, warzywa, kraby i slimaki). Wlasciciel hotelu daje mi upust 50 Tk wiec w koncu place tylko 300 Tk za nocleg.
A dzis juz kolejny cel: Chittagong Track Hills w Banderban. Dostaje sie tu autobusem bezposrednio z Coxs Bazar (105 Tk, 126 km). Podroz trwa 3.5 h i najpierw jedziemy droga prowadzaca w kierunku Chittagong a potem odbijamy na wschod w kierunku majaczacych wzgorz. Rejon Banderban nalezy do najciekawszych w Bangladeszu i zamieszkaly jest przez ok.
Zachodze tez jeszcze na internet ale cos sie ponoc stalo i internet jest bardzo, bardzo slaby. Prawie wcale nie dzialaja komputery wiec rezygnuje. Wlasciciel probuje tez podlaczyc modem do mojego komputera, niestety nic z tego nie wychodzi. Mam klopoty, aby tu w centrum zjesc cos innego niz ryz, danie miesne czy roti.
Jakos przezylam ta podroz i w Chittagong rano (to najwiekszy port morski w Bangladeszu) sadzilam, ze stad to juz bedzie rzut beretem do Coxs Bazar bo to tylko 80 km. Jakze sie mylilam. Nabylam bilet za 170 Tk i najpierw siedzialam 40 min. w autobusie a potem kierowca zaczal wyjazd z dworca, ktory trwal ze 20 minut.
Kolejny dzien spedzam czesciowo w drodze do Kushtia (150 Tk, 150 km). Miasto polozone jest na polnocny zach. od Khulny. Jade tam by zobaczyc dom poety i noblisty R.Tagore oraz mauzoleum slynnego medrcy, spiewaka i poety Lalon Shaha osoby niemalze swietej dla kazdego Bengalczyka. Jade tylko 4h ale za to w strasznym halasie spowodowanym nieustannym trabieniem kierowcy.
Bagerhat, ktore jest oddalone tylko o ok 30 km od Khulna mozna zwiedzic wcale tam nie nocujac. Ja wlasnie pojechalam z Khulny. Autobusy odjezdzaja z dworca autobusowego Rufsha, ktory znajduje sie po drugiej stronie rzeki. Przez rzeke mozna przeplynac drewniana lodzia (2 Tk) i odplywaja one co chwile, jak tylko zapelni sie lodz.
W niedziele rano jade ryksza (6 Tk) zobaczyc bardzo ciekawy tu kosciol katolicki, ktorego wieza zostala zbudowana w stylu muzulmanskim. Pracuje tu wloski ksiadz juz od 30 lat a od 50 lat jest w tym kraju. Akurat jedzie wlasnym transportem do Khulna w ta sama strone co ja i chetnie by mnie zabral, niestety wiezie jakis sprzet grajacy i nie ma miejsca.
Z powodu ciemnosci egipskich w pokoju wstaje stosunkowo pozno. Na zewnatrz kropi deszcz. Na dole obok hotelu jest restauracja, w ktorej znajduje jakis kleik ryzowy na slodko i jem go na sniadanie popijajac herbata. Zawsze wczesnie rano w pokoju robie sobie kawe (mam grzalke) jesli tylko gniazdko nadaje sie do uzytku.
Postanawiam juz nastepnego dnia opuscic stolice i udac sie do Mongla, miasteczka polozonego na obrzezach lasu namorzynowego SUNDERBANS. Na przeciwko mojego hotelu jest maly dworzec autobusowy i ponoc mam miec stamtad autobus. Niestety bezposredniego nie ma a nie mam ochoty w tych korkach przemieszczac sie na inny dworzec co moze trwac i 2 godziny.
Dosyc wczesnie ustawiam sie do kolejki (wlasciwie to podlaze i nikt mi nic nie mowi) aby nadac bagaz, stoja w niej sami Bengalowie i maja ogromne toboly. To pewnie sa gastarbeiterzy jadacy na urlop. Przechodze przez kontrole, wcale nie jest taka szczegolowa jak w BKK (np. nie kaza wyjmowac komputera i nie zabieraja zapalniczek).
