niedziela, 13 sie 2006 Pruszków,
flagi modlitewne
Ali przypadło nam do gustu. To stosunkowo duże, głównie chiński miasteczko, z niezłymi restauracjami, dostępem do Internetu i hotelami z gorącymi prysznicami. Poznaliśmy w nim 7 rowerzystów przemierzających Tybet na swoich rowerach. Nawet dziwnie się poczuliśmy, gdyż tylko my korzystaliśmy z pojazdów mechanicznych - jak mięczaki. Saige i Chris z Alaski, John z Bostonu (jechał z nami w autobusie do Ali), Richard ze Słowacji, przesympatyczny Nicolay z Danii oraz& Ivan i Delfin - tak, to nie żart - takie imiona nosili cykliści z Francji. W Ali spędziliśmy 4 dni i nadszedł czas wyruszenia w trasę.
Pierwsza próba
Naszym pierwszym celem w zachodnim Tybecie miały być pozostałości dawnego Królestwa Guge. Niestety problem polegał na tym, że stosunkowo trudno się tam dostać. Od Pani Li w PSB dowiedzieliśmy się, że w Ali jest dworzec autobusowy skąd możemy dostać się do Toling (jednego z miast dawnego Królestwa Guge). Znaleźliśmy autobus, zaczepiliśmy kierowcę i zaczęliśmy go wypytywać jak można się dostać do Toling. On na to że nie można i najlepiej dla nas będzie jak pojedziemy z nim do Tadzing a stamtąd będziemy łapać transport do Toling. No i pięknie ale gdzie jest ten Tadzing. Na naszych mapach nie było takiego miejsca ale z drugiej strony mieliśmy kiepskie mapy więc postanowiliśmy spróbować.
szkoła medyczna w Darchen
Ciężko było się z nim dogadać ale był to jedyny autobus więc dużego wyjścia nie mieliśmy. Gdy nasze bagaże były już na dachu a autobus miał ruszać przyszło do płacenia za bilety. I zamiast uzgodnionych 50Y od osoby kierowca zażądał nagle po 300Y (40$) Dlaczego? Szybka wymiana zdań, nerwy i ostatecznie oznajmiliśmy że z nim nie jedziemy i niech spadają na drzewo. Wtedy trochę spuścili z tonu i powiedzieli że za uzgodnione wcześniej 50Y mogą nas podrzucić do Namru gdzie znajduje się skrzyżowanie z drogą do Toling a jednocześnie jest oddalone zaledwie o 70km od Ali. Zatem ruszyliśmy.
JadÄ…c na beczce prochu.
Głupota Chińczyków nie zna granic. Gdy tylko ruszyliśmy autobusem do Namru kierowca zajechał na stację benzynową. Zatankował pojazd poczym napełnił paliwem 30 litrową beczkę i wtoczył ją do środka autobusu. Jako, że dno beczki było dziurawe wraz z pomocnikiem szczelinie dokręcili korek beczki i przewrócili ją do góry nogami. Ruszyliśmy. Jednak w kołyszącym się autobusie kołysała się i beczka, co raz wychlapując z siebie niewielkie ilości paliwa na podłogę. Po kwadransie co najmniej połowa podłogi była zalana benzyną a wkoło unosiły się jej opary. Sytuacja wyglądała bardzo groźnie. No i w pewnym momencie, siedzący z przodu chiński żołnierz zapalił papierosa.
w drodze do Darchen
Krzysiek natychmiast zareagował pokazując na migi kolegom żołnierza co się może zaraz stać, że może wybuchnąć od samych oparów. Oni na to: "eeee, nie wybuchnie", ale zaczęli się beczce znacznie przyglądać. Ostatecznie pomocnik kierowcy przesunął ją na schodki tarasując ewentualną drogę ucieczki. Nie mieliśmy najmniejszego zamiaru jechać z nimi dłużej i z ulgą wysiedliśmy w Namru w nadziei że uda się nam coś złapać do Toling.
