czwartek, 24 wrz 2009 Hengyang, Chiny
w porcie
Zachodze tez jeszcze na internet ale cos sie ponoc stalo i internet jest bardzo, bardzo slaby. Prawie wcale nie dzialaja komputery wiec rezygnuje. Wlasciciel probuje tez podlaczyc modem do mojego komputera, niestety nic z tego nie wychodzi.
Mam klopoty, aby tu w centrum zjesc cos innego niz ryz, danie miesne czy roti. Wszedzie podaja to samo i jedzenie jest malo urozmaicone a co dziwne wcale nie widze tu ryb. Chyba trzeba by pojsc do jakiegos ekskluzywnego hotelu by moc zjesc rybe.
Natomiast jest zatrzesienie mango, ananasow i orzechow kokosowych. Wielkie mango wazace prawie pol kg kosztuje tu 40 - 50 Tk.
W moim hotelu sa chyba sami meszczyzni, nie widzialam tu zadnej kobiety i patrza na mnie ze zdziwieniem i ciekawoscia. Maja zwyczaj siedziec przy otwartych drzwiach do poznych godzin i glosno dyskutowac nie przejmujac sie zadna cisza nocna. Niektorzy zachowuja sie jak Chinczycy; bez przerwy charkaja i spluwaja, az mnie skreca od srodka.
Kolejny dzien zapowiada sie slonecznie. Po sniadaniu wybieram sie na wyspe Maheskhali, ktora jest oddalona tylko o 6 km stad. Aby sie tam dostac nalezy isc lub podjechac riksza do Kastura Ghat (tu oplata 2 Tk nie wiem za co wlasciwie) skad odplywaja szybkie lodzie motorowe (80 Tk) albo mozna tez poplynac dluga drewniana lodzia za 23 Tk, ale te jezdza rzadko i nie chce mi sie czekac poltorej godziny na odjazd bo akurat tyle musialabym tu czekac.
W porcie jest mnostwo malych statkow rybackich, ktore wygladaja doslownie jak pirackie.
stupa na najwyzszym wzniesieniu w miescie
Zywcem wyjete z filmow o piratach a niektore maja nawet czarne flagi. Ludzie tu zajmuja sie w duzej mierze polowem ryb a sporo pracuje tez w turystyce bo na okraglo sa tu lokalni wczasowicze. Akurat jest przyplyw i rybacy szykuja sie do wyplyniecia.
Ja plyne na wyspe tylko 20 minut. Caly brzeg wyspy pokryty jest lasem mangrowym. Na dlugim, waskim molo czeka chyba ze 20 riksz i wszyscy chca mnie wiezc. Wybieram jednego z nich i podjezdzam malenki kawalek do buddyjskiej swiatyni, jakze marnie prezentujacej sie w stosunku do tych w Birmie. Sporo riksiarzy tu to dzieciaki, nawet trudno im dostac do pedalow a co dopiero uciagnac taki pojazd. Az serce sie kraje, gdy sie na nie patrzy.
Ghoroghata to jeden wielki bazar a wiekszosc meszczyzn to szkutnicy. Mozna tu sie napatrzec na ich prace i rybakow naprawiajacych sieci. Kobiety pracuja w warsztatach tkackich i mam nawet okazje zobaczyc jeden z nich.
Ciezko tu znalezc cos do zjedzednia. Wstepuje na herbate i od razu mam kolo siebie tlum ciekawskich.
A gdy juz zapalam papierosa to jest wielkie zdziwienie. Kobiety w Bangladeszu nie pala a meszczyzni oczywiscie, ze tak. Meszczyznom wolno wszystko a kobiety maja siedziec w domu ale na budowie i przy tluczeniu kamieni pracuja na rowni z meszczyznami. Wtedy nikt sie nie zastanawia.
Wlascicielami straganow i sklepow tez sa meszczyzni, ale premierem tego kraju jest kobieta i ponoc stara sie sporo robic dla tych najnizszych i najubozszych warstw.
Aby zwiedzic wyspe (swiatynie buddyjska i hinduska na najwyzszym wzniesieniu wyspy, gdzie jest tez stupa) wynajmuje riksze na kilka godzin.
Oczywiscie wlasciciele riksz zawsze sa niezadowoleni z zaplaty niezaleznie od tego ile by im sie nie dalo.
Kiedy wracam do Coxs Bazar jest akurat odplyw i wszystkie lodzie tona w blocie. Smiesznie to wyglada. Wysiadajac w porcie musze przelezc przez kilka powiazanych ze soba drewnianych lodzi. Sluza one za pomost, gdy jest odplyw. Dopiero wtedy tez widac ile tu jest smieci i jak jest brudno.
Duzym plusem jest to, ze nie uzywa sie tu w ogole plastikowych reklamowek. Wszystko pakuje sie w papierowe torebki zrobione z gazet, ksiazek i starych zeszytow. Dzieki temu jest tych smieci moze troche mniej. Mozna tez kupic ekologiczna torbe a czasami towar pakowany jest w jutowa siateczke wielokrotnego uzytku. Przeciez ta rosline uprawia sie tu wszedzie.
Butelki po napojach sa oczywiscie zbierane. Chyba to jedyny ktraj w Azji, gdzie nie walaja sie worki plastikowe i wiatr nie rozwiewa ich po ulicach, plotach, rzekach i polach.
Za to ulice tak samo smierdza uryna i gownami jak w Indiach. Meszczyzni zalatwiaja swoja potrzebe na ulicach, sporo ich tez zuje liscie betelu i spluwa na ziemie, jednak nie jest az tak czerwono jak w Birmie. Smieci walaja sie wszedzie a kozy i krowy chetnie wygrzebuja jeszcze jakies zjadliwe resztki.
Po poludniu spotykam faceta, rzekomo nauczyciela jez. ang. i pomaga zalatwic mi zezwolenie na wjazd do Banderban, miejscowosci polozonej w niewielkich gorach (Chittagong Hills) zamieszkalych przez liczne plemiona. Jako, ze byly tam jeszcze do niedawna zamieszki nalezy miec takie zezwolenie. Mozna je zalatwiac przez agencje turystyczne w Dace lub samemu. On widac, ze jest oblatany. Wykonuje kilka telefonow i po napisaniu podania ladujemy w poczekalni najwyzszego komisarza miasta. W ciagu 10 minut mam podbite podanie. Daje mu 800 Tk czyli troche ponad 11$ za zalatwienie sprawy tyle zada ode mnie. Czesc dla siebie a czesc dla jakiegos sekretarza, ktory to wszystko telefonicznie tak szybko zorganizowal. Czy to prawda czy nie to nie wiem, dla mnie waznym jest, ze tak szybko i gladko wszystko poszlo.
Wieczorem spaceruje po ruchliwej ulicy pelnej riksz i trabiacych samochodow (trudno nawet przejsc przez jezdnie), zagladam w zakamarki i bazar, ktory ciagnie bez konca. Najwiecej tu sklepow zlotniczych i wszedzie sa o dziwo klienci, tym razem kobiety. Spotykam turystow z Hiszpanii i Wielkiej Brytanii, tak samo zaskoczonych moja obecnoscia jak ja. To pierwsi biali spotkani w tym kraju.