Wyjazd an lotnisko jest o 7ej po sniadaniu. Odprawa jest szybka (wczesnij nalezy zaplacic 10$ oplaty lotniskowej) ale samolot jest nieco opozniony (Air Asia ma to do siebie) czekam w towarzystwie turystki z Francji, ktora spotkalam wczesniej na trasie. Biedaczka skrecila noge w Mandalay i ma teraz klopoty z chodzeniem. I tak prawie po 4 tygodniach nadchodzi moment pozegnania sie z tym przepieknym krajem i jego przesympatycznymi (aczkolwiek nie wszystkimi ) ludzmi. Lot trwa prawie godzine (582 km) i docieramy o 11ej do BKK.
Moj ostatni dzien w Birmie zapowiada sie slonecznie, ale po kilku godzinach niebo zanosi sie i zaczyna lac. No nic to, musze dokonczyc zwiedzanie. Nie mam wyboru. Po sniadaniu od razu kieruje sie do najwiekszej pagody w miescie Shwedagon Paya. Mozna tam dostac sie polciezarowka nr 3 (100 K) z okolic Sule Paya.
Okolice hotelu maja klimaty indyjskie, jest biednie, brudno a ludzie zyja prawie, ze na ulicy. Miasto ma ponoc ponad 5 milionow ludnosci ale czy jest ich ktos w stanie policzyc? Idac do Sule Paya mijam kolejne garkuchnie i herbaciarnie, czesc z nich ustawiono bezposrednio na ulicy. Mozna tu tanio zjesc i napic sie herbaty z mlekiem bo wiekszosc mieszkancow to potomkowie Hindusow. Dzieci bawia sie w blocie jakimis patykami lub butelkami plastikowymi. Po drodze mijam tez opuszczony budynek ministerstwa, okazaly z czerwonej cegly.
Do Mandalay przybijamy dopiero po 16.30 a autobus odchodzi o 17.30 i to z Highway Bus Station oddalonego spory kawalek od portu. No ale mam szczescie. Amerykanin ma wynajety samochod (na 10 dni za 500$) i kierowca juz czeka w porcie. Dzieki jego uprzejmosci lapie w ostatniej chwili ostatni autobus do Yangoon (10 000 K, 640 km). Podroz luksusowym autobusem z klima przebiega bez zaklocen, fotele sa wygodne, rozkladane.
Niestety nie udaje mi sie znalezc ani zorganizowac zadnej maty i musze sie zadowolic duzym workiem plastikowym, ktory mialam ze soba. A wczesniej chcialam go wywalic. Jak to nigdy nie wiadomo co moze sie w drodze przydac. Na statku nie ma az tak duzo pasazerow jak poprzedno, jest pelno ale nie ma takiego scisku.
Noc jest koszmarna, ciagle sie budze i mam wrazenie, ze jakies robactwo po mnie chodzi. W koncu wychodze z hotelu przed wschodem slonca by go wreszcie dorwac ale i tym razem nie mam szczescia, niebo jest ponownie zachmurzone. Za to w porcie jest spory ruch. Przybyly 2 statki cargo: jeden zdazajacy do Mandalay a drugi do Bahmo i trwa ich rozladowywanie.Cale rzesze meszczyzn, polnagich z zawinietymi longy (rodzaj sarongu) uwijaja sie przy noszeniu towarow.
W czwarterk budze sie wczesnie by obejrzec sobie wschod slonca. Niestety nie mam szczescia, niebo pokryte jest chmurami a w nocy byla burza, juz tak dlugo oczekiwana przez mieszkancow. Od kilkunastu dni wcale nie padalo. Na nabrzezu spi kilka rodzin, to chyba sa bezdomni. Spotykam potem kilkoro z nich zebrzacych na glownej ulicy i targu.
Po 8.5 godzinach dobijamy do Katha, kolejnego portu na rzece Irawadii. Jest to mala miescina, nawet mniejsza od Bahmo. W porcie a raczej powiedzialabym przystani jest kilka hoteli i wybieram polecany przez LP AYERWADY GH. Skromny pokoj kosztuje 5000 K. Wlasciciel nie jest skory do negocjacji. Jest czysto, lazienka to male mandi, prad jest w zasadzie na okraglo i jest b.czysto.
