Dom przy rzece
Dzień zaczynamy o 7 rano. W miarę sprawnie się zbieramy i idziemy do wcześniej upatrzonej piekarni (ABC Bakery) kupić sobie coś na drogę. Już w drodze powrotnej łapie nas nasza hotelikowa właścicielka, iż Pan wycieczka już na nas czeka. Chyba pierwszy raz działa to w tą stronę, normalnie zawsze trzeba cieciować po pół godziny minimum w lobby. Miłe zaskoczenie. Po chwili spaceru wsiadamy do w miarę nowego busa, z nami jest jakieś 20 osób, głównie Japończycy i Koreańczycy. Generalnie jak na razie wszystko jest gitara.
Nasz przewodnik mówi bardzo dobrym angielskim i opowiada nam o mijanych dystryktach miasta (China Town, francuska dzielnica, chińscy handlarze rzeczni), a następnie opowiada historię Wietnamu. Dzięki temu podróż mija nam szybko i po godzinie mamy pierwszy przystanek w przydrożnej jadłodajni. My mając swój prowiant rozkładamy się w hamakach.
Następnie po kolejnej godzinie drogi dojeżdżamy do miasta nad Mekongiem - My Tho. Samo miasto nie ma w sobie nic szczególnego, zatrzymujemy się natomiast przy miejscowej świątyni, gdzie znajdują się ogromne (na oko około 10 metrów wysokości) posągi przedstawiające Buddę (śmiejący się Budda, stojący i leżący). Rozmiar robi wrażenie.
Kolejny przystanek to już Mekong, rzekę widzieliśmy już w zeszłym roku na granicy Tajlandii, Laosu i Birmy.
Śmiejący się Budda
Tym razem wydaje się jeszcze większa (jesteśmy około 50 km od ujścia do oceanu). Łódź kołyszą fale niemal jak na pełnym morzu. Woda natomiast ma kolor kawy z mlekiem. Płyniemy tak około pół godziny obserwując pływające wioski rybackie (blaszane brzydactwa) i przybrzeżną roślinność. Mimo pory prawie południowej pod zadaszoną łodzią i z chłodem od wody jest całkiem przyjemnie.
Zatrzymujemy się w na lunch na jednej z wysp w całkiem urokliwym sadzie owocowym. Do jedzenia micha ryżu i szczuropodobne (ale całkiem niezłe) mięso. Krótka przerwa i ruszamy łodzią w górę rzeki ku farmie kokosowej. Na miejscu oglądamy w pełni ręczną produkcję kokosowych cukierków toffi (straszne mordoklejki). Są nawet o smaku duriana - strasznie śmierdzącego owoca. Okazuje się, że w smaku (przynajmniej nam) też troszkę podjeżdżają. Ale reszta jest pychotka. Następnie jako bonus każdy dostaje do potrzymania trzymetrowego pytona (zjada jednego kurczaka na tydzień). Zwierz okazuje się mieć nader przyjemną w dotyku skórę.
Nadszedł czas na punkt kulminacyjny podróży - przepłynięcie się wąskimi kanałami delty. Gra świateł i wszechotaczająca zieleń jest zdecydowanie warta zachodu. Można się poczuć niczym kapitan Willard w Czasie Apokalipsy.
Ostatnim punktem programu jest minikoncert tradycyjnej muzyki Wietnamskiej i relaks przy herbatce z miodem (oczywiście miód i muzyka na płycie są do kupienia - ale nikt na siłę niczego nie usiłuje wcisnąć). Po zdecydowanie owocnym dniu wsiadamy z powrotem do busa i po dwóch godzinach jazdy jesteśmy w Sajgonie. Jedne z lepiej wydanych 10 dolarów w Wietnamie. A już jutro wracamy do Polski...