Najlepsze sajgonki ever!
Siódma rano, znów leje. Kilka niemiłych słów nasuwa nam się na usta. Jednak już po śniadaniu robi się tylko lepiej. Łapiemy za aparaty i ruszamy na starówkę. Niektóre z domów można swobodnie odwiedzać. By to zrobić kupujemy wejściówki - po pięć na głowę. Nasz pierwszy cel to jedyny na świecie zadaszony most japoński, który został wybudowany, by połączyć dzielnicę chińską i japońską. Następnie kierujemy się do tradycyjnego domu pochodzącego z XVII wieku. Po skasowaniu bilecika oprowadza nas lokatorka, częstując herbatą. Jako że dom znajduje się w pierwszej linii przy rzece, jest regularnie zalewany podczas pory deszczowej (w 2007 było to 1.5 metra).
Nasz kolejny cel to dawne miejsce spotkań chińskich kupców przechodzimy przez dwie kolorowe (a w zasadzie różowe bramy), wchodząc do dość przestronnej sali zgromadzeń. Po bokach znajdują się świątynie, a w powietrzu unosi się dym z kadzideł, przez co ciężko jest tam wytrzymać dłuższą chwilę.
Następnie odwiedzamy kaplicę rodzinną Tran, wybudowaną ku czci rodzinnych przodków. Wchodzimy bocznymi drzwiami, gdyż główne służą dla zmarłych. Jesteśmy oprowadzani przez potomkinię, która przy okazji pokazuje nam wróżbę z rzucaniem monet. Rzuca się dwiema, każda z monet ma strony Yin (żeńska) i Yang (męska). Wyrzucenie tych samych stron przynosi pecha, a przeciwnych szczęście.
Wewnątrz mostu
Dla ułatwienia są trzy próby. Mi udaje się za ostatnim razem a Michaś jak zwykle za pierwszym.
Ostatni tradycyjny dom, który odwiedzamy, jest najmniej okazały, za to można podejrzeć w nim normalne życie. Kobiety lepią ichniejsze pierogi, podczas gdy babcia opiekuje się kilkuletnim dzieckiem. Uśmiechnięty szczerbaty dziadek pokazuje nam swoją kolekcję banknotów, ma również polskie 10 zł.
Następnie udajemy się na lokalny targ, generalnie nie różni się za dużo od Szembeka, tylko troszkę więcej Azjatów ;). Wracamy na chwilę do siebie, przepakowujemy rzeczy i ruszamy tym razem na rowerach w stronę morza. Po drodze zatrzymujemy się na masaż, że też paniom nie przeszkadza to jak jesteśmy spoceni. Wręcz przeciwnie, wszystkie dopytują się czy Michał jest moim mężem i że jest "very, very handsome". Po godzince relaksu wracamy na nasze bicykle. Jeszcze troszkę jazdy i jesteśmy na plaży. Jako że nie lubimy dzielić jej z innymi postanawiamy pojechać wzdłuż wybrzeża znaleźć bardziej odludne miejsce. Po przejechaniu paru kilometrów plaża jest już niemal kompletnie pusta, zadowoleni idziemy nad wodę, która okazuje się być dosyć chłodna. Również fale są na tyle duże, że nie ryzykujemy głębszej kompieli. W zupełności wystarcza nam spacerek wzdłuż brzegu.
W drodze powrotnej zajeżdżamy do super zlokalizowanej knajpce nad rzeką (rekomendacja TripAdvisor). Zamawiamy specjalność zakładu - sajgonki z babcinego przepisu i zupę Phu, istne niebo w gębie. Lepszych spring-rolls nie jedliśmy w życiu... Ale nie chwalmy dnia przed zachodem, na 20 mamy rezerwację w najlepszej knajpie w mieście - Morning Glory.