Cytadela
Witamy po przerwie. Niektórzy już zdążyli wyrazić swoje niezadowolenie z braku wpisu, byliśmy jednak tak zmęczeni podróżą, że popadaliśmy jak muchy.
A więc tak. Po 22 załadowaliśmy się do pociągu (pani co ciekawe wpuszczała na peron tylko z biletem). Wsiadamy, 6 leżanek w przedziale, twarde jak deska ale damy radę. W przedziale z nami jak na razie 3 Chinki nie mówiące słowa po angielsku. Przedział czysty, świeża pościel. Będzie ok. Przez godzinę słuchamy z megafonu komunikatów o tym, że nie można przewozić zwłok jak również zachwalające wspaniałość kolei Wietnamskiej :). Ruszamy.
Podróż mija Nam całkiem przyjemnie. Udaje nam się przespać większość nocy. Wstajemy koło 9 i czekamy na naszą stację patrząc w okna na mijane pola ryżowe. W między czasie nawiązujemy kontakt na migi z naszymi współspaczkami. Częstują nas czymś co jest połączeniem placka ryżowego i miodu. Także śniadanie mamy z głowy. Na miejsce dojeżdżamy około 11. Drogę do zabukowanego wcześniej hotelu mamy na telefonie i prawie bez problemu docieramy na miejsce (hotel znajduje się w zaułku - jako że jest rekomendowany na booking.com, w miejscu obok wyrósł kolejny o zadziwiająco podobnej nazwie, do którego usilnie nawołuje nas naganiacz kusząc ceną 10$).
Szybki prysznic i pędzimy coś zjeść, oczywiście ze względu na Tet knajpa, którą chcieliśmy odwiedzić jest zamknięta - idziemy więc na czuja.
Dom Huu Vu
Po odzyskaniu sił wybieramy się na zwiedzanie Imperialnego miasta, otoczonego murami i fosą. A jest co zwiedzać, teren to kwadrat o obwodzie 10km. Jest tu masa turystów i ciężko zrobić rozsądne zdjęcia. Mijamy bramę wejściową i salę tronową, w której odbywały się audiencje. Sale nie są jakoś wypełnione bogactwami (rozkradli je Francuzi tłumiąc bunt swojej kolonii). Natomiast sama architektura jest naprawdę godna podziwu. Część budynków jest w trakcie remontu, a po części ostały się tylko fundamenty (podczas starć Vietcongu z Amerykanami na teren cytadeli zrzucano napalm), ale i tak zejście wszystkiego zajmuje nam dobre parę godzin.
Wycieńczeni pieszą wędrówką postanawiamy odwiedzić jeszcze miejscową świątynię. Znajduje się po drugiej stronie odnogi rzecznej, więc jest to kolejny długi spacer. Dodatkowo znów zaczyna padać (no i co z tą porą suchą?!). Teren świątynny świeci pustkami, w samej świątyni modlą się (a właściwie śpiewają) dwaj mnisi. Skrajnie wycięczeni wracamy do hotelu. Wieczorem okazuje się że kolejny Park Narodowy (Bach Ma) kóry chcieliśmy zobaczyć jest zamknięty (modernizują drogę do parku) i nie możemy go zwiedzić... znów plany legły gruzach :( Okazuje się również że są bardzo duże problemy z biletami z Hue/Danang do Sajgonu (kończy się nieszczęsny Tet i cały kraj się przemieszcza). Po informacji uzyskanej w Naszym hotelu, że nie ma biletów lotniczych, kolejowych ani autobusowych popadamy w lekką panikę, przecież 20stego mamy lot z Sajgonu na wyspy Con Dao. Po prostu musimy tam być! W końcu w jednej z agencji turystycznych udaje Nam się załatwić bilet na autobus. Jedynie koło 24 godzin w autokarze i jesteśmy w Sajgonie... cóż, i tak wychodzimy szczęśliwi że mamy cokolwiek :) Poszukiwania knajpy na kolację jak zwyklę zajmują długo, a to za elegancko, a to za mało elegancko, a to dania międzynarodowe a my chcemy kuchnię wietnamska, zawsze coś :) W końcu po przejściu chyba całego miasta, zmęczeni i śpiący siadamy w knajpie tuż koło naszego hotelu, która ma podejrzanie niskie ceny, ale już nieraz podczas podroży po Azji przekonaliśmy się że nie ma to absolutnie żadnego znaczenia! I tym razem również się to potwierdza! Strzał w 10. Za dwa przepyszne i duże dania i dwa piwa TIGER 0,6 l zapłaciliśmy 120k VND co daje jedynie 18 złotych. Oczywiście następnego dnia wiedzieliśmy gdzie pójdziemy na śniadanie :) ale o tym już Michał.
Pozdrawiamy!