niedziela, 13 sie 2006 Pruszków,
nasz dom o poranku
Minivan do Harhorin - starożytnej stolicy Mongołów, założonej przez Chingis Khana w 1220 roku - wypełnił się powoli pasażerami i wreszcie o 10 rano, od dwóch godzin gnieżdżąc się na tylnym siedzeniu we czwórkę (z Patrycją i Tomkiem) wyruszyliśmy z miejsca. W samochodzie jechało wraz z kierowcą 14 osób upchanych jak sardynki w puszce. Po kilku kilometrach za Ułan Bator padło tylne zawieszenie. Stanęliśmy na pustkowiu. Nic tylko step, wiatr i odgłosy znanych już z Kiahty "harrierów" - świerszczy lub czegoś co je przypomina. Nasz szanowny kierowca, z mało rozgarniętym wzrokiem zabrał się do naprawy przy pomocy dwóch pasażerów, drutu i kawałka gumy. Oczekiwanie na kontynuację podróży zabijaliśmy rozmową o naszych ulubionych, polskich potrawach marznąc niemiłosiernie, stojąc nie wiedzieć czemu na zewnątrz.
Półtorej godziny później udało się coś kierowcy naprawić bo samochód ruszył. Niestety. Radość nasza nie trwała długo. Mimo, że w przewodniku napisano, że asfalt jest prawie do samego Harhorin to jednak duża część tego asfaltu w połowie odcinka jest kompletnie dziurawa i kierowcy jadą po stepie wygniecioną drogą, równie wyboistą jak wstążka starego asfaltu obok, lecz pewnie mniej niebezpieczną. Podskakując na tyłach samochodu mieliśmy niezbite wrażenie, że już coś takiego przeżyliśmy.
przed burzą śnieżną
Ah, podróż do Dalanzadgad. I stało się. Padło tylne, lewe koło. Na szczęście tym razem kierowca pokazał, że nie jedno koło już wymieniał i po 15 minutach ruszyliśmy. Nie na długo. Kierowca znowu zatrzymał samochód. Wyglądnęliśmy na zewnątrz, a nasze wymienione koło zamieniło się w najzwyklejszy kapeć. Rany, ale pech. Ani kierowca, ani pozostali mongolscy pasażerowie nie wydali się być zdenerwowani. Jedynie my, na tylnym siedzeniu od czasu do czasu dawaliśmy upust swojej irytacji. Tym razem staliśmy dłużej, a kiedy myśleliśmy że to koniec nieszczęść i za 100 metrów mieliśmy wjechać na wstążkę nowego, pięknego asfaltu prowadzącego do samego Harhorin, pechowe koło dało trzecie raz znać o sobie. I znowu złapaliśmy kapcia. Mamma Mia !!!
W sumie, przed 21, po 10 godzinach podróży dotarliśmy do Harhorin. Kierowca porozwoził mieszkańców po całym miasteczku i kiedy ostaliśmy się ino my zaczęły się próby dogadania się co do miejsca wysiadki i noclegu. Nie było łatwo gdyż kierowca i po mongolsku słabo zdawał się tego dnia rozumieć ale koniec końców wylądowaliśmy tego dnia przed Crown Cafe. W LP piszą o niej, że serwują tu gulasz węgierski, english breakfast oraz omlety. Chcieliśmy czegoś co nie przypomina huszura a i okazało się że można u nich przenocować w jurcie. Po weryfikacji menu - gulasz wyszedł, będzie jutro ale jest pieczony kurczak (co ciekawe bo od przyjazdu do Mongolii nie widzieliśmy ani jednej żywej kury) i duszone warzywa.
Erdene Tsu
Zamówiliśmy 3 porcje kurczaka i jeden talerz z warzywami (duszona kapusta z keczupem) i w oparach grzanego piwa (a nie było łatwo wytłumaczyć pani że chcemy piwo na gorąco a nie z lodówki) oraz przy miłym cieple z kominka spędziliśmy wieczór.
W "naszej" jurcie stało 5 łóżek w tym jedno podwójne. Ze względu na niską temperaturę jak i na brak miejsca na rozbicie własnego namiotu Patrycja i Tomek również zdecydowali się spać w namiocie. Oni w swoich śpiworach a my pod grubymi pledami które szczelnie izolowały od wszelkich hałasów jak i chłodu. Termometr wieczorem w jurcie pokazywał 11 st. C, na zewnątrz 9 st. C.
O 7 rano, Agnieszka pierwsza wyszła z jurty i stanęła jak wryta - śnieg, normalnie na początku września, kiedy to powinno być dużo cieplej. Niebo zasnute całkowicie chmurami. Cóż było robić. Krótka wizyta w toalecie, umycie zębów w lodowatej wodzie i powrót do jurty, pod koce. Druga wstała Patrycja ale wtedy sypało jeszcze bardziej. Po godzinie 9 wszyscy z niedowierzaniem wyglądaliśmy na zewnątrz. Biało, zimno i mokro. Nasza dalsza podróż do Tsetserleg stanęła pod znakiem zapytania. Może lepiej wrócić do UB. Nie jesteśmy przygotowaniu na takie temperatury, do cholery miało być ciepło. Bez czapek, rękawiczek i kurtek możemy sobie napytać biedy. Temperatura na zewnątrz wynosiła już 3 st.
przed szkołą dla mniechów
C.
