niedziela, 13 sie 2006 Pruszków,
pasÄ…ce siÄ™ jaki
Hor Ciu to niewielkie miasteczko położone 40 km na wschód od Mt. Kailash, nieopodal świętego Jeziora Manasarovar, leżące na głównej trasie przecinającej Tybet ze wschodu na zachód. Dotarliśmy tam policyjnym jeepem z Darchen w nadziei, że łatwiej będzie tu znaleźć transport do Sagi lub w ostateczności wrócić do Ali. O jak my się wtedy pomyliliśmy...
Na pierwszy rzut oka, Hor Ciu wydało się ciekawą osadą. Przy wjeździe do miasteczka znajduje się czorten przystrojony tysiącem modlitewnych flag, wokół którego przez cały dzień maszerują wierni, odbywając swoje małe kory. Piękne miejsce do podglądania ludzi i robienia zdjęć. Zatrzymaliśmy się w czymś co bez problemu można nazwać jaskinią. Niewielka klitka z betonową podłogą i surowymi ścianami miała nam i Luizie służyć za miejsce noclegu.
Bardzo szybko Hor Ciu pokazało swoje prawdziwe oblicze - brudnej, koszmarnie zaśmieconej dziury pośrodku totalnego pustkowia. Nie ma ono nic wspólnego z Tybetem. Zdominowali je Chińczycy Han prowadząc swoje małe restauracje i sklepiki. Czasem tylko można było zobaczyć Tybetańczyka przechadzającego się bez celu jedną z 3 ulic i wymienić powitanie tashi delek. Koszmarne miejsce na ziemi. W stertach śmieci bawią się dzieci na zmianę z psami poszukującymi resztek jedzenia. Podobnie jak w Darchen budynki sklecone są z byle czego.
Czorten i flagi modlitewne
Tu glina, tu jakieś cegły, tam kawałek tektury& Ale jest też i nowe Hor Ciu. Dokładnie pośrodku miasteczka, za pieniądze Pekinu budowane jest nowe centrum, z szeroką ulicą, łukiem powitalnym, nowymi podłużnymi domami i ukończonymi już, kolorowymi... chodnikami - bo z całą pewnością właśnie tych chodników mieszkańcy potrzebują najbardziej...
CzekajÄ…c z nadziejÄ…...
Pogoda była koszmarna. Temperatura w nocy mocno spadała poniżej zera by w dzień wzrosnąć tylko do 3-5 kresek powyżej zera. Wiał lodowaty wiatr i padał - zwłaszcza nocami - śnieg lub grad. W tych warunkach przyszło nam stać 3 pełne dni na drodze w nadziei złapania transportu do Sagi lub przynajmniej w jej kierunku. Budziliśmy się o świcie (jasno robi się przed 9), szybkie śniadanie w knajpie i już o 10:15 staliśmy na posterunku przy drodze. Aby wytrzymać wiatr i temperaturę zbudowaliśmy sobie coś w rodzaju słonecznego łóżka. Usadowiliśmy się w wyrobisku skutecznie zasłaniającym nas przed wiatrem. Dodatkowo ustawiliśmy sobie murek z kamieni. Plecaki położyliśmy na kształt łóżka skierowanego ku słońcu. W ten sposób gdy jedna osoba, w pozycji surokatki stała przy drodze wypatrując nadjeżdżających pojazdów, druga leżała na łóżku i łapała gorące promienie słońca. Z posterunku schodziliśmy o 18:15 - pełne 8 godzin.
codzienna kora
Ruch na drodze był bardzo niewielki. Drugiego dnia, przez cały ten czas przejechało zaledwie 6 pojazdów! Zawsze były to wypełnione turystami jeepy jadące z Ali lub Darchen. Nikt nie chciał się zatrzymać. Czasem tylko zwalniali, pokazywali nas sobie palcami i odjeżdżali śmiejąc się głośno. Było to strasznie dołujące i przygnębiające. Między godzinami 12 a 16 na drodze nie działo się nic. Nie było wcale ciężarówek na które tak bardzo liczyliśmy. Pod wieczór jedliśmy dużą kolację, szybko wracaliśmy do naszej nory zwanej hotelikiem, zdejmowaliśmy tylko buty i w całym ubraniu, w ciągle mokrych skarpetach gramoliliśmy się do łóżek i zasypialiśmy.
