środa, 21 lut 2007 Sana, Jemen
Początek naszego marszu
Tihama jest wąską, w przeważającej części pustynną lub półpustynna krainą ciągnącą się wzdłuż wybrzeża Morza Czerwonego. W szczególny sposób od pozostałej części Jemenu odróżnia ją nizinne ukształtowanie powierzchni, znacznie wyższe niż w górach temperatury oraz niewielkie wahania temperatury pomiędzy dniem i nocą. Decyzja o wyprawie zapadła dość spontanicznie, chociaż Arek miał ją w planach już wcześniej. Ady jeszcze wówczas w Jemenie nie było, pozostali współlokatorzy nie mogli lub nie chcieli jechać więc ostatecznie wybraliśmy się tam w dwójkę. Aby gdziekolwiek wyjechać z Sany, potrzebujemy zezwolenia wydanego przez jemeńskie Ministerstwo Turystyki. Z jego uzyskaniem nie ma najmniejszego problemu, więc wkrótce z formalnego punktu widzenia byliśmy gotowi do podróży. Zrobiliśmy jeszcze tylko 8 kopii wspomnianego zezwolenia, które są wymagane i zabierane na każdym punkcie kontrolnym jaki się mija po drodze.
Zaplanowana przez nas trasa liczyła mniej więcej 65 kilometrów i wiodła wzdłuż półpustynnego wybrzeża Morza Czerwonego od Mokki na południu do Al-Chauchy na północy. Postanowiliśmy pokonać ją pieszo, z namiotem i dużymi zapasami wody pitnej. Najpierw jednak czekało nas przejechanie transportem publicznym około 350 kilometrów z Sany do Mokki, dlatego wstaliśmy wcześnie i poszliśmy około 6.30 na postój autokarów znajdujący się w pobliżu Bab al-Yaman, w celu kupienia biletów na trasie do Taizu.
Podróż autokarami państwowych firm transportowych w Jemenie jest dość komfortowa nie licząc przykrego faktu swobody palenia papierosów wewnątrz pojazdów, dlatego ze spokojem udaliśmy się do kasy biletowej.
Zezwolenie na podróżowanie po Jemenie
Zawiedliśmy się jednak bardzo - tego dnia nie było już wolnych miejsc. Znaleźliśmy jednak bratnią duszę w osobie pewnego młodego Araba, który znalazł się w podobnej jak my sytuacji. Pokierował on nas na nieodległa uliczkę, gdzie stała gotowa do odjazdu taksówka do Taizu - zwykły samochód typu combi, oznakowany jednak specjalnie zieloną linią wzdłuż nadwozia. Po chwili, gdy zapłaciliśmy po 1000 rijali (około 15 złotych), pędziliśmy w zapchanym po brzegi samochodzie wraz z 7 innymi pasażerami.
Droga to Taizu była bardzo męcząca. Byliśmy ściśnięci tak, że jakiekolwiek poruszenie się było w zasadzie niemożliwe. Dodatkowo, od mniej więcej godziny 10 dawała o sobie znać wysoka temperatura. Szczytem wszystkiego okazał się jednak remont drogi biegnącej na niemal całej trasie przez wysokie góry. Około godziny 12.30, a więc w największym upale, staliśmy przez ponad godzinę w korku, wśród pracujących koparek, klaksonów, w pyle i kurzu. Z początku zaczęliśmy pokpiwać sobie z organizacji pracy służb drogowych w Jemenie, ale po jakimś czasie zreflektowaliśmy się - prace na tak wielką skalę były konieczne nawet w środku dnia, ponieważ w wysokich górach nie było możliwości zorganizowania objazdu, przejazd możliwy był tylko jedną asfaltową drogą. Po około 6 godzinach męczącej jazdy, przedłużonej pod koniec jeszcze awariami samochodu, w którym z powodu temperatury przegrzewała się chłodnica, dotarliśmy do Taizu, jednego z czterech największych miast Jemenu.
Podróżowanie po Jemenie nie jest łatwe dla osób nie znających języka arabskiego.
