lub
w jakim celu? zapamiętaj mnie
 
Warszawa
Moskwa  
Sobór Chrystusa ZbawicielaMoskwa, Rosjafoto: Krzysztof Stępieńźródło: transazja.pl
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
 
czytasz blog:

Kazachstan-Kirgizja



 cze
2017

Biszkek-Osh_Ozgen_Dżalalabad

1 1 0  
  Dżalalabad, Kirgistan, prowincja Jalal-Abad

   Obudziła mnie ...cisza. Samochód stał zaparkowany przed jakimś oświetlonym budynkiem. Byliśmy z przyjacielem sami. Po kilkunastu minutach w otwartych drzwiach pojawił się ?Ukrainiec?, wyjął coś ze swojego bagażu, a kiedy zorientował się, że nie śpię powiedział: ?Prichoditje na czaszku czaja. Zdjes jest łucznij zielienyj czaj. Nu, dawaj!? Chętnie napiłbym się herbaty, ale nadal byłem zły i wizja siedzenia w towarzystwie ?Mongoła? nie specjalnie mi się podobała. Chciałem też, korzystając z chwilowego spokoju, trochę się przespać więc powiedziałem: ?Niet, spasiba. Ja ostanus w maszinie?. Ocknąłem się ponownie w trakcie jazdy. Wszystko wyglądało, jakby poprzednie zdarzenie było tylko senną marą ? wszyscy spali pochrapując, samochód pokonywał serpentyny. Jedyna różnica polegała na nachyleniu. Poprzednio jechaliśmy w górę, teraz ewidentnie zjeżdżaliśmy. Łatwo było wywnioskować, iż słynny ?pierewał? mamy za sobą.


   Droga M41 jest częścią ?Szlaku Pamirskiego? okrytego niechlubną sławą w latach osiemdziesiątych, kiedy ciągnęły tędy kolumny radzieckiego sprzętu wojskowego do Afganistanu. Wcześniej zaś, bo już od trzeciego wieku naszej ery, należała do gigantycznego ?Jedwabnego Szlaku? ciągnącego się na długości dwunastu tysięcy kilometrów z Chin, przez Bliski Wschód, aż do Europy.


   Przestało padać, lecz nadal było ciemno. Reflektory samochodu wyłuskiwały z mroku jedynie krótki odcinek asfaltu pomiędzy balustradami ochronnymi. Ponownie zatopiłem się w nerwowym śnie, z którego wybudziłem się z przeświadczeniem jakiegoś niedookreślonego zagrożenia. Różowa poświata świtu miękko rysowała otoczenie: z prawej strony, głęboko poniżej metalowej bariery połyskiwała rzeka. Z lewej stromo pięło się kamienna ściana, z której sypały się drobne kamienie zalegając asfalt. Samochód wyraźnie jechał zaskakująco wolno i zwalniał. Spojrzałem na przyjaciela. Nie tylko nie spał, czego się spodziewałem, lecz z wyraźnym napięciem wpatrywał się w przednią szybę. ?Cześć! Co jest grane, czemu tak się wleczemy?? zapytałem go. Zamiast odpowiedzieć, zrobił jedynie drobny ruch głową. Przed nami jednak nie było niczego szczególnego, no może z wyjątkiem tego, że najwyraźniej zjeżdżaliśmy z prawego pasa ku środkowi.


   Podążyłem za wzrokiem Witka i zamarłem. Wcale nie patrzył na drogę, jak mi się wydawało a wgapiał się wręcz w lusterko kierowcy a właściwie w odbicie jego skośnych oczu. Wąskie z samej natury powoli zamykały się, żeby gwałtownie, nienaturalnie rozszerzyć się. Równocześnie skontrowana kierownica sprowadzała samochód na prawą stronę a dociśnięty pedał gazu przyspieszał pojazd do ?osiemdziesiątki?. Chwilę później znowu ?Mongoł?, wraz z zamykającymi się powiekami zaczął zwalniać zjeżdżać w lewo. Nie było wątpliwości. Przegrywał wewnętrzną walkę z sennością. ?Słuchaj, ten kretyn nas zabije. Długo tak jedziemy? - zapytałem. ?Nie mam pojęcia, obudziłem się kilkanaście minut przed tobą i wówczas już tak jechał. Co robimy?? - odpowiedział pytaniem. ?Nie wiem! Jak go wystraszymy, to nie wiadomo co zrobi. Nawet jeśli go zatrzymamy, to tu nie możemy stać, bo nas ktoś staranuje. Pójdziemy na piechotę? Jesteśmy na bezludziu? - powiedziałem. ?Jesteśmy w d...e!? - Skwitował dosadnie. Trudno mu było nie przyznać racji.