Autobus
Jadąc policyjnym jeepem z Darchen do Hor Ciu natknęliśmy się na publiczny autobus jadący z Shigatse do Ali. Mieliśmy nadzieję, że za 2 - 3 dni będzie on wracał do Shigatse i się z nim zabierzemy. Pytaliśmy ludzi kiedy można się tego autobusu spodziewać ale nikt nie umiał nam odpowiedzieć a większość twierdziła że takiego autobusu nie ma - ale przecież my go widzieliśmy! Autobus przyjechał 2 dnia, późnym wieczorem. Aga z Luizą wybiegły z naszej nory próbując czegoś się dowiedzieć podczas gdy Krzysiek w kilka minut spakował cały dobytek będąc pewnym, że autobus nas zabierze. Niestety, dziewczyny wróciły z niczym.
typowy obrazek w Zachodnim Tybecie
Kierowca nie chciał nas zabrać i nawet nie bardzo wiemy dlaczego. Może chodziło o to, że nie wolno im zabierać obcokrajowców, ale w takim razie na co nam te wszystkie kosztowne permity? To był bardzo smutny wieczór. Kolejna iskierka nadziei wydostania się z Hor Ciu zgasła.
Chińska wiadomość
Jeszcze pierwszego dnia, Luiza postanowiła zwiększyć nasze szanse wydostania się z Hor Ciu zostawiając we wszystkich hotelikach i restauracjach w mieście wiadomość że 3 ludzi szuka transportu do Sagi. W tym celu, korzystając z rozmówek angielsko - mandaryńskich przerysowała chińskie znaczki oznaczające poszczególne wyrazy. Dopadła jeszcze jakiegoś policjanta i podając mu kartkę z chińskim napisem "proszę, pomóż mi napisać to poprawnie" przeredagowała wiadomość i już w poprawnej formie pozostawiliśmy ją we wszystkich lokalach tak by każdy we wsi wiedział że szukamy transportu. Ostatecznie na niewiele się to zdało, gdyż zarówno Chińczycy jak i Tybetańczycy są niechętni do jakiejkolwiek formy pomocy. Przekonaliśmy się o tym rankiem, trzeciego dnia kiedy to do ciężarówki (przyjechała w nocy z Ali) udającej się do Sagi zapakowało się kilku Tybetańczyków nas pozostawiając z gratami na ulicy.
Baza wojskowa.
W Hor Ciu znajdują się dwie bazy wojskowe - symbol chińskiej obecności w Tybecie.
codzienna kora
Niegdyś słyszało się o tajnych bazach chińskiej armii, o szpiegach pragnących do nich przeniknąć, o niezłomnych żołnierzach cytujących co rano cytaty z Mao itp. Ale jak się okazuje nie jest wcale tak trudno przeniknąć do chińskiej bazy wojskowej. Przekonaliśmy się już o tym pierwszego dnia. Luiza tak jak i my dźwiga ze sobą laptopa. Wpadła więc na pomysł, że udamy się do bazy wojskowej, naładuje swoje baterie w komputerze a przy okazji może uda się coś wypytać o transport do Sagi. Pomył wydawał się niedorzeczny. Nie chcieliśmy przecież utknąć w więzieniu czy czymś podobnym. Ale Luiza, jak wymyśliła tak zrobiła. Znowu sporządziła wiadomość po Chińsku: "pokażę Wam śmieszne filmy na moim komputerze w zamian za prąd" i poszliśmy do bazy wojskowej. Po kwadransie siedzieliśmy w cieplutkim pomieszczeniu, laptop się ładował, na ekranie migały jakieś durne, amerykańskie, czasem śmieszne nawet filmiki, a dookoła z otwartymi mordkami stało pół chińskiej armii. Od szeregowych po wysokich oficerów z belkami i gwiazdkami na pagonach. Ostatecznie nic w sprawie transportu nie wskóraliśmy ale dowiedliśmy jednej rzeczy, że jedna amerykańska baba z laptopem może unieszkodliwić połowę chińskiej bazy wojskowej. A poza tym, ile osób może się poszczycić że przebywało na terenie chińskiej bazy wojskowej w okupowanym Tybecie...
Wynajmijmy więc samochód
Jak już pisaliśmy, Chińczycy i Tybetańczycy nie są skłonni do pomocy.
zimno!!!