Pierwszy nocleg
Wielokrotnie aby gdzieś dotrzeć, trzeba zapytać o drogę lokalnych mieszkańców. Taksówka wbrew temu czego można się spodziewać, nie zawiozła nas na jeden duży, centralny dworzec, z którego moglibyśmy kontynuować naszą podróż. Musieliśmy pytać przypadkowo napotkane osoby, jak dostać się do Mokki. W ten sposób podjechaliśmy kawałek drogi jednym busikiem, potem następny odcinek drugim, aż dotarliśmy do zwykłej, ruchliwej ulicy, przy której stało kilka taksówek podobnych do tej, którą przyjechaliśmy z Sany, tylko z czerwonym paskiem na nadwoziu.
Sytuacja powtórzyła się - ustaliliśmy cenę (400 rijali od osoby, czyli około 6 złotych) i ponownie jechaliśmy ciasną taksówką, tym razem jednak w kierunku Mokki. Wkrótce teren zaczął wyraźnie obniżać się - do tej pory jechaliśmy przez wybitnie górzyste tereny. Ostatnie 40 kilometrów jechaliśmy już po zupełnie płaskiej pustyni, pędząc po nowiutkiej, sfinansowanej dzięki pomocy Unii Europejskiej (o czym informowała tablica na początku trasy) drodze. Ku naszemu przerażeniu zaczęła się burza piaskowa, niebo dookoła zrobiło się siwe, a silnik samochodu co pewien czas wył z wysiłku podczas jazdy pod wiatr. W takich okolicznościach wysiedliśmy w Mokce, szczelnie okrywając głowy dla ochrony przed wszechobecnym piaskiem. W najbliższym sklepie kupiliśmy 18 litrów wody i kilogram daktyli i tak zaopatrzeni ruszyliśmy w 65 kilometrową wędrówkę w nieznane.
Pierwsza napotkana wioska
A 60 kilometrów na zachód, na drugim brzegu Morza Czerwonego, rozpościerała się już Afryka...
Dlaczego nieznane? Otóż przed turystą w Jemenie stoi kolejny poważny problem, niespotykany w krajach o rozwiniętej turystyce - brak map. Nie ma możliwości nabycia jakiejkolwiek dokładniejszej mapy niż mapa całego Jemenu, którego terytorium jest znacznie większe niż Polski! Za 1000 rijali udało mi się zaopatrzyć w jedyną dostępną mapę, o skali 1:1.250.000, na której jeden centymetr odpowiadał 12,5 kilometra. Jako tako można się nią posługiwać jeżdżąc samochodem, ale dla pieszych wędrówek jest kompletnie bezużyteczna. Dlatego w zasadzie szliśmy w nieznane, znaliśmy tylko punkt początkowy i końcowy naszej wędrówki, jako że są to dość spore miasteczka. żadnej z wiosek, na które natrafiliśmy podczas wędrówki, na mapie nie było...
Mokka zdecydowanie nas zawiodła. Miasteczko, kilka wieków temu czołowy na świecie ośrodek eksportu kawy (od nazwy miasta wywodzi się nazwa popularnego gatunku kawy), bogate i prężne miasto, aktualnie nie oferuje przybyszom praktycznie żadnych atrakcji. Dzisiejsi jego mieszkańcy żyją przede wszystkim z rybołówstwa, zaś na północ od niego, nad samym brzegiem morza (!) mniej więcej 5 kilometrów od centrum, zbudowano olbrzymią elektrownię, służącą całej prowincji.
Szosa z Sany do Taizu
Niedaleko tejże elektrowni powstało wyraźne wyodrębnione od reszty miasta dość duże osiedle pracownicze. Całość wygląda dość przygnębiająco - olbrzymia bryła elektrowni, z powodu nizinnego ukształtowania powierzchni, widoczna jest z każdego miejsca w promieniu kilkunastu kilometrów od Mokki. Myślę, że w ten sposób skutecznie pogrzebano szanse tego miasteczka na rozwój turystyki...