   Wszyscy pozostali chrapali nie zdając sobie sprawy z sytuacji. Wpatrywaliśmy się w lusterko, gotowi wrzeszczeć, gdyby przysypiał dłużej. Na którymś z kolejnych zakrętów cykl przysypiania zbiegł się z nadjeżdżającym z naprzeciwka TIR`em. ?Mongoł, ubljudok! Gruzownik!? - zawołałem przekrzykując hałas. Szarpnięta kierownica sprowadziła samochód na prawy pas równocześnie z rozbłyskiem długich świateł ciężarówki. ?Wiżu, wiżu.? Burknął, kiedy zatelepało nas przy mijaniu się z nią. Chyba trochę go to jednak ?ruszyło?, bo kolejne zakręty pokonywał z otwartymi oczami, a przy pierwszym napotkanym parkingu zjechał oświadczając, że mamy pół godziny bo musi się napić herbaty.


   Tym razem opuściłem samochód jakby był zadżumiony. Połaziliśmy między straganami, które dopiero ożywały. Właściciele zwijali prowizoryczne zabezpieczenia, wykładali towar. Na tyłach tego ?kompleksu? była też toaleta. Każdy zainteresowany, po wpłaceniu pięciu somów, zabierał ze sobą plastikowy dzbanek-konewkę i szedł do jednej z trzech komórek. W ramach opłaty można było także umyć ręce z identycznego naczynia używając mydełka wielkości pudełka zapałek. Kiedy wróciliśmy pod herbaciarnię zastaliśmy ?Mongoła? w pozycji rzymskiego patrycjusza podczas biesiady. Popijał herbatę i był w doskonałym nastroju. Kiedy usiadł za kierownicą, w niczym nie przypominał swojej poprzedniej ?wersji?. Prowadził pewnie, bardzo szybko jakby chciał zatrzeć wspomnienie poranka.


  Ilekroć zbliżaliśmy się do prawej krawędzi, rozpościerał się wspaniały widok na rzekę Naryn. Właściwie trudno było stwierdzić, czy to rzeka, czy sieć połączonych ze sobą licznych jezior powstałych na styku stromych wzniesień. Skalisto-żwirowe wzgórza, pozbawione jakiejkolwiek roślinności spadały wprost do pełnej nieba wody. ?Hydrologiczny naszyjnik? nanizany na sznur potoku ciągnął się kilometrami pobudzając wyobraźnię. Pomyślałem, że spływ tym szlakiem musiałby być niezapomnianym wrażeniem.


   W okolicach Toktoguł, ów naszyjnik ma swój ?wisior? - zbiornik o tej samej nazwie. Zaraz potem droga odchodzi od wody, ażeby wrócić do niej w okolicy Kara-Kol (Z nazwami miejscowości w Kirgizji, jest trochę jak z nazwami szczytów w Beskidach ? powtarzają się z drobnymi różnicami zapisu lub nawet bez).


   W Szamałdy-Saj dzika i nieokiełzana dotychczas rzeka wpada w łapy cywilizacji. Elektrownia wodna krępuję ją liniami wysokiego napięcia, transformatorami. Infrastruktura przemysłowa i miejska z zapleczem socjalnym, blokowiskami definitywnie kończy górskie klimaty. Dalej rozciąga się szeroka dolina. Pojawiają się uprawy, wsie, miasteczka. Jechaliśmy znacznie ponad dopuszczalną prędkość, ale było oczywistym, że do celu nie dotrzemy przed południem. W Biszkeku martwiło mnie, co będziemy robili w Osz o świcie. Teraz zastanawialiśmy się, czy uda nam się zobaczyć Osz i Ozgen i dotrzeć o przyzwoitej porze do Dżalalabadu, gdzie Witek zorganizował nam nocleg na parafii. Poprzedniego dnia, wsiadając do samochodu powiadomił księdza, że będziemy rano. Pisząc SMS uprzedzał o spóźnieniu. Na domiar złego ?Ukrainiec? powiedział nam o objeździe, który dodatkowo wydłuży czas przejazdu o godzinę.