Drugiego dnia łapania stopa, kiedy to do 14 przejechało jedynie 5 pojazdów uznaliśmy, że jedynym wyjściem będzie wynajęcie samochodu do Sagi. W miasteczku widzieliśmy co najmniej 2 stojące jeepy więc zadanie wydawało się proste. My zaoferowaliśmy w sumie 1000Y a Luiza była skłonna wyłożyć nawet i 3500Y. Zatem dysponując ogromną gotówką (prawie 600$, co w Lhasie wystarczyłoby na wynajęcie jeepa na 4 dni) zaczęliśmy rozmowy z kierowcami. I myślicie że pojechaliśmy do Sagi. Bynajmniej. Każdy z kierowców zaczął stękać, wydziwiać i w sumie do Ali to by pojechali, ale do Sagi nie mają najmniejszego zamiaru. I nawet nie poruszali tematu pieniędzy - lenie patentowane. Niby klepią biedę, mieszkają w dziurawych lepiankach ale gdy nadarza się okazja zarobienia pieniędzy wolą dłubać w nosie. Możliwe to chyba jest tylko w Chinach.
Wybawienie
Po godzinie 17, trzeciego dnia stania na drodze, pojawiły się trzy ciężarówki wojskowe. Próbowaliśmy je zatrzymać ale kierowca pierwszej z nich pokazał że dzisiaj dalej nie jadą, a w kabinie drugiej ciężarówki dostrzegliśmy dwoje turystów. Krzysiek uznał, że to idealna okazja na dowiedzenie się czegoś od białasów i pobiegł za ciężarówkami do bazy wojskowej. Turystów już nie zobaczył, ale pomyślał że warto przynajmniej popytać wojskowych. Stanął więc w bramie parkingu i zaczął machać do żołnierzy próbując zwrócić ich uwagę.
jeszcze zimniej
Po paru chwilach podeszło do niego dwóch kierowców. Bariera językowa znowu okazała się ogromna ale za pomocą gestów, kilku chińskich słów i ogromnej chęci załatwienia transportu Krzysiek dowiedział się, że dwie z trzech ciężarówek rano jadą do Sagi, kierowcy będą skłonni zabrać troje pasażerów i że mamy przyjść z bagażami o 9 rano. To była cudowna wiadomość. Po raz pierwszy pojawiła się realna możliwość wyrwania się z Hor Ciu.
W międzyczasie do miasteczka dojechał na swoim rowerze Jonh którego wcześniej poznaliśmy w autobusie do Ali. Powiedział, że musi łapać stopa bo mu się wiza kończy i na rowerze nie zdąży przed jej upływem. Zatem z trojga turystów zrobiło się czworo a pewnie i widziana wcześniej w ciężarówkach dwójka też będzie chciała kontynuować podróż. Zatem 6 turystów w 2 ciężarówkach? To może być trudne do załatwienia.
Uznaliśmy, że dla bezpieczeństwa stawimy się przed bazą po godzinie 8 rano co by nie przegapić jedynej szansy wyrwania się z Hor Ciu. Na dworze było lodowato, wiał wiatr i brakowało paru minut do wschodu słońca. Zarówno w bazie jak i w całym miasteczku wszyscy jeszcze spali. Trzęśliśmy się z zimna czekając na jakikolwiek ruch przy ciężarówkach ale nic się nie działo. Mijały godziny. Mieliśmy prawie odmrożone stopy więc uznaliśmy że pójdziemy do naszej knajpy, trochę się ogrzejemy, napijemy wrzątku i zamówimy jakieś śniadanie na wynos. W końcu przed południem pojawili się kierowcy, ciężarówki wyjechały przed bramę i oznajmiono nam że możemy z nimi jechać... ale nie za darmo. Poprzedniego wieczora głośno myśleliśmy, że może armia nie może przyjmować pieniędzy ale jak widać byliśmy w błędzie. Negocjacje były szybkie gdyż byliśmy w stanie dużo zapłacić aby pojechać do Sagi i oni chyba o tym wiedzieli. Kierowcy chcieli po 500Y od osoby (63$), my próbowaliśmy zejść do 300Y ale ostatecznie stanęło na 400Y od osoby. Widać lepiej się targowaliśmy bo Luiza oraz para Australijczyków w drugiej ciężarówce ostatecznie zapłacili po 500Y. Upakowaliśmy się z gratami, John wrzucił swój rower na pakę i ruszyliśmy w 500km podróż do Sagi.