Miasto juz od wczesnych godzin rannych tetni zyciem i choc mieszka tu tylko ok. 40 000 mieszkancow to ruch jest caly czas jak w ulu. Nawet przy przechodzeniu przez droge trzeba uwazac na traktory, rowerzystow i motory, ktorych jest tu wszedzie pelno i to niezaleznie od pory dnia. Noc byla ciezka, duszna (ponad 30C) a do tego materac tak miekki, ze caly czas sie zapadalam.
Dzis mamy bardzo wczesna pobudke i mila niespodzianke. Szef hotelu zaprosil nas na sniadanie. Na ostatnim pietrze jest jadalnia a sniadanie to szwedzki stol: dania lokalne i kontynentalne. Wybor jest prost niesamowity. Mimo wczesnej pory wszystko juz jest przygotowane dla gosci hotelu. Nasz statek (jest to jednostka nalezaca do rzadu) ma odplynac o 7ej, spieszymy sie, by byc tam juz pol godziny wczesniej.
Rano, gdy szykujemy sie do wyjscia na bazar dostajemy wiadomosc, ze lodz odplywa juz o 8ej. Przychodzi po nas wlascicielka malej lodzi i prowadzi do przystani. Lodz jest niewielka, ma moze ze 20 m dlugosci i jest tu tez male zadaszenie chroniace przed sloncem i ulewami. Rzeka pomiedzy Sinbo i Bhamo jest rwaca i pelna wirow a krajobraz jest duzo ciekawszy, bo prawie caly czas plyniemy przez porosniete dzungla pagorki.
Nasza lodz do Sinbo (to pierwszy etap splywu) odplywa podobno o 8ej nastepnego dnia, wiec juz o 7ej bierzemy trzykolowa motorowa taksowke (thonbeecar po 1000 K/os) i jedziemy do przystani, ktora znajduje sie dosyc daleko od centrum, chyba z 8 km. Po drodze lapie nas niesamowita ulewa, jednak na szczescie po chwili przechodzi.
Miasteczko jest dosyc spore, bardzo glosne i wyglada jak jeden wielki bazar. Mnostwo tu owocow z Chin. Bazar jest nad sama rzeka Irawadi.Rzeka jest tu juz dosyc szeroka i plynie wartkim nurtem. Na bazarze znajduje swoja zupe z groszku zoltego czyli cos w rodzaju kremowego tofu z przyprawami na ostro, po prostu pycha (200 K) a na deser ladujemy w kawiarni Nylon takiej samej jak w Mandalay.
Dworzec jest potezny i sprawia wrazenie nowoczesnego. Kieruje sie do kas i od razu jestem poproszona na zaplecze przypominajace takie pomieszczenia z XVIII w. Obstepuje mnie cala zaloga kasy, chyba z 15 facetow w bialych koszulach. Prawie wszyscy mowia po angielsku. W czasie gdy czekam na wypisanie biletu zostaje poczestowana herbata z mlekiem i moge zrobic troche zdjec. Codziennie odjezdzaja 4 pociagi na polnoc Birmy, ja dostaje miejsce na pociag pospieszny najszybszy i najlepszy (!
Na dworcu czeka naganiacz z hotelu NAM KHAE MAO GH, gdzie mialam sie w planie zatrzymac. Biore ryksze (500 K) i po chwili jestem juz na miejscu. Hotek jest b.czysty i cichy. Biore 1os pokoj na pietrze bez sniadania za 3$ (4$ ze sniadaniem). Czyste lazienki sa na parterze. Ten GH jest na prawde warty polecenia.
Wczesnie rano chodze jeszcze po tym ciekawym miasteczku, jem indyjskie placki na sniadanie , pije gorace mleko w prawdziwej mleczarni (300 K, milk shop) i wracam do hotelu po bagaz. Do dworca ide na piechote co wywoluje oburzenie pracownikow hotelu. Droga zajmuje mi ok. 20 minut. Na dworcu jest juz pociag pelen pasazerow.
