Grube korzenie drzew
No i oczywiście Nasze plany nie wypaliły. Francuskiej parze przełożyli lot na dziś i niestety nie popłynęliśmy na wyspę. W związku z tym (pogoda dalej słaba) poszliśmy na treking co okazało się świetnym pomysłem bo było ciężko a co by było gdyby jeszcze słońce prażyło niemiłosiernie.
Tak więc koło 10 byliśmy w kwaterze Parku Narodowego i po zakupie biletów wstępu i kilku uwagach, jakie otrzymaliśmy, ruszyliśmy na szlak. Jak się okazuje na wyspie drogę w konkretne miejsce objaśnia się za pomocą podania numeru słupa elektrycznego przy którym należy skręcić i tak aż do celu :) Tak więc po dotarciu na miejsce zostawiliśmy skuter i ruszyliśmy na trasę. Przez chwilę jeszcze towarzyszyło nam pianie koguta, by po chwili przerodzić się w dźwięki lasu. Marsz pod górę był nie lada wyzwaniem, przy śliskim i stromym podłożu, w półmroku (przez gąszcz trudno było dostrzec niebo) i przy niemal całkowitym braku oznaczenia szlaku. Dodatkowo wilgoć i temperatura wycisnęły z nas ostatnie soki. Do pierwszego punktu na trasie dotarliśmy po jakiejś godzinie marszu pod górę. Była to stara plantacja owoców So Ray. Na miejscu przywitała nas małpa, która po chwili wahania dała się namówić (krakersem) na pozowanie do zdjęcia.
Z tego miejsca szlak zaczął prowadzić bardzo stromo w dół, całe szczęście, że będziemy wracać inną drogą.
Owoce
Po kolejnej godzinie marszu dotarliśmy nad wybrzeże po drugiej stronie wyspy. Zamiast plaży były tu kamienie i coś na kształt cmentarzyska rafy koralowej. Morze wyrzuciło tu na brzeg po prostu góry martwych koralowców. Zrobiliśmy tu sobie krótki odpoczynek obserwując fale rozbijające się o brzeg.
Następnie przy lekkich wątpliwościach, czy aby na pewno ciągle jesteśmy na szlaku, ruszyliśmy dalej wzdłuż wybrzeża. Po niedługiej chwili dotarliśmy do przyczółku strażników parku. Niestety żadna z obecnych tam osób nie znała ani jednego słowa po angielsku. Tak więc na migi potwierdzając trasę ruszyliśmy w drogę powrotną. Po drodze spotkaliśmy jeszcze kilkanaście małp i trzy czarne wiewiórki nie licząc oczywiście licznych ptaków. Po drodze spotkaliśmy tylko jednych turystów którzy pierwsze co to zaczęli krzyczeć do siebie"o patrz oni też byli na Ko Tao". Dopiero po chwili zorientowaliśmy się że Michał ma koszulkę Ko Tao na sobie :) Pod koniec marszu runął na Nas konkretny deszcz co po tym wysiłku okazało się przyjemne, ponieważ słońce czy deszcz temperatura się tu właściwie nie zmienia.
Wracając już drogą przez wioskę nie mogliśmy się powstrzymać, by nie sfotografować jednego z pająków, które okupowały słupy energetyczne. Największe okazy były niemal wielkości ludzkiej dłoni. Zmęczeni ale zadowoleni odnaleźliśmy skuter i wróciliśmy na zasłużony odpoczynek.
Przed zmrokiem ku naszej radości zaczęło się przejaśniać. Przeszliśmy się więc plażą do nadbrzeżnej knajpki na kolację i drinka (Michał dostał takiego z palemką w kształcie pawia :P). Wracając księżyc jasno świecił nad nami, oby znaczyło to, iż jutro zaświeci słońce.