   Robiło się upalnie, jazda stała się monotonna, podobnie jak widoki za oknami. Głównym celem wyprawy na południe miała być zabytki w Ozgen. Minaret i mauzoleum z jedenastego wieku, w kraju niemal zupełnie pozbawionym zabytków architektury, to wystarczająco dobry powód do przejechania ponad siedmiuset kilometrów. Jadący z nami ?Ukrainiec? gorąco przekonywał do przedłużenia trasy o siedemdziesiąt kilometrów i zobaczenia Osz, w którym mieszka. Przejeżdżając Ozgen daliśmy się przekonać, tym bardziej, iż zdanie: ?Ja pokażu wam Sulejman Too. Eto krasiwoje miesto? wzięliśmy dosłownie.


   Godzinę później wjechaliśmy do całkiem dużego, jak na tutejsze realia, miasta. Korki i nerwowa atmosfera na przegrzanych ulicach. Wiszący w powietrzu smog, po cichych i czystych górach boleśnie drażniły zmysły. Kiedy zjeżdżaliśmy w Dolinę Fergańską, Góra Sulejmana była dobrze widoczna i choć z opowieści wiedzieliśmy, że dworzec autobusowy jest usytuowany w jej pobliżu, samochód skręcił w przeciwnym kierunku. Przesuwając się po kilkadziesiąt metrów w gęstym korku dojechaliśmy na jakąś stację benzynową, gdzie kierowca się zatrzymał. Telefonicznie z kimś coś ustalał, a potem wszyscy grzejąc się w samochodzie czekaliśmy. Po kwadransie podjechał samochód, do którego przeładowano część zawartości bagażnika.


   Stało się oczywiste, że ?Mongoł? wozi nie tylko pasażerów, ale i towary. Sytuacja powtórzyła się dwukrotnie. Nikt nie protestował. Wszyscy ze stoickim spokojem biernie uczestniczyli w tych transakcjach. Wreszcie, kiedy w bagażniku pozostały tylko nasze plecaki, wjechaliśmy na obwodnicę i drogą okrężną dojechaliśmy na dworzec. Ukrainiec wskazał nam na górę rysującą się przed nami, powiedział: ?Eto Sulejman Too. Abjazatielno wam nada jejo uwidiet.? Pożegnał się i tyle go widzieliśmy. ?Mongoł? także stracił zainteresowanie nami, mimo iż wcześniej deklarował obwiezienie nas po mieście. Najwyraźniej kurs z towarem po parkingach i stacjach uznał za wystarczający.


   Pytani taksówkarze za kurs domagali się kwot liczonych w tysiącach, co wydawało nam się kompletną bzdurą. Ktoś doradził nam, żebyśmy popytali kierowców małych samochodów. Zatrzymaliśmy ?Matiza? i zaoferowaliśmy kierowcy dwieście somów za zawiezienie nas tam i z powrotem. Najpierw zżymał się, ale w końcu przystał na propozycję. Podjechał pod główne wejście, ale doszedł do wniosku, że korzystniej będzie z drugiej strony. Objechał niedużą górę i wjechał na parking. Ustaliliśmy godzinę powrotu i bez plecaków, które zostały w samochodzie poszliśmy w stronę szczytu. Żeby zaoszczędzić na czasie niemal biegliśmy ścieżkami pomiędzy drzewami i krzakami. Tak dotarliśmy do schodów. Te w lewo prowadziły do muzeum, którego nie mieliśmy zamiaru zwiedzać, drugie, na wprost, kierowały na taras widokowy. W jednym i drugim przypadku należało kupić bilety. Źle wyliczony czas nie dawał nam szansy na zwiedzanie, a po minionej nocy i całym dopołudniu ochoty też już nie starczyło. Wróciliśmy na parking. Przy wyjeździe zaprzyjaźniony z kierowcą strażnik ?zapomniał? o przyjaźni i zażądał pieniędzy. Na nic się zdały argumenty taksówkarza, a nawet próba przekupstwa. Bilet parkingowy trafił za wycieraczkę a pieniądze do kasetki.


   Wracając do miasta natknęliśmy się na bardzo znerwicowanego baktriana. Zwierzę uwiązane przy drodze biegało plącząc się w krótkim sznurze. Kierowca widząc nasze zainteresowanie zatrzymał się umożliwiając zrobienie zdjęć, lecz widok był raczej smutny.