Sroda jest naszym ostatnim wspolnym dniem w tej podrozy. Krecimy sie jeszcze po centrum, wymieniamy pieniadze.? Tym razem udaje sie dostac po 1080K za 1$ i wstepujemy do kawiarenki internetowej. Niedaleko hotelu zjadamy obiad na straganie (dania kuchni miejscowej) placac za wszystko 800 K. Nareszcie placimy normalnie jak sie nalezy. Udalo sie uzyskac zgode na opuszczenie hotelu dopiero o 14ej (jeden pokoj zwolnilysmy juz wczesniej), tak by sie jeszcze spokojnie spakowac i umyc przed podroza.
Od 12 do 15 robimy sobie przerwe. Udajemy sie na wielki bazar w poblizu wiezy zegarowej. Sa tam wielkie stragany z owocami, cos jak hurtownie, gdzie mozna nabyc b.tanio owoce i tak np. ananas kosztuje tylko 200 K a melon miodowy 400 K. Po drodze zjadamy nasza ulubiona zupe a la grochowa (300 K) i wracamy do hotelu by sie odswierzyc przed druga czescia zwiedzania.
Hotel w Mandalay okazal sie calkiem niezly za te pieniadze, czyli za 4$/os. Sniadania sa bardzo monotonne a jajka wychodza mi juz bokiem, ale co tam niech bedzie a za pare dni juz bede sama decydowala o swoich sniadaniach. Zupelnie odwyklam od sniadan po europejsku, nie tesknie za chlebem i maslem, wole gorace sniadania takie jakie jem w Chinach, czyli najczesciej sa to zupy i mleko sojowe. Dzis postanawiamy zwiedzic miasto i mialysmy w planie wypozyczenie rykszy (trishow, 4000 K za 1 ryksze), lecz ze wzgl.
Nastepnego dnia postanawiamy zwiedzic okolice Mandalay (Amarapura,Sagaing Hill, wyspa Inwa i most tekowy U Bein na jeziorze Taungthaman) i w tym celu wynajmujemy blue taxi za 15 000 K czyli 5000 K/os na caly dzien. Kierowca najpierw jeszcze zawozi nas na bazar aby zakupic owoce i wreszcie nikt nas nie naciaga a potem jedziemy na poludnie od Mandalay.
Za bilet placimy tylko 3000 K/os, wreszcie bez szarpania sie i dyskusji, dostajemy ostatnie miejsca (najgorsze) w autobusie-rzechu i kolo 11ej odjezdzamy (210 km). Ta 6-o godzinna podroz na pewno dlugo bedziemy pamietac. Do dzis nie mozemy siedziec na twardym, jestesmy poobijane a nasze kregoslupy tez daja sie we znaki.
I my wlasnie ladujemy w takim miejscu w Pakokku. Nie ma zadnej przystani. Lodz po prostu podplywa blisko brzegu, marynarze przerzucaja deske i po niej schodzimy na brzeg, w sam srodek cuchnacych smieci, gdzie stoja ludzie, bawia sie dzieci i buszuja swinie. Trudno jest nawet oddychac. Zaloga zadu zwrotu naszych biletow, wiadomo, ze sprzedadza je drugi raz.
Z Baganu do Mandalay mozna dostac sie lodzia, ale jest to mozliwe raczej tylko w sezonie. Teraz lodz plywa bardzo rzadko, ma byc rzekomo w poniedzialek a my juz w niedziele rano musimy opuscic Bagan. Aby choc troche poplynac rzeka Irawadi decydujemy sie na krotki rejs (26 km, 3000 K) z Bagan do malenkiej miescowosci - Pakokku. Po wczesnym, byle jakim sniadaniu (braklo jajek) udajemy sie bryczka na przystan w Bagan (500 K/os).
Dzisiejszy dzien zaczynamy od podziwiania wschodu slonca nad starym Baganem. Nasz woznica przyjezdza po nas o 4.30 i wiezie do swiatyni Mee Nyein Gone. Rowniez i na nia mozemy sie wspiac. Tylko na nieliczne swiatynie (a jest ich ok. 3000) mozna wchodzic. Uwarunkowane jest to ich stanem, zbyt duza ilosc turystow spowduje zniszczenie, a nawet zawalenie sie obiektow. Szczescie nam nie dopisuje, bowiem slonce schowane jest za chmurami. Wracamy spowrotem na sniadanie (kawa, herbata, jako, drzem, toasty, margaryna i owoce) i od 8.30 do zachodu slonca zwiedzamy kolejne obiekty.
