niedziela, 13 sie 2006 Pruszków,
Tak, tak, to Dalaj Lama
Ułan Bator czyli Czerwony Bohater - nazwę otrzymało w 1924 roku by uczcić zwycięstwo komunizmu i jednocześnie proklamowanie niepodległości od Chin - nie od ZSRR. W dzisiejszej stolicy Mongolii mieszka prawie 800 000 osób i szacuje się, że w 2008 liczba ta wzrośnie do 1 miliona. Miasto położone jest w kotlinie, dość rozległe ze wschodu na zachód, sprawia wrażenie chaotycznie się rozwijającego. Przedmieścia wyglądają przygnębiająco: stare, rozpadające się bloki, budki, drewniane, nierówne płoty i wielkie kominy elektrociepłowni oraz słupy i linie wysokiego napięcia. W centrum jest trochę lepiej. Znajduje się tam kilka nowych wieżowców, niektóre z bloków jeszcze nie zamieszkałe, jest kilka parków, kafejek, restauracji i sklepów. Ułan Bator nie jest ładne ale można w nim przyjemnie spędzić czas. To taka przygrywka przed zwiedzaniem pozostałej części kraju.
Pociąg do Ułan Bator, wiozący w wagonie obszczim naszą silną grupę szturmową przybył z godzinnym opóźnieniem. W nocy większość z nas zmarzła w pociągu. Okna były nieszczelne, nie wszyscy są w dobrych humorach, niektórym trudy podróży dają się już we znaki.
Półtorej godziny później, w dziewiątkę, zadekowaliśmy się w Serge Guest House przy głównej arterii Ułan Bator - Peace Avenue. Ulokowano nas w dwóch pokojach, cztero- i pięcioosobowym w zwykłym mieszkaniu.
Wierni przed Klasztorem Gandan
Mieliśmy dostęp do łazienki i kuchni. Mimo że mieszkaliśmy wraz z gospodarzami a do łazienki były wiecznie kolejki mieszkało się wygodnie. Świetna jest lokalizacja tego mieszkania. Właściciel - Serge - oprócz tych dwóch pokoi ma jeszcze ponoć - bo nikt tego nie wie na pewno - swój własny hotel w którym jest 150 miejsc noclegowych. Poza tym organizuje wyjazdy po całej Mongolii, jest bardzo gadatliwy, ale chętnie służy informacją i jest bardzo przedsiębiorczy. Chodzi po domu w slipach i niestety lubi sobie pociągać z gwinta - jak nie jeden facet w tym kraju. Wtedy nie jest już taki miły i gdy pewnego wieczora przyszedł do domu pijany, a nie udało mu się namówić nas na wyjazd do Harhorin zrobiło się nieprzyjemnie i myśleliśmy że będzie trzeba się zwijać. Jednak na spokojnie udało się sytuację załagodzić.
W dniu w którym przybyliśmy do UB na ten sam pomysł wpadł jego Świątobliwość Dalaj Lama, o czym dowiedzieliśmy się od miejscowych. Miał się modlić w Klasztorze Gandan. Jak tylko zostawiliśmy plecaki u Serga i wzięliśmy kąpiel wszyscy poszliśmy zobaczyć Dalaj Lamę. Tego dnia było już niestety po modlitwie i tylko kilkoro z nas miało okazję go zobaczyć machającego do tłumu z samochodu.
Klasztor Gandan jest największym buddyjskim monastyrem w Mongolii i jednocześnie jednym z najciekawszych obiektów do zobaczenia w UB.
Okolice klasztoru Gandan
Jego budowę rozpoczęto w 1830 roku. W drugiej połowie lat 30 - tych XX wieku, kiedy komuniści niszczyli wiele buddyjskich miejsc kultu w Mongolii oberwało się także Gandanowi. Dzisiaj jest odnowiony, odbywają się w nim modły i mieszka ponad 500 mnichów. Przewodnik LP podaje że wejście jest bezpłatne niestety obcokrajowcy chcący wejść do głównego budynku Mygjid Janraising Sum, w którym znajduje się 20 metrowy, złocony posąg Avalokitesvary muszą zapłacić 2500 T (ponad 2 USD).
Dalaj Lamę udało się nam zobaczyć podczas modlitwy nazajutrz rankiem, kiedy to pomimo dużego tłumu dało się nam blisko podejść i nawet zrobiliśmy mu zdjęcia. Przez chwilę przyglądał się nam, bo staliśmy na tyle blisko, że na tle ciemnowłosych, śniadych Mongołów tworzyliśmy jasną, widoczną plamę. Miłe uczucie. W tłumie poznaliśmy Namunę, młodą, mongolską studentkę medycyny, mieszkającą niegdyś w Polsce, która biegle po polsku, bez najmniejszego akcentu tłumaczyła nam to o czym mówił Dalaj Lama.