   Na dworcu wypłaciliśmy mu umówioną kwotę, powiększoną o nieplanowaną opłatę parkingową, choć wcale się tego nie domagał. Byliśmy rozczarowani miastem. Szybko znaleźliśmy bus do Ozgen i bez żalu opuściliśmy Osh. Kierowca busa uprzedzony, co nas interesuje, wysadził nas w pobliżu mauzoleum, powiedział też, którędy iść. Kirgizi są dumni z tych pozostałości, choć obie budowle są skromne, jeśli porównać je do tych, widzianych na Bliskim Wschodzie. Starając się znaleźć dobre miejsce do sfotografowania ich bez miejskiego otoczenia trafiliśmy na tyły parku, stanowiącego integralną część mauzoleum Mimari. Płot okalający teren składał się głównie z dziur. Trudno było nie skorzystać. Nawet starając się dokładnie obejrzeć obie budowle, dwadzieścia minut wystarcza aż nadto.


   Wychodząc zauważyłem, iż ze wzgórza, na którym ulokowana jest ta część miasta, jest doskonały widok na położoną niżej biedniejszą dzielnicę Ozgen ? Guzar i sąsiadujący z nią Madżurum-Tał. Całe miasto jest ciekawie położone. Z trzech stron otacza je rzeka, bowiem wyrosło w głębokim zakolu Kara-Daji. Obaj byliśmy zmęczeni i głodni. Liczyliśmy, że kiedy wreszcie uda nam się dotrzeć do Dżalalabadu będziemy mogli się umyć bez ryzyka porwania przez rzekę, wypocząć bez konieczności rozbijania namiotu, a może będzie nam także dane zjeść coś, co nie przyjechało w naszym plecaku. Tymczasem jednak byliśmy w Ozgen.


   Bazar wydał nam się najlepszym miejscem, żeby coś przekąsić i schować się przed słońcem. Dotarliśmy tam, idąc na skróty przez miejski park, wyglądający jak sklonowany z ogólnoradzieckiego wzorca. Ślady socjalistycznej przeszłości nie tylko są tu obecne, lecz nadal w pełni funkcjonalne i akceptowane. Jak już wspominałem przy okazji Karakoł, jeśli w Kirgizji, czy Kazachstanie chce się poczuć lokalny klimat, to nie ma lepszego miejsca od bazaru. Wielkość targowiska jest wprost proporcjonalna do wielkości i znaczenia miejscowości, w której się znajduje. Bazar w Ozgen jest mniejszy od widzianego nad Issyk-Kul, lecz nie mniej barwny. Jak zawsze pokręciliśmy się po najbardziej zapuszczonych jego zakamarkach. W jednym z nich, kupiliśmy piękny, pachnący melon, za pół ceny, ponieważ miał brązową plamę. W poszukiwaniu miejsca, gdzie moglibyśmy go zjeść natrafiliśmy na dziewczynę w hidżabie. Miała też nikab, lecz raczej ?pro forma?, ponieważ nie ukrywał, a wręcz podkreślał młodą, śliczną buzię. Zapytałem czy mogę zrobić jej zdjęcie. Z lekkim wahaniem odmówiła, choć najwyraźniej samo pytanie sprawiło jej przyjemność. Oczywiście nie nalegałem, zapytałem jedynie dlaczego nie chce się zgodzić. W odpowiedzi jedynie wzruszyła ramionami i podciągnęła wyżej nikab. Kiedy odchodziłem, zauważyłem dwóch wyrostków przyglądających mi się z wyraźną niechęcią i komentujących coś głośno.


   Zdecydowana większość Kirgizów to muzułmanie (niemal dziewięćdziesiąt procent), lecz tutejszy Islam jest bardzo zróżnicowany. To przejawia się także w strojach i zachowaniu kobiet. Burki, takie jak w Afganistanie, są tu równie egzotyczne jak w Turcji. Łatwiej spotkać kobiety w hidżabie, lecz i te nie są powszechne. Większość kobiet nosi chusty, splatane na krawędziach, układane są na głowie w skomplikowany, efektowny sposób. Widok dziewczyny ubranej po europejsku, bez nakrycia głowy, szczególne w mieście nie wywołuje jednak żadnej niechęci, nie wspominając o zwracaniu jej uwagi, jak to się powszechnie zdarza w Iranie.