Wyruszyliśmy z Mokki jak najszybciej, ponieważ było już późne popołudnie, a około 18.30 robi się już ciemno. Burza piaskowa tak dawała nam się we znaki, że zacząłem brać pod uwagę możliwość noclegu w miasteczku i powrót do Sany następnego dnia. Nie byliśmy w stanie przewidzieć, czy nie potrwa ona jeszcze przez kilka dni... Po dwóch kilometrach marszu bez słowa (wszechobecny piasek uniemożliwiał dialog) postanowiliśmy skorzystać z okazji i złapaliśmy stopa - ciężarówkę, która jechała do elektrowni. Rozmowa z kierowcą w dialekcie była bardzo przyjemna, chociaż wciąż nie mógł się on nadziwić, że postanowiliśmy iść pieszo wzdłuż morza, skoro możemy złapać okazję na biegnącej równolegle piaszczystej drodze. Przejechaliśmy z nim około 3 kilometrów i wysiedliśmy tuż przy elektrowni. Tutaj kończył się asfalt i wąska droga prowadziła w kierunku północnym, w stronę morza.
Do zmierzchu przeszliśmy jeszcze parę kilometrów.
Wiele ptaków przebywało nad brzegiem morza
Na północ od Mokki królowała już półpustynia, teren był płaski i nie chroniony żadnymi drzewami czy chociaż większymi krzewami. Zaskoczeni zauważyliśmy nad samym brzegiem morza niewielkie schronienie zrobione z drewna, służące - jak się domyśliliśmy widząc sieci rybackie - rybakom. Zapadła decyzja - tutaj rozbijemy namiot na nasz pierwszy nocleg. Jakieś 500 metrów od nas w kierunku lądu biegła droga, którą z rzadka przejeżdżał motocykl lub samochód, jednak wraz z zapadnięciem zmierzchu byliśmy niewidoczni dla kierowców. Wiatr był na tyle silny, że nie daliśmy rady standardowo rozbić namiotu, więc posłużyliśmy się sposobem: najpierw jeden z nas wszedł do leżącego na ziemi namiotu i włożył tam nasze ciężkie plecaki. Z zapakowanymi 18 litrami wody i pozostałym bagażem okazały się one wystarczającą kotwicą na hulającym wietrze. Oczywiście rozłożenie tropiku w takich warunkach byłoby kompletnie niemożliwe, ale nawet go z sobą nie mieliśmy - w tutejszym klimacie deszcze padają przez parę dni w roku, więc nie było obawy, że przemokniemy. Ponadto, brak tropiku miał ważną zaletę: pozwałał wytrzymać w namiocie w nocy, kiedy temperatura nie spadała poniżej dwudziestu stopni, a zdarzało się, że była znacznie wyższa.
Pierwszej nocy nie mogłem zaliczyć do udanej - wiatr targał namiotem i było tak głośno, że nie mogłem zasnąć.
Nasza taksówka do Taizu
Ale mimo wszystko nie to było przyczyną tego, że spałem najwyżej 4 godziny. Otóż nie wzięliśmy pod uwagę tego, że w nocy może być spory przypływ... Kiedy rozbijaliśmy namiot tuż po 18-ej, woda była jakieś 5 metrów od nas. Gdy 6 godzin później wyjrzałem z namiotu, z przerażeniem zauważyłem, że jest już tylko metr od namiotu. Obudziłem Arka i zaczęliśmy gdybać, czy to już szczytowy moment przypływu, czy też podniesie się jeszcze o jakieś 20 centymetrów, co już zmyłoby nasz namiot z plaży. Niektóre fale zaczęły już przekraczać bezpieczną dla nas granicę i podmywały krawędź namiotu, ale nie mieliśmy siły aby wstawać i przenosić się dalej od brzegu. Siedziałem więc z twarzą przyklejoną do siatki naszych drzwi wejściowych i obserwowałem postęp morza...
Na szczęście był to jednak szczyt przypływu i woda zaczęła opadać. Wówczas jednak zaniepokoiła mnie inna rzecz - na plaży nie byliśmy sami. Kiedy poświeciłem latarką wokół namiotu, widziałem kilkanaście większych i mniejszych skorupiaków szybko przemieszczających się po piasku. Były to kraby. Zafascynowane światłem latarki podchodziły coraz bliżej namiotu, ale przy moim najmniejszym poruszeniu się błyskawicznie uciekały. Nie mogłem sobie darować okazji i zacząłem robić zdjęcia...
Więcej o pobycie w Jemenie znajduje się na oryginalnej stronie wyprawy pod adresem:
http://www.jemen.ovh.org