Miasto miliona skuterów
Nadrabiamy zaległości, To były ciężkie dwie doby. Na 17 lutego mieliśmy umówiony transport busem na trasie Hoi An -> Nha Trang -> Sajgon, na godzinę 17. Tak więc na ten dzień już nic specjalnego nie planowaliśmy. Poszlalaliśmy się trochę chłonąc uroki Hoi An, posiedzieliśmy w knajpie nad rzeką, i tak doczekaliśmy godziny transportu. Oczywiście jest po 17:15 a nikt się po nas nie zjawia. Normalnie czekalibyśmy dalej znając ich zwyczaje, ale przejazd załatwialiśmy sobie jeszcze w Hue i ze względu na kończący się Tet nie chcieliśmy za nic mieć opóźnień. Prosimy więc recepcjonistę, by zadzwonił do biura i dowiedział się kiedy ktoś się zjawi. Na nasz świstek będący biletem popatrzył dość sceptycznie i wprowadził nas w dość nerwowy stan. Jeszcze gadka o tym, że zadzwonić do Hue to nie bardzo bo to inne miasto więc trzeba było go zapewnić, że pokryjemy koszty. Na szczęście potwierdza nam, iż ktoś na pewno się po nas zjawi i że o nas pamiętają. Przed 18 pojawia się jakiś młody na skuterze i pyta o dwie osoby do Sajgonu. Oczywiście zgłaszamy się, on chwilę zerka na nasz świstek i stwierdza, że to nie o nas chodzi. Suuuper. Zaczął przepytywać każdą osobę przewijającą się przez recepcję czy czasem do Sajgonu nie jedzie. Za nic nie chciał zrozumieć, iż chodzi o nas. Musiałem dopiero na jego kartce odnaleźć coś, co przypominało nasze nazwisko, i pokazać na naszym bileciku, że to my.
Robota nie daje o sobie zapomnieć
Po krótkiej dyskusji na migi. I potwierdzeniu, że to co jest na dwóch kartkach jest "sejm, sejm", wykonuje kilka telefonów i wreszcie potwierdza, że to my. Wsiadamy więc na skutery objuczeni jak baba z bazaru i jedziemy na dworzec. Na miejscu kolejny pan już troszkę chętniej wierzy nam, iż to my mamy jechać do Sajgonu. Wydaje nam dwa bileciki, jeden do Nha Trang a drugi już do Sajgonu, i informuje, że bus będzie o 19. No trudno, kolejna godzina na plastikowym stołku raczej dla pięciolatka niż dorosłej osoby. W międzyczasie zaczepia nas mała dziewczynka podróżująca z mamą. Najpierw zerka nieśmiało i na nasze Hi wtula się mocno w mamę. Ale po 15 minutach już rozdaje Moni buziaki. Na migi potwierdzamy z jej mamą, iż jadą tą samą trasę.
Wreszcie podjeżdża bus. Po raz kolejny przekonujemy się, że to najgorszy możliwy środek transportu. Bezwarunkowy priorytet wejścia na pokład mają Wietnamczycy. Jak już wszyscy lokalni się załadowali dopiero wpuszczają białego człowieka. Bus jest typu sleeping, czyli jedzie się w pozycji półleżącej. Azjata się położy ale dla osoby ponad 1.8m jest to raczej niewykonalne. Wszystkie miejsca na dole są już zajęte, ale Moni udaje się dorwać dwie jedynki na pięterku (lepiej niż na końcu na wspólnych leżankach). Klima dmucha w nas bezlitośnie, otulamy się kocami i po chwili ruszamy.
Teatr miejski
Autobus wydaje się być pełny, co nie przeszkadza nam się zatrzymywać i zbierać kolejnych lokalnych, którzy układają się na podłodze. Bezpieczeństwo przede wszystkim :). Nocną trasę do Nha Trang udaje nam się mniej lub bardziej przespać, pozycja leżąca jednak znacząco ułatwia spanie. Już po wschodzie słońca wysiadamy w plażowym kurorcie Wietnamu.
Jak zwykle trzeba się teraz szybko zorientować gdzie i jak się przesiąść. Podążamy więc śladami innych do jakiegoś baraku, gdzie wymieniają nasz bilecik na inny. Jak się okazało tym razem nam szczęście nie dopisało. Bilecik zawiera już numer miejsca w autokarze i trafiamy chyba na najgorsze z możliwych. Wspólna leżanka z tyłu, gdzie nie sposób usiąść nie waląc głową w pięterko. Okazuje się, że dołącza do nas do tyłu wcześniej poznana mama z małą córeczką. Tak więc nie będzie tak źle. Tym razem mając na uwadze bezlitośnie operujące słońce jesteśmy wdzięczni za wynalazek klimatyzacji. Droga w dzień już nie mija nam tak szybko, staramy się zabić czas krzyżówką, zabawą z małą Wietnamką, czy filmem, ale coraz bardziej doskwiera nam zmęczenie. Wreszcie koło godziny 17 docieramy do celu - miasta Ho Chi Minha.
Już po wyjściu z busu dopada nas banda lokalnych oferujących transport do hotelu. Jako że będziemy tu tylko dwie noce postanowiliśmy znaleźć coś blisko lotniska, co okazało się błędem.
pomnik Ho
Po krótkich negocjacjach wsiadamy na dwa skutery i po raz kolejny, objuczeni torbami mkniemy przez miasto. Nie będziemy liczyć ile razy śmierć mieliśmy przed oczami, dużo. Styl jazdy motocyklisty w tym mieście chyba dobrze oddaje stwierdzenie "ale Sajgon".
Nasz hotelik zlokalizowany jest tuż pod lotniskiem, gdzie niestety nie ma żadnej infrastruktury co by coś zjeść czy chociaż znaleźć jakiś tour po Mekongu na dzień następny. Odpuszczamy więc, siadamy w troszkę lepiej wyglądającym cafe, kompletnie zmęczeniu całodobową podróżą.
Nazajutrz, jako że nie mamy żadnych konkretnych planów. Postanawiamy zmierzyć się z miastem. Przewodnik mówi, że albo je pokochasz, albo znienawidzisz. My jak na razie zaliczamy się do drugiej opcji. Miasto jest dla nas przytłaczające i niemiłosiernie gorące. Zwiedzamy miejsca, gdzie odgrywała się historia jak hotele, które swego czasu służyły jako baraki wojsk japońskich podczas WWII, czy centra prasowe podczas wojny amerykańskiej. Ale teraz są to już tylko ekskluzywne hotele. Również katedra Notre Dame nie robi na nas wrażenia, choć oglądamy ją tylko z zewnątrz. Reunification Palace, miejsce gdzie czołg wjeżdżający w bramę zakończył wojnę amerykańską, oglądamy również tylko z zewnątrz. Wizja słuchania historii o złych najeźdźcach i wspaniałości ustroju komunistycznego jakoś nie działa na nas wabiąco. W drodze powrotnej odnajdujemy coś na kształt targowiska - już wiemy gdzie zrobimy zakupy przed powrotem.
Podsumowując, Sajgon okazał się miejscem nie dla nas. Trzeba jednak przyznać, iż nie daliśmy mu za dużej szansy. Teraz czekamy już tylko na długo oczekiwaną labę na wyspach Con Dao.