Kojeknym celem jest slynny Bagan. Znowu musimy wstac bardzo wczesnie, juz o 3ej, Autobus mamy o 5ej rano. Wlasciciel hotelu przyniosl nam termos z wrzatkiem oraz wliczone w cene hotelu sniadanie. Jest to suchy prowiant skladajacy sie z 3 kromek pieczywa tostowego, 1 jajka na rwado i 1 banana. Znow oszustwo.
Po poludniu wypozyczamy rowery na kilka godzin (300 K za rower) i udajemy sie w kierunku gor, tak po prostu przed siebie bez zadnego planu. Trafiamy do malej wioski Kan Taw polozonej u stop gor, gdzie ludzie zyja w bambusowych domkach na palach. Choc to tylko kilka km od miasta to jest tu juz zupelnie inaczej.
Mija juz 21 dzien mojej podrozy tzn. od opuszczenia Hengyang, a wogole juz zapomnialam o tamtym swiecie. W nocy ciagle mnie cos gryzie i to sa chyba takie male muszki. Wszedzie w hotelach obsluga spryskuje pokoje ( oczywiscie na wyrazne zyczenie), ale to w zasadzie nic nie daje. Ciagle jestesmy pogryzione. Dzis ruszamy dalej nad jezioro Inle znajdujace sie niedaleko Kalaw.
W poniedzialek rano w strumieniach deszczu opuszczamy sympatyczne miejsce i najladniejszy do tej pory hotel, by udac sie do centralnej czesci kraju, do Kalaw. Nie ma niestety bezposredniego polaczenia do Bago (tam musimy sie wrocic) i dlatego najpierw jedziemy do centrum Kinpun - 500 K. Kursuja tu pick upy i odjezdzaja gdy sa prawie pelne.
Nastepny dzien (niedziela) poswiecamy na zwiedzenie Zlotej Skaly i kompleksu ja otaczajacego. Dzis juz jemy sniadanie za 300 K na dworcu ciezarowek i czekamy wraz z innymi pasazerami na odjazd. Mial byc o 7ej, ale jest poslizg. Do Swiatyni mozna dostac sie ciezarowka za 1500 K (45 minut) i sedzac na pace na drewnianych lawkach.
Prawie caly nastepny dzien spedzamy na zwiedzaniu jeziora Inle i jego okolicy. Wczesniej umowilysmy sie z facetem posiadajacym lodz (kontakt przez hotel Bright). Jest to znajomy Sama z Kalaw i facet jest na prawde godny polecenia. Za caly dzien zwiedzania lodzia placimy 12 000 K za cala nasza trojke. Program zwiedzania zalezy od turystow, my zdecydowalysmy sie na zobaczenie tylko najwazniejszych obiektow jako, ze nie mozemy zostac tu dluzej. Jedna z ciekawostek jeziora sa plantacje pomidorow uupawianych na jeziorze.
Wyruszamy na poszukiwanie jakiegos posilku. Sa stragany i restauracja birmansko-chinska, do ktorej skierowal nas wlasciciel hotelu (miesci sie na poczatku ulicy ze straganami, tu jest tez postoj polciezarowek), ale po jej obejrzeniu stwierdzamy, ze wcale nam nie odpowiada. Jedzenie stoi w garnkach caly dzien, nie ma klientow, wiec pewnie jest nieswieze, a ceny za dania niby chinskie zrobione na zamowienie sa dla nas nie do przyjecia.
Nastepnego dnia rano, po sutym sniadaniu (kawa, bulki, banany i ciasto typu murzynek) udajemy sie w droge do kolejnego celu naszej podrozy, do Kinpun. Jest to miejsce z ktorego wyrusza sie do Zlotej Skaly (Golden Rock), celu pilgrzymek mieszkancow Birmy. Autobusy i pick upy odchodza z dworca w Bago juz od 7ej rano.
