wtorek, 21 lip 2015 Dżakarta, Indonezja
Szybka łódź zbliża się do brzegu rajskiej wyspy. Sześć potężnych silników o mocy 250KM każdy, pozwala jej z łatwością prześlizgiwać się po falach. Łódź jest duża, bardziej przypomina samolot niż statek. Klimatyzowany pokład, wygodne fotele, sprzęt bezpieczeństwa dostępny i jasno oznakowany. Zupełne zaprzeczenie stereotypu indonezyjskich promów. Na pokładzie ponad 150 osób - sami obcokrajowcy.
Łódź jest potężna, ale ląduje bezpośrednio na piasku, przy samym brzegu. Wychodzę na pokład. W pierwszej chwili dostrzegam zaskakujące kolory wody. Nigdy takich nie widziałem. Przybiera ona w zasadzie wszelkie możliwe odcienie. Od głębokiego granatu poza rafą, przez błękity, akwamaryny po seledyn przy samym brzegu. Jest przezroczysta. Widać każdy kamyk leżący na dnie, 2 metry pod wodą. Zupełnie jak idealne akwarium czy basen. Jest doskonale.
Jestem trochę oszołomiony intensywnym światłem, kolorami, nowym otoczeniem i żarem lejącym się z nieba. Obok mnie załoga rozpoczyna rozładunek bagaży. Przelatują z rąk do rąk, z pokładu na brzeg. Niestety, chwilę później dostrzegam drugi obraz. Setki ludzi stojących na brzegu, w dwóch, trzech kolumnach. Każdy z plecakiem na plecach, na boso, z butami przypiętymi do bagażu. Czekają na coś. W myślach przychodzi mi skojarzenie z filmami wojennymi, kiedy to żołnierze w pełnym rynsztunku czekają w kolumnach na wejście na pokład samolotu czy okrętu desantowego. Tu jest tak samo. Jedyną różnicę stanowią ubrania. Mundury w tym przypadku zostały zastąpione kolorowymi ubraniami, szortami, koszulami i słomkowymi kapeluszami. Zupełnie jak na moment przed inwazją. Tylko inwazją na co? Po prawej stronie widzę rozładowywane kolejne dwie łodzie podobne do naszej. W każdej też ponad 150 turystów, a to dopiero pierwszy z 3-4 zaplanowanych na ten dzień kursów jakie wykonają łodzie i to tylko z jednego portu na Bali
W ten sposób wylądowaliśmy na Gili Travangan - największej z trzech wysp archipelagu Gili, znajdującego się nieopodal północno-zachodniego krańca wyspy Lombok. Pozostałe to - najmniejsza - Gili Meno oraz - znajdująca się najbliżej Lombok - Gili Air. Zdaniem książkowych przewodników, blogów i fotografii istny raj na indonezyjskiej ziemi.
Schodzimy na brzeg. Przeciskamy się z trudem przez tłum ludzi, docierając do ulicy przy plaży. Jest gwarnie, tłoczno. Jak okiem sięgnąć ktoś gdzieś maszeruje, ktoś za kimś podąża, ktoś kogoś goni. Słyszymy przeróżne języki: angielski, francuski, włoski, chiński, niemiecki, języki skandynawskie - istna wieża babel. Co chwila "dzyń, dzyń" - mija nas bryczka konna - jedyny tu publiczny, środek transportu. Pędzą jak szalone. Robimy kilka kroków. Dzyń Dzyń, schodzimy z drogi przed kolejną bryczką, dzyń dzyń, kolejna i kolejna. Koszmar! Na największych lotniskach na świecie nie ma takiego przemiału ludzi jak tu. Nie rusza nas to, bo my tu nie zostajemy. Naszym celem jest Gili Meno - najmniej zagospodarowana z trzech wysp archipelagu. Trzeba się tam tylko jakoś dostać.
