wtorek, 21 lip 2015 Dżakarta, Indonezja
Ubud, bardzo wczesny poranek. Młoda dziewczyna, wychodzi na ulicę, przed wejściem do swojego domu. Ubrana jest odświętnie. Ma na sobie zgrabnie upięty sarong i świeże kwiaty wpięte w ułożone włosy. W ręku niesie tacę wypełnioną różnymi, drobnymi przedmiotami. Przystaje przed drzwiami. Odkłada tacę, wyjmując z niej misternie przygotowany koszyczek, wykonany z plecionego liścia palmowego. W środku znajduje się kilka świeżych, kolorowych kwiatów, kulka ryżu, trochę tytoniu, sos rybny zawinięty w foliową torebkę, kostka tofu, kilka orzeszków ziemnych. Z powagą układa go na ziemi. Sięga następnie po naczynie z wodą. Macza w nim kwiat plumerii i skrapia nim zawartość koszyczka. Robi to starannie, przywiązując uwagę do najdrobniejszych ruchów. Ma lekko przymknięte oczy, usta wypowiadają cicho jakąś modlitwę. W powietrzu kreśli owalne znaki. Na koniec zapala laseczkę kadzidła. Chwyta ją oburącz i ponownie, bardzo dyskretnie wypowiada modlitwę. Nie słyszę tego, choć obserwuję ją z odległości paru kroków. Jedynie z delikatnego ruchu ust można wywnioskować, że wypowiada słowa. Dziewczyna schyla się i odkłada dymiące się wciąż kadzidło na koszyczku. To ostatni akord ceremonii w tym miejscu. Dziewczyna rozluźnia się lekko, sięga po tacę nadal pełną koszyczków i maszeruje do kolejnych kapliczek rozsianych po różnych zakamarkach posesji. Minie jeszcze dobre 20 minut zanim skończy. Czynność tę powtórzy jeszcze 2 razy tego dnia.
Wychodzę przed dom. Jak okiem sięgnąć, wszędzie na ulicy znajdują się już poustawiane ofiarne koszyczki z wciąż palącym się kadzidłem. Nie jestem świadkiem jakiejś wyjątkowej uroczystości. Na Bali to codzienność, obserwowana w każdym zakątku wyspy. Koszyczek z ofiarą urasta do stałego elementu w tutejszym krajobrazie. Znajdzie się go przed wejściem do domów, hoteli, sklepów, warsztatów naprawiających skutery, sklepów z alkoholem, restauracji i agencji turystycznych. Jego żywot jest dość krótki. Jeszcze rano wygląda godnie i dostojnie, po paru godzinach jest nieustannie kopany i przesuwany setkami nóg poruszających się po ulicy. Czasem zaparkuje na nim skuter lub rozjadą go koła samochodu. Wczesnym popołudniem będzie leżał już w rynsztoku lub zamieciony razem z innymi na kupę leżącą pod słupem oświetleniowym. Zastąpi go kolejny koszyczek, postawiony w równie ceremonialny sposób co poprzedni.
Bali... hinduistyczna enklawa w najbardziej ludnym, muzułmańskim kraju świata. Ile to razy przed przyjazdem tu słyszałem o duchowości i obrzędowości mieszkańców Bali. Czy jest jednak tu jakaś duchowość? Czy obrzędowość sprowadza się może tylko do masowego rozkładania na ziemi ofiarnych koszyczków, których żywot jest krótszy niż życie kolorowego motyla.
W przewodnikach po Bali czytamy: warto uciec od hedonistycznego zgiełku plaż Kuty czy Seminayak i udać się do wspaniałych świątyń położonych w sercu wyspy. No właśnie... wspaniałe świątynie Bali. Bez dwóch zdań są wyjątkowe i unikalne w swojej architekturze. Nigdzie chyba na świecie nie znajdziemy im podobnych, ale odwiedzając kolejne ma się wrażenie, że czegoś brakuje. Są cudownie rzeźbione bramy prowadzące na kolejne dziedzińce. Są wysokie kaplice, z wielostropowymi dachami mającymi naśladować dom bogów - mityczną Górę Mehru. Są misternie rzeźbione figury bóstw opiekuńczych i demonów. Jednak brakuje tego czegoś, co sprawia, że postronna osoba, staje się świadkiem czegoś niepojętego - kontaktu człowieka z bóstwem. Nigdzie na Bali nie miałem okazji podpatrzeć wiernych przebywających w świątyni. Wszystkie odwiedzone pury wydawały się być kluczowe nie dla duchowości mieszkańców, lecz dla przemysłu turystycznego, ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Świątynia Taman Ayun - wybudowany jako oficjalna świątynia rodziny królewskiej, wpisana na Listę Unesco, zieje pustkami. Zaraz za bramą główną widnieje wielki napis: zakaz wstępu na teren świątyni. Wstęp tylko w celach religijnych. Tyko że poza licznymi turystami przywożonym przez kolejne, zatrzymujące się pojazdy nie widać nikogo innego. Próżno szukać kapłana, czy choćby miejscowej kobieciny, zapalającej laseczkę kadzidła. Dla turystów wybudowano chodnik. Okala on świątynię dookoła. To jedyna perspektywa z której można się jej przyjrzeć. Wystarczy na to 10 minut i tyle poświęcają jej kolejni turyści masowo tu przybywający. To wszak zaledwie kilkanaście kilometrów od Ubud, Kuty czy Denpasar. Podobna sytuacja jest w innych, kluczowych świątyniach na Bali.
Jednak obrzędowość na Bali istnieje. Nie odbywa się w największych świątyniach na wyspie, lecz przez drobne czynności wykonywane każdego dnia przez mieszańców. Od wspomnianych koszyczków ofiarnych, po całe ulice przystrojone niezwykle barwnymi ozdobami, zrobionymi z suszonych zbóż i drewna. Jeśli chce się tego doświadczyć, to nie ma lepszego miejsca na Bali niż Ubud i wioski go otaczające.