Wracamy na 2h do hotelu, dostajemy dlugo oczekiwany wrzatek (prosilismy o niego zaraz po przyjezdzie, a swiatla dalej nie ma, wiec nie mozemy skorzystac z grzalek) i udajemy sie na obiad. W muzulmanskiej garkuchni cena za danie z 500 K wzrasta nagle do 1500 K, wiec rezygnujemy i idziemy na stragan do sympatycznej dziewczyny gdzie za 1100 K zjadamy obiad. Po poludniu wsiadamy ponownie na motory i objezdzamy kolejne swiatynie a w 2 lub 3 miejscach uiszczamy drobna oplate za aparat fotograficzny 200 K.
Wstajemy przed 3ia iszybko ruszamy na "dworzec". Miasto spi i wszedzie jest ciemno. Ale na dworcu sa juz pootwierane stragany z jedzeniem. Jem ryz z jajkiem sadzonym, ostrym sosem, cebula i zielenina za 500 K. Do tego czarna herbata ? gratis. Odjezdzamy nawet przed czasem i budze sie dopiero na rogatkach Yangoonu.
Noc mam calkiem zmarnowana z powodu komarow i juz przed 6ta ide nad morze zobaczyc wschod slonca. Dzien jest pochmurny i nic z tego. Na plazy znajduje sie malenka swiatynia i kilku mieszkancow wioski modli sie tam od rana. Na sniadanie wybieramy sie na pobliski targ. Jemy zimny makaron z cebulka, kapusta i przyprawami, do tego dostajemy miske zupy przypominajacy indyjski dahl.
Na miejsce docieramy dopiero po 18ej, czyli po 3 godzinach jazdy. Od razu kierujemy sie do hotelu WIN rekomendowanego przez przewodnik LP (przy glownej ulicy). Bierzemy pokoj (prosimy o zmiane poscieli bo chyba nie prana od zeszlego sezonu a zaslonki od 3 lat), rudere z lazienka po 3000 K/os, zrzucamy bagaze i biegniemy na plaze by wykapac sie w morzu.
Umowiona taksowka nie przyjezdza po nas o 4ej rano w srode, czekamy kilkanascie minut i bierzemy inna taryfa za 350 B na lotnisko. Nie ma z tym najmniejszego problemu, taksowek jest w brod i kazdy chetnie pojedzie, byle tylko nie stac. Przejazd na lotnisko trwa okolo 40 minut a tu ruch jak w ulu. Jemy jeszcze nasze sniadanie zabrane ze soba z BKK ze sklepu 7eleven i odprawiamy bagaz i zaraz tez przechodzimy przez odprawe paszportowa. Nasz samolot to AIRBUS B 737-300 na 95 miejsc i sa jeszcze jakies wolne.
Tym razem ide do innego hotelu a mianowicie do Baan Sabai przy Soi Rambutri 12. Wczesniej zrobilam rozeznanie. Jest tu taniej i ciszej a lazienki sa duze i jest ich wiecej niz w poprzednim hotelu. Za 1 os. pokoj z malenkim oknem na korytarz i wiatrakiem place 170 B. Tu tez nie ma kontaktow w pokojach, udaje mi sie na na szczescie znalezc jeden czynny na korytarzu a jest mi b.potrzebny do komputera, grzalki i ladowarki dp baterii. Od rzau z rana jada do ambasady birmanskiej po moj paszport a potem do ambasady Bangladeszu, ktora miesci sie w zupelnie innym koncu miasta.
W czwartek wybieramy sie do obozu sloni - MAESA ELEPHANT CAMP oddalonego o 35 km na wsch. od miasta. Jedziemy dobra godzinke wspaniala szosa poprzez las tropikalny. Znowu pada deszcz ale niczemu to nie przeszkadza, jest cieplo. Oboz sloni znajduje sie nad rzeka w lesie. Zostal zalozony w 1976 r i znajduje sie nawet w ksiedze Guinessa.