Po śniadaniu (głównie omletach - miła odmiana) poszliśmy wszyscy zwiedzać pozostałości po Erdene Tsu - pierwszym buddyjskim klasztorze Mongolii. Kompleks był budowany przez około 300 lat od 1586 roku. Na jego terenie było od 60 do 100 świątyń, około 300 jurt i w najlepszych czasach mogło żyć w nich nawet i 1000 mnichów. Do dzisiaj pozostało majestatyczne ogrodzenie - rząd kamiennych, białych stup, a także kilka świątyń, szkoła dla mnichów oraz kilak nowych sklepów z upominkami. Na terenie kompleksu spędziliśmy kilka godzin odwiedzając też tuż za murami kamiennego żółwia. Cztery takie kamienne żółwie symbolizujące wieczność oznaczały kiedyś granice starożytnego Karakorum. Jeden znajduje się już 300 metrów za murami a do pozostałych należy udać się wraz z przewodnikiem. My widząc zbliżającą się burzę śniegową zrezygnowaliśmy z poszukiwania pozostałych - jeden musi wystarczyć. Gwałtowną burzę przeczekaliśmy w sklepie z pamiątkami nie robiąc jednak zakupów. Podróż z powrotem do naszej kafejki z powodu temperatury i lodowatego wiatru wydawała się trwać wieki. Na szczęście w Crown Cafe czekał na nas gulasz węgierski, grzane piwo oraz kominek.
We dwójkę, widząc że pogoda się nie poprawi oraz mając jeszcze tydzień ważną wizę zdecydowaliśmy wracać nazajutrz do UB.
"miesiek"
Celem Patrycji i Tomka jest Jezioro Khovsgul ale okazało się, że dojazd tam nie jest łatwą sprawą. Kierowniczka Crown Cafe oznajmiła, że aby jechać do Tsetserleg, a stamtąd do Mooron i później nad jezioro należy udać się do UB bo tylko tam można coś łapać bezpośrednio. Pani w informacji turystycznej - tutejsza Inktuja - potwierdziła to, zaznaczając że można jeszcze próbować łapać "stopa" do Tsetserleg lub wynająć jeepa, przełączając się z łamanego angielskiego na rosyjski gdy tylko dowiedziała się my Poliaki - jakby to było takie oczywiste. Nie jest łatwo dostać się do Tsetserleg z Harhorin publicznym transportem. W przewodniku o tym nie piszą.
Wieczorem w jurcie mieliśmy 5 st. C co nas trochę zmroziło i jak się okazało oprócz niskiej temperatury pojawiły się& pająki. Kilkunożne "bestie" widać schowały się przed zimnem bo pojawiały się coraz to na nowym miejscu. Długie cienkie odnóża i dość spory odwłok - takie nasze kosarze w wersji Mongolskiej - 3 razy większe brrrr. Noc spędziliśmy więc chowając się i przed mrozem i przed pająkami. Przed mrozem skutecznie a czy przed pająkami& może lepiej nie wiedzieć.
Jako że dojazd do Harhorin okazał się trudny i męczący mieliśmy nadzieję, że w drugą stronę będzie łatwiej. Nic podobnego. Od 9 czekaliśmy "dworcu" przy minivanie który miał jechać do UB.
mnich w drodze...
Patrycja i Tomek w tym czasie próbowali się dowiedzieć co jest z transportem do Mooron. Wszyscy mówili inaczej ale wniosek był podobny. Aby jechać do Khovsgul należy wrócić do UB i stamtąd łapać busa do Mooron. Do Tsetserleg najlepiej wcale nie jechać bo jest tam jakaś zaraza i zwierzęta mają kwarantanne& a ludzie nie? Coż było robić. Zdecydowali wracać z nami.
Minivan zapełniał się jeszcze wolniej niż w UB. O 12 kierowca ruszył. Zrobił kilka rundek po Harhorin zbierając bardziej opieszałych pasażerów i o 13, po 4 godzinach oczekiwania ruszyliśmy w stronę UB gdzie dotarliśmy przed 20, już bez większych przeszków.
Zdecydowaliśmy się zmienić nasze plany dalszej podróży. Pierwotny plan zakładał przejazd przez Kazachstan do Kirgistanu by z jego terytorium wjechać do zachodnich Chin. Rozważaliśmy dwa sposoby dotarcia do Almaty w Kazachstanie. Najbardziej nam zależało na dotarciu do miasta Bayan Olgii w skrajnie zachodniej Mongolii, skąd raz w tygodniu lata niewielki samolot do Almaty w Kazachstanie z międzylądowaniem w Kamieniogorsku. Druga opcja zakładała powrót z Ulan Bator do Irkucka, skąd co drugi dzień odjeżdża pociąg do Almaty. Niestety z obydwu opcji zrezygnowaliśmy. W pierwszym przypadku wolne miejsca w samolocie mogliśmy nabyć dopiero na 14 września (a to ostatni dzień ważności naszej mongolskiej wizy) a i cena biletu wrosła z oczekiwanych 200USD do 247USD. Do tego jeszcze ta zima w tym kraju oraz 6 dni jazdy z Ulan Bator do Bayan Olgii& Uznaliśmy że to zbyt niebezpieczne bo jak się coś stanie to zostaniemy bez wizy na terytorium Mongolii. Druga opcja nie podobała się nam z powodu konieczności powrotu do Rosji a po przejściach na granicy, braku rosyjskiej wizy i generalnie dużej niechęci do tamtego betonowego społeczeństwa pomysł wydał się nie warty naszych nerwów i czasu. Ostatecznie zdecydowaliśmy się pojechać do Pekinu, skąd postaramy się złapać pociąg do Urumchi w zachodnich Chinach i dalej autobus do Kaszgaru. Z Kirgistanu niestety zrezygnowaliśmy.