wtorek, 21 lip 2015 Dżakarta, Indonezja
Wrota do świątyni Pura Luhur Poten są wyjątkowo otwarte. W oddali słychać delikatne dźwięki gamelanu - tutejszej orkiestry posługującej się głównie gongami, dzwonkami i bębnami. Ich muzyka stanowi tło dla niezrozumiałego dla nas misterium rozgrywającego się za murami otwieranej tylko raz w roku świątyni, położonej u stup słynnego wulkanu Bromo, na indonezyjskiej Jawie. Przed głównym ołtarzem, ubrani na biało kapłani, siedząc na ziemi recytują modlitwy, podkreślając je delikatnymi ruchami trzymanego w rękach dzwonka. Wszędzie unosi się zapach jaśminowego kadzidła. Gdy modlitwy dobiegają końca, kapłani rozchodzą się po dziedzińcu, z czarkami wypełnionymi wodą. Musi ona stanowić ważny element nabożeństwa, bowiem zgromadzeni wierni z dużym szacunkiem oczekują momentu, gdy zostaną nią pokropieni. Ów szacunek podkreślają szeroko otwartymi ramionami, ułożonymi w geście błagalnym.
Jesteśmy świadkami zupełnie wyjątkowego wydarzenia. Światynia Pura Luhur Poten otwierana jest tylko raz w roku, w czasie czternastego dnia festiwalu Yadnya Kasada. Wtedy to miejscowa ludność idzie w pochodzie z ofiarami złożonymi z owoców, warzyw, ryżu. W świątyni odbywają się modlitwy, po czym pochód rusza w dalszą drogę, aby wspiąć się do krawędzi krateru wulkanu Bromo i wrzucić ofiary do jego dymiącego krateru.
Miejscowa ludność to lud Tengger - dość niewielka społeczność zamieszkująca wysoko wyniesione tereny w okolicy wulkanu Bromo i Semeru. Wyznają oni dziwną mieszankę hinduizmu i lokalnych wierzeń związanymi częściowo z samymi wulkanami i bóstwami je zamieszkującymi. Znaleźli schronienie w tych zimnych i wysoko położonych terenach, uciekając dawno temu przed szerzącym się na Jawie islamem.
Festiwal Yadnya Kasada odbywa się jednak w okolicach czerwca. Powód dzisiejszego otwarcia świątyni jest inny. Parę miesięcy temu zmarł główny kapłan. Wybory następcy oraz cała feta z tym związana zostały wyznaczone właśnie na dziś, jutro i pojutrze.
Na dziedzińcu świątyni widać ruch i zamieszanie. Zbierane są chorągwie i proporce zawieszone na wysokich kijach. Muzycy gamelanu zabierają swoje instrumenty i ustawiają się w szeregu. Z ziemi podnoszone są ciężkie gongi, każdy dźwigany przez dwie osoby. Kolorowo ubrane tancerki, w pełnym makijażu, zziębnięte oczekiwaniem, zdejmują z siebie koce, kurtki i dołączają do procesji. Na czele stają kapłani w białych ubraniach. Wszystko jest gotowe. Rozlegają się przenikliwe dźwięki piszczałek. To sygnał do wyruszenia.
Kolorowa i głośnia procesja powoli opuszcza świątynię Pura Luhur Poten. Celem jest niewielka, kamienna kaplica, oddalona o jakieś 800 metrów. Tam też będzie trzeba się pokłonić bóstwom, poświęcić wodę i wyrecytować święte wersy modlitw.
Procesja porusza się dość szybko, brnąc w sypkim i unoszącym się w powietrzu wulkanicznym tufie. Obrazek jest niemal nierzeczywisty. Kolorowo ubrany tłum przemierzający morze wulkanicznego piasku, w kłębach pyłu wzbudzanego przez kroki każdego uczestnika, a to wszystko na tle groźnie dymiącego, cały czas czynnego wulkanu Bromo oraz bardziej majestatycznego, wyższego i regularnego w kształcie wulkanu Batok.
Muzycy gamelanu nie przestają grać ani na moment. Niesione przez dwie osoby ciężkie gongi wydają z siebie raz za razem głębokie dźwięki. Zapiaszczone i nadal zziębnięte tancerki próbują jak najszybciej pokonać dystans, ale robiąc to w najbardziej możliwie godny sposób. Cały czas rozbrzmiewa przenikliwy dźwięk piszczałki. Chłopcy niosący proporce i ciężkie ozdobne parasole starają się trzymać je w pionie, pomimo silnych podmuchów wiatru. W środku procesji porusza się grupa starszych kobiet niosąca rodzaj baldachimu poprzedzającego lektykę z głównymi ofiarami. Kryjąc się przed unoszącym się pyłem sprawiają wrażenie jakby zaraz miały odfrunąć na tym wydętym na wietrze prowizorycznym żaglu. Wszędzie unosi się czarny, wulkanicznych tuf. Dostaje się do oczu, nosa, wszyscy wdychają go z każdym oddechem. Każdy krok powoduje jego wzniecenie, ale procesja porusza się. Niezgrabnie pokonuje wyschnięte koryto okresowej rzeki i dociera do celu.
Obrzędy w kolejnym miejscu trwają ponad godzinę. Kapłani się modlą, podczas gdy reszta uczestników czeka. Jedni palą papierosy, inni rozmawiają, ktoś nieśmiało wygrywa pojedyncze dźwięki na dzwonkach, ktoś inny robi sobie pamiątkowe zdjęcia. Wydaje się, że postój w tak niegościnnym miejscu nikomu nie przeszkadza.
Ceremonia ponownie dobiega końca. Kapłani dzielą się pobłogosławioną wodą z uczestnikami procesji. Wszyscy zwołują się na miejsce i ponownie formują orszak. Rozpoczyna się droga powrotna. Kolejne barwne 800 metrów do pokonania w tumanach wulkanicznego tufu.
Wulkan Bromo jest jedną z największych atrakcji Indonezji. Każdego poranka w szczycie sezonu odwiedzają go setki turystów. Teraz w zasadzie nie ma nikogo obcego. Są uczestnicy procesji, jest zawodowy fotograf z Austrii ze swoją indonezyjską asystentką (który rzekomo przybył specjalnie na to święto), jest fotograf z Tajwanu... i my - jako jedyni zagraniczni świadkowie procesji w wulkanicznym pyle.