Nastepny dzien jest pochmurny i lekko deszczowy. Zwiedzamy swiatynie buddyjaska WAT PHATRATHAP DOI SUTHAP RAJVORAVIHARA zanjdujaca sie 13 km od miasta. Wstep kosztuje 30 B, nie ma tlumow jest cisza i spokoj. Jak wszedzie, tak i tu mnostwo straganow z pamiatkami i restauracji z dobrym jedzeniem. Kuchnia tajska jest bardzo smaczna - przewaza w niej makaron i ryz oraz owoce morza.
W Chiang Mai mieszka Borys, rowniez poznany przez travelbit, a pierwszy raz spotkalismy sie w lutym tego roku w HK. Borys przerwal podroz po Azji i zakotwiczyl na dluzej w Chiang Mai, gdzie uczy sie jezyka tajskiego. Wynajmuje ladny pokoj z lazienka i TV plus internet w nowym apartamentowcu za 3500 B miesiecznie plus oplaty. Borys przyjechal po mnie do biura agencji NICE PLACE (jest tu tez sporo tanich hotelikow) na swoim skuterze, ktory tu wypozycza za 100 B dziennie czyli 9 zl.( benzyna jest obecnie po 2.90 B za 1 L., a nowy skuter mozna juz kupic za 4000 B).
By nie siedziec w tym zatloczonym miescie skorzystalam z zaproszenia mojego znajomego i udalam sie do Chiang Mai. Bilet kupilam w agencji NICE PLACE obok hotelu BELLA BELLA i zaplacilam 300 B za podroz ok. 800 km. To chyba najtansza opcja - sprawdzilam inne agencje i bilety byly o 100 lub 200 B drozsze.
Nastepnego dnia udaje sie najpierw na poczte w poblizu KSR celem wyslania paczki do kraju. Nie moglam wyslac jej z Hengyang City bowiem nie ma stamtad mozliwosci wyslania jej ladem lub statkiem. Probowalam tez na malej poczcie na lotnisku w Kantonie i uzsykalam info: za 1kg - 400Y (samolotem) wiec zrezygnowalam.
Tak, jak juz wczesniej wspomnialam w moich planach jest zwiedzenie Birmy i Bangladeszu, natomiast Tajlandia, a glownie BKK, jest tylko miejscem transferowym i tu zalatwie potrzebne mi wizy. Jestem tu juz po raz czwarty a pierwszy raz zawitalam do Tajlandii przed? 11 laty. Jako, ze droga ladowa odpadla mi tym razem, z tegoz lotniska bede leciala do Birmy i Dakki (przez KL, tak wychodzi taniej) i wszystkie loty sa z airasia. Do BKK przylatuje o 2.30 i jeszcze przed opuszczeniem lotniska musze zalatwic darmowa wize.
Tym razem spie w mieszkaniu jego dziewczyny, w tym samym budynku co poprzednio w lutym. Mieszkanko jest male (pokoj, kuchnia, lazienka i balkon), prymitywnie urzadzone i strasznie glosne. Wszytskie bloki buduje sie tu bardzo blisko siebie. Mam wrazenie jakbym byla w ulu. Halas jest nawet i do 1-2ej w nocy i nikt sie tym nie przejmuje. Dziewczyne Happiego znam jeszcze z Babu jest mila, zna angielski i wlasnie niedawno dostala prace w tym samym budynku w ktorym miesci sie firma Happiego.
Wczesnie rano w czwartek 27 czerwca pakuje ostatnie rzeczy i sprzatam wszystko z kuchni, bo jak sie dowiedzialam bedzie tam jakis remont latem, wiec ja juz wole wszystko pochowac by nie miec potem za duzo mycia. Wiadomo, ze sie nakurzy. Kilka studentek odwozi mnie na dworzec kolejowy, bardzo sie ze mna zrzyly i ciezko sie jest im rozstac.
ostatni wpis: | 5 lis 2009 (14 lat temu) |
pierwszy wpis: | 24 wrz 2009 (14 lat temu) |
liczba tekstów: | 66 |
liczba zdjęć: | 1408 |
liczba komentarzy: | 254 |
odwiedzone kraje: | 5 |
odwiedzone miejscowości: | 33 |
strona jest częścią portalu transazja.pl
© 2004-2023 transazja.pl
transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.