niedziela, 13 sie 2006 Pruszków,
Chyba najciekawszym miejscem do odwiedzenia w tej części Gobi są piaskowe wydmy Khongoryn Els. Ciągną się one na długości 100 km, mają szerokość do 12 km i osiągają wysokość do 300m. Dotarliśmy do nich po kolejnych pięciu, męczących godzinach wyboistej jazdy ułazem. Po drodze mijaliśmy liczne stada wielbłądów. Tym razem zatrzymaliśmy się u rodziny mieszkającej w jurtach, kilkaset metrów od wydm. Może to nie była najbardziej tradycyjnie żyjąca rodzina ale trudno takiej szukać w jednym z najbardziej komercyjnych miejsc w tym kraju.
Inktuja
Był późny wieczór, siedzieliśmy w jurcie zmęczeni jazdą samochodem jak i popołudniem spędzonym u rodziny w czasie którego przejechaliśmy się na wielbłądach po wydmach oraz dostaliśmy na wpół jadalne przekąski i obiad. Na dworze było coraz zimniej, nas czekała kolejna zimna noc w jurcie (jako jedyni nie mamy śpiworów i nocując pod samymi prześcieradłami marzniemy strasznie). Humory jakoś podupadły i generalnie wszyscy zbierali się do snu. Do jurty weszła Patrycja z Tomkiem z flaszką w ręku. Popatrzyła po nas i zdecydowaliśmy że czas na wódeczkę będzie następnego wieczora. Gdy już leżeliśmy w łóżkach do jurty wszedł gospodarz trzymając w rękach akumulator samochodowy. Przy jego pomocy, żarówki i dwóch kabelków zrobił nam oświetlenie.
A jako, że facet był bardzo kontaktowy (znał kilak słów po angielsku) pomyśleliśmy że może to jednak jest czas na wódeczkę. Poszliśmy po Patrycję i Tomka, postawiliśmy na stole flaszkę, rozkroiliśmy ogórki z Polski (podziękowania dla firmy Urbanek za handel z Mongolią) i gestem zaprosiliśmy gospodarza do biesiady. On pokazał tylko że wychodzi i wraca za minutę. Po chwili wszedł w towarzystwie syna i dwóch puszek piwa. Tak więc biesiada się rozpoczęła. Wręczyliśmy pierwszą wódeczkę gospodarzowi zgodnie z dobrym obyczajem. On za to, zgodnie z tutejszą tradycją, upuścił jedną kroplę na cześć przodków, drugą dla duchów opiekuńczych, trzecią jeszcze dla kogoś i dopiero się napił. Gdy tak alkohol krążył z rąk do rąk trzeba było o czymś rozmawiać. Ale o czym rozmawiać jeżeli bariera językowa jest tak ogromna? No więc na początek proste tematy:
- ja Krzysiek, to Daniel, Aga, Iga... a Ty? Tu padły jakieś dwa imiona których nawet w chwili wypowiadania nie byliśmy w stanie powtórzyć nie mówiąc już o zapamiętaniu czy zapisaniu. Drugie pytanie: - ja mam 26 lat, on 23 a Ty? - 39 odpowiedział gospodarz - a swoją drogą facet wyglądał na co najmniej 45. Proste pytania się skończyły więc może coś trudniejszego. Wpadliśmy na pomysł że może opowiemy coś o Polsce. My zabraliśmy ze sobą materiały edukacyjne przedstawiające widoki z Polski (podziękowania dla firmy topKart).
No więc pokazując po kolei kolorowe pocztówki opowiadaliśmy:
- tu są Nuur - wskazując na Mazury (Nuur to po mongolsku jezioro), nuur, nuur, nuur pokazywaliśmy kolejno.
- tu jest Altaj - góry - pokazując na Tatry - trochę nasz rozmówca nie załapał więc walczymy dalej - no tak jak w Bayan Olgii - teraz załapał
- a tu jest& no jak mu wytłumaczyć że Bałtyk to morze - jakiego odpowiednika użyć? Z braku pomysłu powiedzieliśmy - big big nuur, no strasznie wielki nuur.
Potem przyszła kolej na kartę z województwami i ich herbami. No więc jak to przekazać? U nas województwo a u nich Ajmak więc brzmiało to tak:
- Patrycja - Poznań - Wielkopolskie Ajmak, ja Warszawa - Ulan Bator - this Ajmak i tak dalej. Rozmowa kwitła tym bardziej że wódeczki było coraz mniej. Ktoś w końcu wymyślił sobie że dowiemy się jak często oni zwijają obóz i przenoszą się w inne miejsce, wszak to naród nomadów. Ale jak o to zapytać? Zaczęliśmy walczyć. Daniel wyjął swój cenny zeszyt i zaczął rysować:
- jurta -> koń -> transport -> gdzie?
- cisza, brak zrozumienia
- jurta -> zwijacie jurtÄ™ -> jurta za koniem -> i dokÄ…d?
- a !!! nie koń. Jurta -> traktor -> 5 km - odpowiedział rozmówca
- OK. Ale dlaczego tylko 5 kilometrów?
znowu cisza i otwarte usta gospodarza więc Daniel zaczyna rysować znowu
- jurta ->
traktor -> 5km -> dobra trawa a tu trawa zła?
- tak - brzmi odpowiedz
- ale akurat 5 a nie na przykład 2? - uparcie pyta Daniel
- bez odpowiedzi.
- a kiedy się przenosicie? W jakim miesiącu? - pytamy dalej z użyciem kalendarza. Początkowo bez zrozumienia ale po paru minutach słyszymy odpowiedz:
- raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć -> jurta -> traktor -> 5 km.
- no ale przecież październik to już zima więc trawa OK?
- dostajemy tę samą odpowiedz. Może nasz gospodarz posługuje się innym kalendarzem, lamajskim, księżycowym lub jeszcze innym i nasz październik to może być dla niego równie dobrze i marzec.
Mijają kwadranse i do jurty wchodzi Saina. Wymienił kilka zdań z gospodarzem i teraz on zadaje nam pytania:
- [same mongolskie wyrazy] inktuja?
Nic nie rozumiemy i tylko głupio spoglądamy po sobie.
- [same mongolskie wyrazy] inktuja?
Nadal to samo. Po kilkunastu powtórzeniach gospodarz zmienia taktykę na bardziej zrozumiałą:
- Dalanzadgad -> spanie, Yolom Am -> spanie, Khongoryn Els -> spanie -> [same mongolskie wyrazy] inktuja?
Coś zaczynamy kojarzyć ale co to jest "inktuja"? Mijają kolejne minuty a my nic. Do jurty w końcu wchodzi starsza pani która mówi trochę po rosyjsku. Próbuje pomóc ale bez większego skutku. Wszystko byłoby jasne gdyby nie ten wyraz "inktuja". Prosimy gospodarza aby nam narysował co to znaczy. On jęczy, stęka i rysuje na kartce człowieka, chyba kobietę z czymś u podstawy, może to być długa suknia lub może postument. Ciężka sprawa. Nic chyba z tego nie będzie. Nawet gospodarz już się poddał gdy w końcu starsza pani przypomniała sobie jakieś słowa po rosyjsku i sprawa nagle zaczęła wydawać się prosta. Pytanie brzmiało: "czy wykupując wycieczkę macie wykupione 2 czy 3 noclegi poza Dalanzadgad". Pytanie trochę nas zdziwiło ale po dalszych pytaniach wyszło na to że na pewno czekają nas 3 noclegi a do Dalanzadgad wrócimy dzień później niż planowaliśmy. Tylko cały czas nie wiemy co to u licha znaczy "inktuja"...