W czasie 12 lat podróżowania stwierdziłem, że największymi skó.... są goście z łódką na wyspie. Od wschodu do zachodu Azji, wszędzie jest tak samo. Chcesz płynąć - to płać! Płać nie mało, bo wszak ja mam łódkę, a ty jesteś na wyspie i chcesz się przemieścić. Nie mam do tych ludzi szacunku, tak samo jak oni do mnie. Niestety jesteśmy właśnie w takiej sytuacji. Lokalne układy mafijne mają ciche porozumienie z władzami. Publiczny, tani prom pomiędzy wyspami pływa tylko dwa razy dziennie. Oczywiście poranny prom odpłynął godzinę przed przypłynięciem łodzi z Bali. Następny wieczorem. Zatem chciał nie chciał trzeba wynająć łódź. Niemal natychmiast odnajduje nas naganiacz. Cena startowa - 250 000 rupii za naszą trójkę (70zł za 5 minut na wodzie). Nie ma mowy o negocjacjach. Ostatecznie naganiacz znajduje jeszcze 3 osoby i inkasuje 400 000 rupii (200 000 od nas). Cena jest wysoka, ale widzimy w tym sens. Zaraz będziemy na Meno i będziemy plażować na idealnej wyspie. Wchodzimy do łodzi. Wejście dla nas niecodzienne, prosto z wody. Ładujemy się do kołyszącej się łodzi z bagażami, sprzętem foto i dokumentami, próbując się nie zatopić. Udaje się, ruszamy. Rejs trwa dosłownie 5 minut. Wyjście z łodzi podobne, wprost do wody i dalej przez ostrą rafę na brzeg. Jesteśmy u celu.
Od momentu zejścia na plażę jest pięknie. Jest przede wszystkim spokojnie, czysto i cicho. Błoga atmosfera już nas otacza. Wyspa nie ma utwardzonych dróg, przez co brnięcie po piasku z ciężkimi plecakami nie ma sensu. Zostawiam zatem graty z Agą i Darkiem na plaży i ruszam na poszukiwania noclegu.
Gili Meno to mała wyspa. Ma 2km długości i nieco ponad 1km szerokości. Łatwo ją obejść czy przejść w poprzek. Przemieszczam się najpierw na przeciwległe wybrzeże, mając nadzieję na szybkie znalezienie noclegu. Podchodzę do pierwszych zabudowań:
- szukam pokoju dla 2 osób - pytam w recepcji
- niestety, brak miejsc - odpowiada lekko zaskoczony recepcjonista
Idę dalej. Zadaję pytanie w kolejnym miejscu:
- szukam pokoju dla 2 osób
- brak miejsc, wszystko pełne - słyszę w odpowiedzi
- a ile kosztuje pokój jeśli są miejsca - próbuję pozyskać dodatkowe, potrzebne informacje
- od 500 000 za pokój z wiatrakiem, przez 650 000 z A/C i ponad 1 000 000 z widokiem na morze
Nie mało, ale na kilka dni damy radę. Byle tylko gdzieś znaleźć miejsce.
Chodzę od miejsca do miejsca. Wszędzie zadaję to samo pytanie i za każdym razem słyszę tą samą odpowiedź: brak miejsc, wszystko zabukowane.
Kończą się możliwości więc próbuję poszukać czegoś w głębi wyspy. Odległości nie są aż tak duże, przez co do plaży bez problemu będzie można podejść parę kroków - myślę naiwnie. O ile pas wybrzeża jest uroczy, o tyle wnętrze wyspy to zaniedbane, rozlatujące się chałupy, pełne śmieci i odpadków. Zupełnie jak inny świat, względem tego który jest na plaży. Chodzę znowu od miejsca do miejsca, ale ciągle słyszę te same słowa, powtarzane niczym mantra. W zasadzie zadając pytanie znam już odpowiedź, ale łudzę się, że może tym razem się uda, może tym razem szczęście dopisze.
- czy macie wolne pokoje - pytam po raz kolejny tego dnia
- my nie, ale znajomy ma wolny pokój - słyszę w odpowiedzi.
- dobra, niech mi go pokaże - mówię
Z zabudowań wychodzi brudny, odrażający typ. Jest dosłownie brudny, zarośnięty i odrażający. Ma jakieś gacie i podartą koszulkę. Na głowie czapka z daszkiem, w ustach papieros. Dosiada jakiegoś zdezelowanego rowerka, który w Polsce niezadowoliłby nawet złomiarza. Prowadzi mnie przez jakieś wysuszone pole, później mijamy jakieś odrażające, rozpadające się zabudowania - chyba jego dom. Docieramy do nieco lepiej wyglądającego domku. Zaglądam do środka - cuchnąca grzybem nora, duszna i rozpadająca się - jak wszytko dookoła. 400 000 rupii za noc (110zł) - słyszę od właściciela.
