czwartek, 24 wrz 2009 Hengyang, Chiny
orka
Dworzec jest potezny i sprawia wrazenie nowoczesnego. Kieruje sie do kas i od razu jestem poproszona na zaplecze przypominajace takie pomieszczenia z XVIII w. Obstepuje mnie cala zaloga kasy, chyba z 15 facetow w bialych koszulach. Prawie wszyscy mowia po angielsku. W czasie gdy czekam na wypisanie biletu zostaje poczestowana herbata z mlekiem i moge zrobic troche zdjec.
Codziennie odjezdzaja 4 pociagi na polnoc Birmy, ja dostaje miejsce na pociag pospieszny najszybszy i najlepszy (!) Up 37, ktory mial odjechac o 12.30 ale, ze jest spozniony wiec jeszcze zdaze go zlapac. Bilet kosztuje 11$ (siedzenie lotnicze 25$ a prymitywna kuszetka 40$).
Zostawiam sobie bagaz w kasie, bowiem brak jest przechowalni i ide jeszcze sie posilic przed podroza. Z Mandalay odjezdzamy dopiero o 15.10. Pociag wcale nie jest pelen i mam nawet 2 siedzenia dla siebie.
Po pociagu caly czas chodza kelnerzy oferujacy napoje i gorace dania oraz policja kolejowa, jest wiec bardzo bezpiecznie. Pociag wcale nie sie zatrzymuje, wiec o tanim zarciu mozna zapomniec. Wybierajac sie tym pociagiem trzeba zaopatrzyc sie w prowiant i mnostwo picia, jest bardzo goraco.
Krajobraz za oknem jest caly czas taki sam palmy, pola ryzowe i rolnicy pracujacy na nich. Mijane wioski sa do siebie bardzo podobne: domy z bambusa, wokolo walajace sie smieci, male stragany i dzieci wracajace ze szkoly w zielono-bialych mundurkach.
Mnostwo tu tez ptakow.
Zachod slonca jest chyba ladniejszy niz z Mandalay Hill a juz na koniec niebo cale jest czerwone, jakby plonelo.
Kelnerzy i policjanci co chwile sie do mnie przysiadaja i chca konwersowac ale ich angielski jest mizerny, nie da sie wcale porozmawiac.
Wieczorem okazuje sie, ze w moim wagonie brak jest swiatla totez wszyscy wczesniej ukladaja sie do snu. Niektorzy na matach na podlodze i jest to swietny pomysl.
Ja niestety wierce sie na swojej lawce przez cala noc, zmieniam pozycje bo lawka jest za krotka. Pociag pedzi jak szalony i mam wrazenie, ze wyskoczy z szyn. W nocy wreszcie jest chlodno i mozna swobodnie oddychac.
Rano krajobraz tonie we mgle a wierzcholki gor majaczacych w oddali sa do polowy zasnute jakby biela. Slonce wstaje powoli ale ludzie juz od wczesnych godzin uwijaja sie na polach. Niektorzy maja male traktorki jednak wiekszosc posluguje sie wolami.
Kolo Mogaung zaczynaja sie bagna i dzungla. Ale i tu mieszkaja ludzie i uprawiaja swoje poletka. Krajobraj jest niesamowity.
Wreszcie po 18h podrozy docieram do celu, do Myitkyina. Jest to najdalej polozona na polnoc miejscowosc (stolica stanu Kachin) do ktorej turysci moga dostac sie bez zezwolenia. Dalej mozna, ale tylko majac permit i z grupa za bardzo duze pieniadze (np. samolotem do Putao).
Stad wlasnie turysci zjezdzaja lodzia w dol rzeki Irawadii w kierunku Mandalay. I taka wlasnie wycieczka tez jest moim celem.
Wychodzac z dworca kolejowego poznaja mloda Szwdke, Helene i wspolnie idziemy do tego samego, najtanszego w miescie hotelu YMCA. Zajduje sie blisko dworca, po wyjsciu nalezy skrecic w lewo i na pierwszej krzyzowce znowu w lewo, przejsc przez tory a za torami w prawo i po 50 m po lewej stronie jest wejscie na posesje YMCA. Taksowki za ten odcinek chca 1000 K.
YMCA to rodzaj schroniska, dom jest drewniany i smierdzi stechlizna. Pokoj 1os/6$ a sniadan nie ma.
Nie ma tez zadnego targowania sie i chyba sa klopoty z pradem. Pokoj 2 os/12$. Kazda z nas bierze jedynke.