Spotkane jeszcze w Listwiance dwie młode Polki, pytane o UB stwierdziły że nic tu nie ma i na zwiedzenia miasta wystarczy poświęcić 2 godziny. My błąkaliśmy się po jego ulicach od piątku do wtorku, zwiedzając jego zabytki i załatwiając sprawy związane z dalszą drogą - bilety, autobusy, wizy do Chin itd. Wracając do zabytków to nie ma ich tak wiele.
Wierni przed Klasztorem Gandan
Poza Gandanem jest kilka buddyjskich świątyń i parę muzeów, w tym muzeum-klasztor Choijin Lamy z początku XX wieku w którym udało się nam zobaczyć ciekawy pokaz tańca i muzyki mongolskiej.
W UB poznawaliśmy też uroki mongolskiej kuchni: huszur, buzz, kumys, teftel, caj - wszystko nowe, dziwne i jak na złość pisane cyrylicą co niektórym stawiało barierę nie do pokonania. Wegetarianie i jarosze nie mają tu łatwo. Pozostają im jedynie albo sałatki albo żywienie się samodzielne w sklepach i na targu bo większość potraw jest z mięsem i to niestety baranim. Z polecenia "Pana Gatki" - jak nazwaliśmy Serga w jego kolorowych slipkach - naszym ulubionym lokalem stał się pobliski Zocin Buzz, w którym doświadczaliśmy się po kolei kosztując dania, których kolorowe zdjęcia przyklejono na ścianie i stolikach. Z różnym skutkiem - także zdrowotnym.
Dużym problemem jest bariera językowa. Mongołowie nie mówią po angielsku a my nie radzimy sobie z mongolskim. Owszem, poza nazwami popularnych potraw udało się nam opanować kilka przydatnych zwrotów ale nie ma to większego znaczenia bo i tak wymawiamy to błędnie. Dużą rolę w naszej konwersacji odgrywają ręce, papier, długopis i nieoceniony kalkulator. Absolutnie bezkonkurencyjny okazał się Daniel, który używając niemal wyłącznie języka polskiego z dodatkiem od czasu do czasu angielskiego potrafi dogadać się z każdym i załatwić sprawę, podczas gdy reszta grupy pada ze śmiechu.
Wierni przed Klasztorem Gandan
Jego "Please, change me this for drobne" zostanie chyba już na zawsze w naszej pamięci jako anegdota.
Jednego poranka wybraliśmy się kursowym minivanem do oddalonego o 40 km na południe Zuunmod by zobaczyć Park Narodowy Bogdkhan Uul i Klasztor Manzushir. Z Zuunmod powędrowaliśmy stepem parę kilometrów w stronę wejścia do parku i jakieś 500 metrów przed nim władowaliśmy się na pakę starego znajomego z czasów ZSRR - Kamaza. Leżąc płasko na zabrudzonym ziemią dnie przyczepy wjechaliśmy na teren parku niezauważeni przez strażników, oszczędzając w ten sposób po 5 USD od osoby. Cała ta akcja nie wyszła od nas. To kierowca kazał się nam położyć. Początkowo nie wiedzieliśmy dlaczego. Dopiero jak zobaczyliśmy nad naszymi głowami bramę parku dotarło do nas, że mamy farta.
Okolica okazała się bardzo malownicza. Wzgórza porośnięte iglastymi drzewami, dużo nagich skał i kamieni, gdzieniegdzie jurta i konie. Do tego klasztor położony w połowie wzgórza. Spędziliśmy tam kilka godzin a niektórzy wdrapali się na samą górę, by podziwiać w pełni widok na okolicę.
Niestety w UB przyszło się nam rozstać z Agą, Madzią i Renią które pojechały do Yunanu oraz Anią i Grzegorzem którzy udali się do Pekinu. Dołączyli do nas za to Patrycja i Tomek, z którymi wraz z Danielem i Igą pojechaliśmy na Gobi. Po powrocie z pustyni kilka dni później, za 3 USD (u Serga płaciliśmy po 4000 T czyli nieco więcej) zatrzymaliśmy się w Ono's Guest House, miejscu w którym wcześniej spała Patrycja i Tomek. To jest również mieszkanie w bloku, prawie zaraz przy Peace Av, tyle że dużo nowsze. Dwupoziomowe, względnie eleganckie, pokoje są czyste a pod prysznicem leci zarówno ciepła jak i zimna woda (u Serga, prysznic w trakcie mycia przełączał się na funkcję zabijania i nagle wyłączała się zimna woda i buchał wrzątek - cytat z Daniela). W cenę wliczone jest też śniadanie (chleb z dżemem i herbata), ale największe na nas wrażenie zrobiła wanna z hydromasażem, za free, dwuosobowa, w której można wymoczyć kości zmęczone trudem podróży po bezdrożach (dosłownie) Mongolii. Tutaj też przyszło nam pożegnać Igę i Daniela których może jeszcze uda się nam spotkać w Pekinie a także Patrycję i Tomka, którzy prawdopodobnie są już w drodze nad Jezioro Khovsgul.