   W ciasnych uliczkach bazaru nie było miejsca, żeby usiąść. Wyszliśmy na ulicę i po uzyskaniu zgody właściciela sklepu z meblami usiedliśmy na jednym ze stołów, ustawionym wprost na chodniku. Zamieszanie, nerwowość towarzyszące nam od świtu sprawiły, iż zapomnieliśmy o trwającym ramadanie. Pokroiliśmy melona scyzorykiem i zajadaliśmy się nim w sposób niemal prowokacyjny. Gdybyśmy zrobili coś takiego przed rokiem, w najlepszym przypadku zostalibyśmy przywołani do porządku przez funkcjonariusza policji religijnej. Nie wykluczone też, że zanim by do tego doszło, wysłuchalibyśmy manifestacyjnie wykrzyczanych pretensji jakiegoś ortodoksy. Tu, na głównej ulicy Ozgen, większość przechodniów bardziej interesowały nasze plecaki aniżeli publiczne jedzenie przed zapadnięciem zmierzchu. Pochłanialiśmy kolejno wykrawane ze złocistej kuli kawałki owocu, nieświadomi nietaktu. Dopiero pod sam koniec ?pikniku?, przechodzący obok mężczyźni, tak jak chłopcy na bazarze, ostentacyjnie przystanęli naprzeciwko nas i głośno rozmawiając łypali na nas oczami. Było zdecydowanie za późno na jakieś gesty pojednawcze, więc dojedliśmy szybko ostatnie kęsy, posprzątaliśmy po sobie i ruszyliśmy poszukać transportu do Dżalalabadu.


   Kierowcy mijających nas mikrobusów albo nie reagowały na machanie, albo wieźli pasażerów w innych kierunkach. Ktoś na ulicy, widząc nieskuteczność naszych starań, doradził pójście na plac, skąd wyruszają lokalne marszrutki. Skorzystaliśmy z rady. Na miejscu okazało się jednak, że ostatnia odjechała dosłownie minutę przed naszym przyjściem. Wizja kąpieli i kolacji u księży nagle straciła na wyrazistości. Pozostały nam dwie możliwości: pogodzenie się z takim stanem rzeczy i przenocowanie na miejscu lub liczenie na szczęśliwy traf w postaci prywatnego samochodu. Była siedemnasta z minutami, zbyt wcześnie na rozbijanie namiotu, zatem wróciliśmy na ulicę. Słońce świeciło nam prosto w oczy, utrudniając rozpoznawanie czy w nadjeżdżającym pojeździe są wolne miejsca. Machaliśmy zatem na wszystko, co się poruszało w interesującym nas kierunku.


   Efekt tych działań był żałosny. Przez czterdzieści minut zatrzymały się trzy samochody w tym dwie taksówki. Kierujący trzecim miał dobre chęci, lecz jechał kawałek za miasto. Przez chwilę rozważaliśmy czy się z nim nie zabrać i tam ponowić próbę, ale doszliśmy do wniosku, że jeśli się nam nie uda, to rano będziemy musieli wrócić do Ozgen, żeby wsiąść do mikrobusu. Czas płynął, ruch się zmniejszył a nam coraz mniej się chciało wymachiwać. Właśnie rozmawialiśmy o pechu, który nas prześladuje, kiedy podszedł do nas pokaźnej postury i tuszy starszy mężczyzna o europejskich rysach. Kiedy wyjaśniliśmy mu po co sterczymy na ulicy, strapił się i zaproponował, żebyśmy poszli z nim. Obaj wywnioskowaliśmy, że ma pomysł jak nas wyekspediować z miasta, więc bez głębszego zastanowienia podążyliśmy w ślad za nim. Daleko nie musieliśmy iść, ponieważ nasz ?przewodnik? przeszedł przez małe podwórko i otworzył drzwi do sklepu. Nawet wówczas nie podejrzewałem prawdziwego celu ?spaceru?.