Autostop, autostop&
Nie mamy żadnego doświadczenia w łapaniu stopa. Nigdy w ten sposób nie podróżowaliśmy, a pierwsze kroki przyszło nam stawiać w ponoć jednym z najtrudniejszych rejonów. Wylądowaliśmy na krzyżówce w Namru po 14. Trochę późno. Dookoła nas tylko góry i brzydko zachmurzone niebo. Totalne pustkowie. Do Ali 70km, do Toling 180km i jeszcze gdzieś 200km - pewnie Tadzing. Pogoda pogarszała się z każdą chwilą. Zaczął wiać lodowaty wiatr i padać śnieg z gradem. A tu jak na złość nic nie jedzie, w żadnym kierunku. Gdy dojeżdżaliśmy autobusem do Namru widzieliśmy 2 ciężarówki sunące pod górę w stronę Toling. Czyżby to był ostatni transport tego dnia w tym kierunku? Na to wyglądało. Postanowiliśmy łapać pojazdy do Tadzing. Ponoć stamtąd jest łatwo dostać się do Toling. Staliśmy, machaliśmy do nielicznych pojazdów i nic.
codzienna kora
Nikt się nie chciał zatrzymać. Po 16, całkowicie zmarznięci stwierdziliśmy że do tajemniczego Tadzingu nie dojedziemy i zaczęliśmy machać na pojazdy jadące w kierunku Ali. Przed 17 zatrzymał się nowiutki jeep który zabrał nas do Ali a co najważniejsze - za darmo. Cóż, pierwsze podejście nieudane.
Do Tadzing?
Następnego dnia postanowiliśmy nie zawracać sobie głowy autobusami i od razu udać się poza Ali i czekając na stacji benzynowej łapać samochody. Chcieliśmy dostać się albo do Toling, albo do Tadzing albo ostatecznie do Namru. Po pół godzinie czekania, jakieś 200 metrów przed nami stanęła kolejna para autostopowiczów. No jak to możliwe? Przecież my tu tkwiliśmy a przez nich nie mamy szans na zatrzymanie pojazdu bo ewentualne samochody najpierw zatrzymają oni. Co to za ludzie? Jak się później okazało to Chinka w towarzystwie Japończyka. Skończyło się na tym, że wylądowaliśmy we czwórkę w jednym jeepie zmierzającym wraz z innymi pielgrzymami do świętej góry Mt. Kailash do miasta Darchen. Z dużym bólem serca postanowiliśmy wykorzystać nadarzający się relatywnie tani transport (175Y/os) i pominąć Królestwo Guge. Jechało się całkiem wygodnie ale niestety pogoda znowu zaczęła się pogarszać. Niebo zasnuły gęste chmury i zaczął z nich padać przelotny śnieg. Krajobrazy widziane z za okna wcale nie były jakieś wspaniałe.
czorten
Ot, wysoko położony płaskowyż, skalista pustynia i góry na horyzoncie. Ale cieszyliśmy się że się poruszamy. Do tego mijane niewielkie tybetańskie wsie sprawiały przygnębiające wrażenie. Po 7 godzinach jazdy dotarliśmy do Darchen, miasteczka leżącego pod świętą dla buddystów i hindusów górą Kailash.
A nie mówiłem...
Dzień po przyjeździe do Darchen, kiedy miotaliśmy się po miasteczku w poszukiwaniu transportu natknęliśmy się na żółty autobus którym jechaliśmy 3 dni wcześniej do Namru. Kierowca nas poznał i zaczął niemalże szydzić na zasadzie "a nie mówiłem że w Namru nic nie znajdziecie do Toling". Wtedy się okazało, że nasz tajemniczy Tadzing to nic innego jak Darchen wymawiane w nieco inny sposób lub może z wadą wymowy... Ale z drugiej strony to co za sens jest jechać do Darchen po to tylko by zaraz wracać kolejne 200km do Gugi. Przecież to by kosztowało krocie. Oszust - chciał na nas zarobić po 300Y i tyle. Gugi nie zobaczyliśmy ale przynajmniej nie daliśmy mu zarobić. Dobre i to.
Mt. Kailash
Do Darchen przybywa się tylko w jednym celu by odbyć korę - pielgrzymkę dokoła świętej góry Kailash. Szlak pielgrzymkowy ma długość 52km i najczęściej jest pokonywany w 3 dni. Są jednak i tacy co przechodzą go w jeden dzień.
koniki na śniegu
Nocleg zapewniają niewielkie schroniska, po drodze mija się kilka klasztorów i herbaciarni. Sezon pielgrzymkowy trwa tu do połowy października i do tego czasu Darchen tętni życiem a szlak jest pełen wiernych. No właśnie, a my do Darchen dotarliśmy 19 października czyli parę dni po zakończeniu sezonu. Do tego całkowicie załamała się pogoda. Nocami padał śnieg co bardzo skutecznie zahamowało nasze plany odbycia kory.
