czwartek, 24 wrz 2009 Hengyang, Chiny
kiedy przybylysmy na przystan lal deszcz
Nasza lodz do Sinbo (to pierwszy etap splywu) odplywa podobno o 8ej nastepnego dnia, wiec juz o 7ej bierzemy trzykolowa motorowa taksowke (thonbeecar po 1000 K/os) i jedziemy do przystani, ktora znajduje sie dosyc daleko od centrum, chyba z 8 km.
Po drodze lapie nas niesamowita ulewa, jednak na szczescie po chwili przechodzi. Kupujermy bilety, niestety dla nas sa po 8000 K (dla miejscowych niecale 2000 K) za krotki odcinek bo tylko 27 km. Okazuje sie, ze lodz odplywa o 9ej a w istocie odplynelismy dopiero o 9.30. Ladowanie pasazerow z ich towarami zajelo bardzo duzo czasu. Lodz jest niewielka, ma moze ok. 40 m dlugosci i maly daszek na ktorym nie da sie siedziec bo jest to gumowa plachta. Z dziobu jest fajny widok i mozna sie ochlodzic.
Pod daszkiem jest kilkanascie waskich lawek na ktorych niezbyt wygodnie sie siedzi.
Krajobraz jest raczej monotonny: dzungla, pola i male wioski skupione nad brzegiem rzeki. Czesto zawijamy na brzeg, gdzie poszczegolni pasazerowie wysiadaja ze swoimi towarami (chyba niektorzy maja sklepy sadzac po ilosci przewozonego towaru). Ludzie juz czekaja na nich i jest to dla nich niezwykla atrakcja a szczegolnie dla dzieciarni. W jednej z wiosek zatrzymujemy sie na lunch.
Pasazerow jest coraz mniej i kiedy udaje mi sie prawie juz usnac to okazuje sie, ze juz jestesmy na miejscu. Podroz trwala zaledwie 4 godziny.
Na przystani czeka juz na nas jakas mloda dziewczyna i prowadzi do jedynego tu hotelu, gdzie wolno nocowac obcokrajowcow.
pasazerowie zaczeli schodzic sie
Czyzby ktos ja powiadomil o naszym przybyciu? Hotel a raczej stary derwniany dom znajduje sie niedaleko przystani obok imigration office.
Tu juz czeka na nas urzednik celem dokonania niezbednej rejestracji. Od razu tez sprzedaje nam bilety na lodz do Bhamo na nastepny dzien (4000 K). Lodz ma byc o 10ej, bardzo nam to pasuje bo bedzie mozna w spokoju pojsc na bazar i zjesc sniadanie.
Hotel podobny do schroniska gorskiego, smierdzi stechlizna i ma malenkie pokoje z dziurawymi, bambusowymi sufitami - podobne do nor. Lozka sa szerokie z bambusowymi matami (jest straszny upal i wilgotnosc), nie ma pradu wiec i wiatraka a na podworku jest myjna w stylu indonezyjskiego mandi czyli: murowany basen z woda, ktora czerpie sie metalowymi naczyniami i polewa cialo. Jest to swietny wynalazek, tyle, ze caly teren tej lazni ledwie co jest osloniety.
Dostajemy wspolny pokoj za 2500 K/os (po targach, mialo byc po 3000 K za osobe choc ten nocleg tak na prawde wart jest 1000 K). Biare kapiel ale na niewiele to sie zdaje bo natychmiast cala splywam potem. Wilgotnosc jest niesamowita.
Wyruszam na zwiedzanie wioski. Jest niewielka, zyje tu ok. 1000 ludzi ale jest sporo sklepikow, restauracji bazar i wieczorem rozmaitych straganow. Az sie dziwie skad ci ludzie maja pieniadze. Nie wszyscy maja przeciez lodzie i trudnia sie transportem. Zycie plynie sobie tu bardzo powoli, ludzie sa usmiechnieci i czuc, ze ciesza sie z kazdego przybysza.
Swiatlo jest tylko 2 godziny wieczorem ale niektorzy maja generatory i przy szumie silnikow udaje nam sie zasnac.
Noc jest nawet chlodna i super sie spi.