   Mężczyzna najwyraźniej był stałym bywalcem tego przybytku, ponieważ czuł się w nim niezwykle swobodnie a ekspedientka, wprawdzie bez entuzjazmu, ale i bez zdziwienia wykonywała jego polecenia. Mężczyzna zaordynował flaszkę wódki i trzy szklanki. Z kieszeni wyjął pomidora oraz solniczkę, sięgnął pod ladę skąd wyjął nóż i talerzyk. Pokroił owoc na ćwiartki. Nalał wódkę po sam brzeg ?stakańczyków? i dopiero wówczas powiedział: ?Mienia zawód Dima. Oczień priatno wstrietit`sja s wami. Dawajtie, wypijom za drużbu?. Byliśmy trochę zaskoczeni, no ale jeśli było to konieczne, żeby się wydostać z Ozgen... Poza tym jak odmówić wypicia toastu za przyjaźń? Moje wątpliwości dotyczyły raczej ?techniki spożycia?. Z literatury i filmu wiem, że taki toast spełnia się ?do dna? a do tego ?dna? było 100 ml alkoholu. Dotychczas nie miałem okazji sprawdzić się w tej dyscyplinie, a na dodatek nie było czasu na ?rozgrzewkę?. Dima z wprawą wyczynowca przyjął odpowiednią pozycję i jednym ruchem przelał zawartość szklaneczki wprost do żołądka. Patrząc na niego odniosłem wrażenie, że alkohol nawet nie musnął przełyku. Naśladując ?mistrza? wlałem do ust tyle płynu, ile mogły pomieścić, przełknąłem i szybko powtórzyłem to samo z resztą zawartości szkła. Odruchowo zamknąłem oczy, co okazało się bardzo szczęśliwym zbiegiem okoliczności, ponieważ z pośpiechu tylko część wódki trafiła do celu. Reszta spłynęła po policzkach wprost do oka. Na szczęście fundator w tym czasie sięgnął po talerzyk z pomidorem, dając mi okazję do dyskretnego otarcia twarzy. Niestety, z pomidorem poszło mi jeszcze gorzej aniżeli z wódką. Półpłynny środek odczepił się od miąższu i tworząc mało gustowną plamę rozlał się po koszulce i spodniach. ?Czego się nie robi dla przyjaźni i pokoju na świecie? - pomyślałem wzdychając.


   Spodziewaliśmy się, po dopełnieniu gestu braterstwa, usłyszeć jakieś konkrety w sprawie transportu ale Dima rozczulił się i zaczął wspominać dawne dobre czasy. Zaczął od tych, których sam nie bardzo mógł chyba pamiętać, jak to wspólnie (my i oni) daliśmy popalić ?Giermańcom?. Potem przeszedł na bliższy nam grunt ? kulturę. Powspominaliśmy festiwale piosenki radzieckiej, filmy o dzielnych ?tankistach i sobace?, superszpiegu Sztirlicu. Wprawdzie nasz rozmówca najbliżej Polski był podczas wizyty w Kaliningradzie (nie chciałem wyciągać, że wcześniej nazywano go Królewiec), lecz w myśl znanego rosyjskiego powiedzenia: ?Kurica nie ptica, Polsza nie zagranica? bywając na Węgrzech i w Bułgarii, miał prawo uważać się za obeznanego w sprawach polskich.

   Dima zaproponował kolejny toast, ale wytłumaczyłem mu, że przed nami jeszcze długa droga, a na dodatek nadal NIE WIEMY JAK JĄ POKONAĆ, licząc na jakieś wyjaśnienie tej kwestii. Faktycznie, nasz nowy przyjaciel zreflektował się i powiedział z rozbrajającą szczerością, że gdyby tylko miał samochód, to zawiózłby nas pod same drzwi, a nawet jeszcze dalej, lecz tak się fatalnie składa, że nie ma samochodu. Co więcej, niestety nie zna też nikogo, kto mógłby nas podrzucić do Dżalalabadu, co go bardzo zasmuca, a jak go go coś aż tak zasmuca, to musi się napić, co też uczynił za nasze zdrowie i powodzenie. Nie pozostało nic innego, jak pięknie podziękować za ten przejaw słowiańskiego braterstwa i wrócić na ulicę.


