niedziela, 13 sie 2006 Pruszków,
Jazda chińską, wojskową ciężarówką przypadła nam do gustu. Potężna maszyna sprawnie radziła sobie z bezdrożami zachodniego Tybetu, utrzymując często prędkość 80 km/h. W kabinie jechało nas w sumie pięcioro, upakowani dosyć ciasno ale nie narzekaliśmy. Kierowca i jego pomocnik starali się jak mogli by podróż była przyjemna. Z pomocą rozmówek angielsko-mandaryńskich staraliśmy się prowadzić rozmowę. Co ważne - po tylu dniach na mrozie - w kabinie panował upał bo kierowca - piecuszek - bardzo nie lubił marznąć i podkręcał ogrzewanie do maksimum. Parę razy nawet zatrzymywał pojazd byśmy mogli sobie wysiąść i zrobić zdjęcia - zupełnie jakbyśmy podróżowali wynajętym jeepem.
Niestety krajobrazy znowu były monotonne i ponure pomimo całkiem niezłej pogody. Skalista, górska pustynia, niemal całkowicie pozbawiona roślinności. Parę razy widzieliśmy jedynie stada tybetańskich antylop, kilka dzikich koni, świstaki, parę lisów i stada pasących się jaków. Za przełęczą Mayum La (5151m n.p.m.) zrobiło się ładniej bo daleko na horyzoncie pojawiły się ośnieżone szczyty Himalajów. Cały czas jechaliśmy wzdłuż północnej granicy Nepalu.
Tego dnia nasze pojazdy były w stanie przejechać tylko 340km. i po 6 godzinach jazdy zatrzymaliśmy się na nocleg w ponurym i smutnym miasteczku Zhongba.
Zhongba to tybetańska dziura jakich mało. Jest to niewielkie, w dużej mierze chińskie miasteczko i z całą pewnością sami byśmy do niego nie chcieli przyjechać. Brudne budynki, śmieci, złośliwe tybetańskie dzieciaki i ponura atmosfera. Ot kolejne miasto zachodniego Tybetu.
Wojsko dowiozło nas na duży parking, przy którym znajdował się niewielki hotelik. To miał być nasz nocleg. W sumie było nas sześcioro i chiński właściciel dał nam do wyboru zatrzymanie się w ogromnym dormitorium za 60Y /os lub dwuosobowych "pokojach" za 80Y/pokój. Jako że była nas silna grupa utargowaliśmy cenę do 70Y/pokój. Niestety, to co zobaczyliśmy nie było warte nawet 10Y. "Dwuosobowe pokoje" to było nic innego jak niewielkie boksy zbudowane z plastikowych płyt, na tyle duże by zmieścić dwa łóżka i otworzyć drzwi. Wszystko trzeszczało, i kołysało się niemal przy każdym kroku. Do tego ogromne szpary pomiędzy drzwiami a futryną zwiastowały zimną noc. Na domiar złego nam akurat przypadł najgorszy i najmniejszy pokój, pozbawiony telewizora. Cóż było robić. Drogo, ale wyboru nie mieliśmy. Gdy wszyscy poszli na kolację, my zdecydowaliśmy, że trochę oszczędzimy i w pokoju zjeść zupki w proszku, testując przy okazji elektryczne koce będące na wyposażeniu każdego pokoju. Po kwadransie okazało się, że żaden z dwóch koców nie działa a w naszym pokoju mieszka i chrobocze szczur. Tego było za dużo. Zawołaliśmy właściciela i zaczęliśmy mu pokazywać że nie zgadzamy się na taki pokój i żądamy zmiany na inny. On jedynie głupio się uśmiechał co coraz bardziej nas wyprowadzało z równowagi. Gdy w końcu zaczął zaprzeczać że w pokoju jest szczur (którego widzieliśmy na własne oczy) i że nie zamierza obniżyć ceny do proponowanych przez nas 50Y rozpoczęła się pyskówka. Aga zablokowała drzwi co by kluchojad nie uciekł i wybuchła kłótnia. Nikt się nie hamował i nie wiele brakowało by facet stracił zęby. Ostatecznie on wyszedł myśląc że wygrał. Na to my spakowaliśmy się i postanowiliśmy poszukać sobie innego lokum. Padł jeszcze pomysł by mu nasikać na łóżko lub podłogę (co by skutecznie wyłączyło pokój z użytkowania na tygodnie) ale uznaliśmy że nie zniżymy się do jego poziomu. Ciężko było znaleźć inny hotel ale pamiętaliśmy, że Gosia Maniecka będąc tu mieszkała na tyłach apteki. Wystarczyło więc tylko znaleźć aptekę. Po kwadransie chodzenia i pytania znaleźliśmy aptekę a na jej tyłach malutki hotelik prowadzony przez bardzo sympatycznych właścicieli. W ten sposób, za 60Y dostaliśmy piękny, dwuosobowy pokoik, w środku ogrzewanego budynku, z działającymi kocami elektrycznymi, gigantycznym telewizorem i grzejnikiem. To była chyba najcieplejsza noc od wyjazdu z Kaszgaru.
Następnego dnia, gdy pojawiliśmy się z powrotem na parkingu oczekując na nasze ciężarówki pojawił się ponownie nasz "ulubiony" właściciel hotelu i zażądał zapłaty za pokój. My nie bardzo chcieliśmy z nim gadać a nie pomagały nawet wyjaśnienia Luizy i Johna że noc spędziliśmy gdzie indziej (celowo poprzedniego wieczora zostawiliśmy szeroko otwarte drzwi na znak że nas tam nie ma). Znowu wynikła ostra kłótnia i prawie doszło do szamotaniny. Kiedy chcieliśmy by spór rozstrzygnęła policja, hotelarz dał za wygraną. Co za gnida - pomyśleliśmy. Do tego jeszcze zdenerwowali nas podróżujący z nami Australijczycy, mówiąc że nieładnie się zachowaliśmy - zakichani miłośnicy ludzkości&
Z dwugodzinnym opóźnieniem przyjechały nasze ciężarówki. Upakowaliśmy w nie nasze graty i ruszyliśmy do oddalonej o 140km Sagi.
Informacje praktyczne:
- rankiem w Zhongba widzieliśmy publiczny autobus z Zhongba do Lhatse. Kierowca chciał za kurs 500Y od osoby ale z całą pewnością można byłoby ją nieco stargować.