Darchen jest paskudnym miejscem na ziemi. Położone nieco na zboczu, zamieszkane jest przez około 5000 osób. Kilkaset brzydkich chałup zbudowanych z gliny, nieotynkowanych w żaden sposób nie nawiązuje do architektury tybetańskiej. Za to cały obszar to jedna wielka toaleta. Wszyscy załatwiają się wszędzie i trzeba cały czas uważać by w coś nie wleźć. Nikt o nic tu nie dba i niczego nie szanuje. W miasteczku stawiane są nowiutkie schroniska dla pielgrzymów, które także są wykorzystywane przez miejscowych jako nowe toalety. Nawet gospodyni hoteliku w którym się zatrzymaliśmy na pytanie o toaletę, zaprowadziła nas do najbliższego z tych budynków i jasnym gestem pokazała co się tu robi. Straszne... Do tego masa wałęsających się psów. Ponoć bywają niebezpieczne. No i te sterty śmieci i odpadków. Dosłownie wszędzie: na drogach, ścieżkach, wokoło budynków, w rzece, przed sklepami. Nie tak wyobrażaliśmy sobie Tybet.
stary klasztor w Darchen. Mao kazał go wyburzyć. Teraz to toaleta
Zatrzymaliśmy się w czymś co z nazwy było hotelikiem ale go nie przypominało. Ot dwie małe izby z glinianymi ścianami, betonową podłogą, 4 łóżkami i kilkoma kocami. Bez wody, prądu za 20Y od osoby. Noce spędzone tam były naprawdę zimne. Tam też poznaliśmy Luizę - 50 letnią Amerykankę z Kalifornii z którą podróżowaliśmy przez następnych kilka dni.
Wobec ciągle pogarszającej się pogody i braku możliwości odbycia pełnej kory uznaliśmy, że każdy dzień jest na wagę złota i musimy się wydostać z Darchen tak szybko jak to tylko możliwe. Postanowiliśmy szukać transportu w kierunku Sagi.
Jeepa nam potrzeba
Cały dzień bezskutecznie poszukiwaliśmy jeepa w kierunku Sagi. Chodziliśmy nawet po zagrodach próbując wynająć samochód ale także bez powodzenia. W międzyczasie zawitaliśmy do tybetańskiej szkoły gdzie Luiza poprowadziła lekcję angielskiego. Minął kolejny dzień a my nie byliśmy ani o krok bliżej wyrwania się z Darchen. Wczesnym rankiem3 dnia zobaczyliśmy 2 ciężarówki China Post. Niestety wracały do Ali a kierowcy powiedzieli nam, że przełęcz na trasie do Sagi jest zasypana i tylko jeepy mogą ją pokonywać. To nie wróżyło dobrze. W geście rozpaczy udaliśmy się na policję i zwerbowaliśmy policyjnego jeepa. Tak, przekupiliśmy policjantów i to oni zabrali nas do Hor Ciu - wioski oddalonej o 40km od Darchen ale za to leżącej na głównej drodze skąd mogliśmy już łapać pojazdy zarówno do Sagi jak i do Ali. Ponoć później zaczęły o nas krążyć opowieści jako o tych co poszli do PSB i poprosili o transport. Widać to rzecz niespotykana a nam wydała się taka naturalna a policjanci tacy mili.
Informacje praktyczne:
- publiczny autobus z Ali do Darchen (Mt. Kailash) - 300Y - cena nie podlega negocjacjom. To cena dla obcokrajowców i Chińczyków Han. Tybetańczycy płacą 240Y.
- publiczny autobus z Ali do Toling (Guge) - 300Y - opis jak wyżej
- publiczny autobus sleepper z Ali do Lhasy - 830Y - cena nie podlega negocjacjom. Jedzie północną drogą i wjeżdża na południową tuż za Sagą.
- nocleg w Darchen 15-20Y za dorm w "jaskini", są też "dwójki" ale cen nie znamy
- permit w PSB na SagÄ™ i Parang w prefekturze Shigatse - 50Y
- za przejazd jeepem z Ali do Darchen zapłaciliśmy po 175Y
- wynajęcie policyjnego jeepe z Darchen do Hor Ciu kosztowało 200Y (na 3 osoby)