   Ledwo zrzuciliśmy plecaki zatrzymał się mały samochód osobowy. Kierowca powiedział, że jedzie do wsi za Ozgen, ale żebyśmy wsiadali. Nie pamiętam teraz, a być może i wówczas nie wiedziałem dlaczego skorzystaliśmy z zaproszenia. Być może chcieliśmy po prostu wyrwać się z tego miejsca, a może liczyliśmy na kolejny ?szczęśliwy traf?. Tak czy inaczej, wsiedliśmy do samochodu. Chwilę po tym zatrzymaliśmy się przy jakimś sklepie. Kierowca oświadczył, że zaraz wróci i tak też się stało. Wstawił dwie torebki foliowe do bagażnika i odjechaliśmy. Był rozmowny, wypytywał nas o Polskę, warunki i sam też chętnie odpowiadał na pytania. Kilkanaście kilometrów za miastem zapytał, czy nie będzie nam przeszkadzało, jeśli wstąpi do domu bo kupił mięso i trzeba go wstawić do lodówki.


   Byliśmy zaskoczeni i nie do końca rozumieliśmy dlaczego w ogóle pyta nas o to, ale odparliśmy, że dla nas to żaden problem. Na najbliższym skrzyżowaniu zjechaliśmy w boczną drogę i wjechaliśmy do sporej wioski. Pod jednym z domków kierowca zatrzymał samochód, zabrał torby i poszedł do wejścia. Wrócił po kilku minutach i oświadczył, że możemy jechać dalej. Wróciliśmy do przerwanej rozmowy, a w międzyczasie snułem domysły: zapewne tu miał tylko dostarczyć zakupy a mieszka gdzieś dalej i dopiero tam nas wysadzi. Jechaliśmy szybko, czas biegł a kierowca nigdzie się nie zatrzymywał. Po godzinie, przed nami, pojawiła się ozdobna budowla okraczająca szosę. Niemal każde miasto ma ma taką. Różnią się kolorem, zdobieniem, lecz niezmiennie przypominają o radzieckim standardzie estetycznym. ?Zdjes my nachodim`sja w Dżalalabadje! Wy chotitje posmotrjet?? - zapytał i nie czekając na odpowiedź zjechał na pobocze. Nie przepadam za tego typu obiektami, no ale skoro gospodarz uznał go za warty pokazania, to trudno było odmawiać. Zrobiliśmy kilka ujęć i wróciliśmy do samochodu. Kilometr, może dwa za bramą wjechaliśmy do miasta. Kierowca znał je na tyle, że po podaniu mu nazwy ulicy i numeru budynku, bez kluczenia odnalazł właściwe miejsce. Zdziwiło go, że pod tym adresem jest kościół. Wprawdzie budynek był po świecku zwyczajny, lecz na bramie widniała informacja o przynależności do katolickiego związku wyznaniowego. Upewnił się czy, aby na pewno nie pomyliliśmy adresów, przyjął drobną kwotę, którą dla niego przygotowaliśmy, wraz z przeprosinami, że taka mizerna, wyrazy naszej wdzięczności i odjechał. Późno, bo późno, ale byliśmy w Dżalalabadzie!

 

   Witek zastukał w niebieską bramę, przed którą wysiedliśmy. Bez odzewu. Niezrażony poszedł w kierunku niedomkniętych drzwi, zastukał w nie i wszedł. Chwilę później pojawił się ponownie z uśmiechniętą twarzą i machnął na mnie. Poszedłem za nim. Drzwi prowadzą do pomieszczenia, które zostało zaaranżowane na salę do nabożeństw. Stół z prostym krzyżem, pełniący rolę ołtarza. Wewnątrz nikogo nie było. Przyjaciel nie czekając na mnie skierował się w lewo, gdzie są kolejne otwarte drzwi prowadzące na podwórko. Kiedy tam dotarłem zastałem go rozmawiającego ze szpakowatym księdzem. Pomyślałem, że to zapewne nasz gospodarz, lecz kiedy przywitał się ze mną po rosyjsku ze specyficznym akcentem domyśliłem się, że to nie on.


  Ksiądz Remigiusz przyjechał z Rygi i, podobnie jak my, jest gościem księdza Adama, który pojechał odwieźć jakieś zakonnice. Kiedy rozmawialiśmy podeszła do nas drobna blondynka. Przywitała się po rosyjsku zapewniając, iż do czasu powrotu gospodarza to ona zadba o nas. Zaprowadziła nas do otwartej kuchni, podała wyjęty z lodówki kompot, którym raczyliśmy się samodzielnie, w czasie gdy ona podgrzewała jedzenie. W tym czasie zaskrzypiała stalowa brama i na podwórko wjechał Nissan Pajero. Wysiadł z niego czterdziestokilkuletni mężczyzna w koszuli z koloratką.