- ile? - dopytuję zdumiony
- 400 000 rupii za noc. - utwierdza mnie
- za to? Przecież to nie jest warte więcej niż 50 000 rupii - odpowiadam nadal zdumiony
- nie, możesz tu zamieszkać za 400 000. To normalna tu cena. To dla ciebie dużo? Biedny jesteś? Jak jesteś biedny to nie jedź na wakacje - mówi z ironicznym uśmiechem na twarzy.
Brnę dalej przez wyspę. Nigdzie nie ma miejsc i wiem że już tak zostanie. Nie zanocujemy tu dzisiaj. Tylko jak to powiedzieć Dareczkowi? Maszeruję do miejsca w którym wyszliśmy z łodzi. Przeszedłem około 8-9km w palącym, południowym słońcu. Jestem przekonany, że odwiedziłem dokładnie każde zabudowanie na wyspie. Okrążyłem ją dookoła oraz kilka razy przeszedłem w poprzek. Jestem odwodniony, zmęczony marszem i rozgoryczony porażką. Wiele razy w przewodnikach czytaliśmy zalecenie, aby w szczycie sezonu, w danym miejscu robić rezerwację przed przyjazdem, ale nigdy nie spotkaliśmy się z sytuacją, w której to nie udało się nam znaleźć choćby małego kąta dla siebie. Teraz było inaczej.
Nie mieliśmy wielu opcji. Podjęliśmy decyzję o natychmiastowym powrocie na Gili Travangan. Kolejne 200 000 rupii (55zł) za 5 minutowy rejs łodzią. Cholera, jakie zdzierstwo. Młode gówniarze z łódką i papierosem w zębach zarabiają tyle ile elegancki taksówkach wożący turystów nie swoim samochodem po Bali przez cały dzień.
Jest dość późno. Jesteśmy zmęczeni i wiemy, że także na Travangan bez rezerwacji nic dobrego nie znajdziemy. Ostatecznie do swojego "hoteliku" prowadzi nas młody chłopak. Kolejna cholerna, szczurza nora, koszmarnie rozmijająca się z naszymi wyobrażeniami. Cena: 300 000 rupii za noc (81zł). Ponieśliśmy porażkę i musimy się z tym pogodzić.
Jest 15:30. Od poprzedniego dnia nie mieliśmy nic w ustach. Z uroczego Ubud wyruszyliśmy przed 7 rano, bez śniadania. Ceny w restauracjach nad brzegiem są zatrważające. 60 000 rupii za ryż zasmażany który normalnie kosztuje 8-15 tys? Znajdujemy lokalny warung (stoisko, jadłodajnia). Wygląda dokładnie tak samo jak setki innych, które widzieliśmy i z których korzystaliśmy w Indonezji. Pytamy o mie khua (zupa warzywna z makaronem, czasem z dodatkiem kurczaka). Niby jest - słyszymy w odpowiedzi. Za ile? 15 000 rupii. Cena w zasadzie normalna, więc zamawiamy. Parę chwil później zostają podane 3 miski z makaronem i pozbawioną czegokolwiek innego cieczą. Patrzymy z niedowierzaniem. Próbuję - czuję tylko gorącą wodę. Złość we mnie wzbiera i Aga czuje że zaraz będzie jatka. Gdy już wstaję z plastikowego krzesełka słyszę Agi słowa: "przemieszaj ją sobie. Pod spodem jest smak". Szmaciarze pierniczone. Jestem na tropikalnej wyspie, na równiku, w sąsiedztwie żyznych, wulkanicznych ziem a baba podaje zupę z torebki, kasując za to 15 000 rupii (gdzie cena w sklepie to nie więcej niż 2000 rupii).
Wracamy na przystań lawirując między pędzącymi zaprzęgami konnymi. Dzyń, dzyń, dzyń, dzyń... i tak bez przerwy. Do tego dziesiątki zdezelowanych, zardzewiałych rowerów, niosących turystów po wyspie mającej długość niewiele ponad 2km. Jasna cholera, tu jest większy i bardziej niebezpieczny ruch niż gdy jeździliśmy skuterem po Bali. Dzyń, dzyń, dzyń, dzyń... rower za rowerem, dzyń, dzyń.
Jest 16:30 - do plaży przybiły ostatnie dwa tego dnia promy. Kolejnych 300 turystów dostało się do tropikalnego raju o nazwie Gili Travangan....