niedziela, 13 sie 2006 Pruszków,
samotny jeździec
Yolym Am
Rano próbowaliśmy jeszcze znaleźć kierowcę który zawiózłby nas na Gobi ale bezskutecznie. Wróciliśmy zatem do wczoraj odwiedzonej firmy. Pani dobrze wiedząc że nic lepszego nie wymyślimy zorganizowała już kierowcę i samochód. Wszystko było przygotowane. Uiściliśmy opłatę, wymogliśmy na niej abyśmy mogli zapłacić połowę sumy przed imprezą a resztę po jej zakończeniu argumentując że to "Polish style". Udaliśmy się jeszcze do sklepu by zakupić zapas wody i jedzenie na 3 dni o 10:30 byliśmy już w drodze.
Saina
W czasie następnych 3 dni mieliśmy pokonać ponad 450km po bezdrożach Pustyni Gobi zamknięci w niewielkim ułazie - pokracznym, rosyjskim minibusie z napędem na 4 koła. Wygląda on może nieporadnie ale chyba nic lepiej się w tym kraju nie sprawdza. Naszym kierowcą był Saina. Nie dowiedzieliśmy się ostatecznie ile miał lat ale sądzimy że nie więcej niż 20. Był świetnym kierowcą ale strasznie nieśmiałym i zakompleksionym. Czasami jego zachowanie nas drażniło a czasem aż trudno było opanować uśmiech. Przez pierwsze dwa dni sprawiał wrażenie niemowy. Nie odzywał się do nikogo. Doprowadzało to czasem do idiotycznych sytuacji. Pierwszego wieczora Saina zatrzymał samochód przy jakiejś pseudo-jurcie, zgasił silnik, wysiadł i usiadł na kamieniu. My jak kołki siedzieliśmy w milczeniu w samochodzie czekając na rozwój wypadków.
Saina
Minuty płynęły i nic się nie działo. W końcu ktoś z nas pokazał na jurtę i składając ręce do snu zadał pytanie czy to jest nasz nocleg - Saina kiwnął głową potwierdzając.
O ile w pierwszych dwóch noclegach gospodarze zabierali Sainę do swoich jurt o tyle w Bayanzag Saina siedział w samochodzie. Wyglądał komicznie niczym pies zamknięty w pojeździe. Ilekroć słyszał jakiś ruch lub hałas podnosił głowę do szyby i ciekawie spoglądał oceniając sytuację. Aż żal się nam go zrobiło i nawet chcieliśmy zaprosić go na noc do swojej jurty, płacą nawet za zajęte łóżko, jednak ostatecznie uznaliśmy, że będzie jeszcze gorzej bo chłopak pomyśli sobie, że każda weselsza nasza rozmowa jest o nim i będzie czuł się źle. Daniel jedynie poszedł do gospodarzy i tylko w sobie znany sposób dowiedział się czy jest jakieś jedzenie dla kierowcy.
Już w Dalnzadgad dowiedzieliśmy się, że Saina musi szybko wracać do domu bo jego żona niedługo będzie rodzić - czyli nie jest aż taki nieśmiały - pomyśleliśmy.
Komu wielbłąda?
Gobi to nie tylko kamieniste, płaskie pustkowie ale również wysokie pasma górskie. Jedno z takich pasm było naszym celem pierwszego dnia. Po 2 godzinach jazdy ułazem przez góry dotarliśmy do wąwozu Yolom Am. Słynie on z tego, że jest bardzo głęboki a na jego dnie, do końca czerwca zalega pokrywa lodowa czyniąc go niedostępnym.
przełęcz w górach
W sierpniu po lodzie nie ma już prawie śladu i jedynie w jego miejscu niemrawo płynie strumyk. Samochody zatrzymują się około 1,5 km od wejścia do wąwozu, w miejscu gdzie można wynająć konie lub wielbłądy. Gdy tylko wysiedliśmy z pojazdu dopadli nas naganiacze oferując przejażdżkę w głąb wąwozu. Zwłaszcza Daniel, niczym małe dziecko był zainteresowany. Zaczął negocjować cenę. Cena wywoławcza była 10000T, zbił ją do 7500T i był z siebie dumny jak paw. Niestety negocjując zapomniał zapytać ile czasu będzie trwała ta przejażdżka. Gdy w końcu o to zapytał ze zgrozą dowiedział się, że 7500T to przejazd w jedną stronę, powrót to kolejne 10000T. Czy ktoś poza durnymi Amerykanami w ogóle godzi się na takie warunki? My z całą pewnością nie i pieszo poszliśmy w wąwóz&
Zapalmy kupÄ™ !
Pod koniec dnia, Sajna zatrzymał się przed czymś co wyglądało jak betonowa jurta. Podobno miał to być nasz nocleg. Trochę to było nam nie w smak, bo mieliśmy nadzieję na nocleg w tradycyjnej jurcie, pośród Mongołów, licząc na ich tradycyjną gościnność. A tu staliśmy przed betonowym silosem, nieco tylko przypominającym jurtę a do tego tuż przy szlabanie oznaczającym wejście do parku narodowego. Okazało się, że było to mieszkanie strażnika parku. W jurcie były jego rzeczy osobiste, wyposażenie służbowe oraz 5 wolnych łóżek.
koń jaki jest...
Na szczęście okazało się, że na czas przebywania turystów strażnik przenosi się do sąsiedniej jurty pozostawiając gości samym sobie. I to właśnie było w tym najfajniejsze. Zostaliśmy sam na sam z betonową ale jednak jurtą. Robiło się późne popołudnie, temperatura zaczęła spadać więc przyszedł czas by jakoś się ogrzać. Na środku jurty stało palenisko z kominem wystającym na zewnątrz. Obok natomiast stał zbiorniczek z suszoną kupą. Patrząc na to od razu padło hasło: "zapalmy kupę, w kupie cieplej!" Parę minut później staliśmy przed naszą betonową jurtą patrząc jak z komina wydobywa się bladawy dym. Ktoś dodał: "patrzcie, to nasza kupa!!!" Skoro się już kupa pali, a obok stoi metalowy czajnik to padł pomysł zagotowania wody na herbatę i do zupek chińskich. Niestety kupa dawała za mało ciepła więc rozgryźliśmy jak działa znajdująca się też w jurcie butla gazowa i przenieśliśmy czajnik na palnik z gazem.
Tuż przed zachodem słońca przeszliśmy się jeszcze po okolicy znajdując w dużej mierze to czego w tym kraju szukaliśmy a mianowicie: zielonych pagórków przy zachodzącym słońcu, jeźdźca spędzającego owce i kozy do zagrody na noc, samotne jurty w ciepłych promieniach zachodzącego słońca oraz rozkoszne dzieci wdzięcznie pozujące do zdjęć (od jednego z takich dzieciaków Krzysiek dostał po gębie). Wszystko to zakończył malowniczy zachód słońca. Wróciliśmy do jurty i dzień zakończyliśmy rozpracowując kolejną wódeczkę - pewnie tak jak to czyni większość mieszkańców tego kraju...