   Mój towarzysz podróży był wyraźnie przejęty tym spotkaniem. Wyszedł mu na przeciw. Przedstawił się a potem mnie. W niemal barokowym stylu zapewnił o naszej wdzięczności za zaproszenie i przyjęcie z jakim się tu spotkaliśmy. Przy tej niezwykle ugrzecznionej formie, reakcja księdza Adama była niemal obcesowa. Wydawał się czymś poirytowany, a może zdezorientowany? Ignorując to, co mówił przyjaciel, zapytał czego tak naprawdę potrzebujemy. Witek, zamiast powiedzieć wprost, dalece okrężną drogą dał do zrozumienia, że chętnie byśmy się umyli.


   Reakcja księdza odbiegała od stereotypu wyrażanego powiedzeniem ?Gość w dom, Bóg w dom?. Oświadczył bowiem, iż z wodą u nich jest krucho, a i on po podróży i też musi się wykąpać, zatem musimy poczekać. Przyznaję, byłem zaskoczony. Zapytałem przyjaciela, czy aby na pewno właściwie odczytał zaproszenie do odwiedzenia i czy nie powinniśmy rozważyć wcześniejszy wyjazd. Niepotrzebnie. On też chyba był zaskoczony, a na dodatek czuł się odpowiedzialny tak wobec jednej jak i drugiej strony. Przepraszając Swietłanę. zasiedliśmy brudni do obiadokolacji, którą nam podała. Kurczak w jarzynach był bardzo smaczny, a kobieta, w przeciwieństwie do gospodarza, robiła wszystko, żebyśmy się poczuli jak pożądani, od dawna wyczekiwani goście.


   Kiedy ksiądz zwolnił łazienkę a my zjedliśmy posiłek Witek poszedł się umyć. Wykorzystałem ten czas na dopisanie kilkunastu zdań w dzienniku, a kiedy przyszła moja kolej poszedłem do łazienki z silnym postanowieniem pozbycia się tygodniowego zarostu. Łatwiej jednak coś postanowić, aniżeli wykonać. Woda ledwo ciurkała. Jej temperatura była pochodną temperatury otoczenia. Przywykły do spartańskich warunków umyłem się, a nawet skutecznie przeprałem koszulki, spodnie i bieliznę. Wiedząc, że do zmiękczenia zarostu potrzebna jest ciepła woda, której nie miałem, przygotowałem sobie dwie maszynki do golenia.


   Po pierwszym pociągnięciu pozostało równe wcięcie. Drugie i kolejne absolutnie nic. Maszynka wymagała oczyszczenia. Robiłem to po każdym pociągnięciu, ale i tak miałem wrażenie, że jeśli zmniejsza się szczecina na twarzy, to głównie za sprawą wyrywania a nie ścinania włosów. Szybko pożałowałem decyzji o goleniu, lecz było za późno. Mozolnie, centymetr po centymetrze, odsłaniałem skórę, tworząc w miejscu zarostu siatkę zacięć i zadrapań. Kiedy wyszedłem z łazienki, było już ciemno a i tak przyjaciel na mój widok zapytał kto mnie tak urządził. Ksiądz Adam zajrzał do nas tylko raz, z informacją, gdzie można go znaleźć, gdybyśmy czegoś potrzebowali, natomiast Swieta, mimo iż czekano na nią w domu, towarzyszyła nam do późna. Zaoferowała na nocleg jakieś pomieszczenie wewnątrz budynku, a kiedy postanowiliśmy zostać w kuchni przyniosła koce, poduchy. Protestowaliśmy, tłumacząc, że mamy wszystko ze sobą ale nie słuchała. Byłem autentycznie wzruszony jej życzliwością i troską. Po jej wyjściu przyjaciel ułożył się do snu a ja korzystając z lampy i stołu zasiadłem do notatek. Ani się zorientowałem kiedy minęła północ.

 


Odległość pokonana od ostatniego punktu (Biszkek, Kirgistan): ok , mierzona w linii prostej.
Całkowity przebyty dystans to ok. .

 

Galeria (1)

 
  Dżalalabad, Kirgistan, prowincja Jalal-Abad
 
  • Opublikuj na:
 

Komentarze

 

Na mapie

 

Spis treści

1 1
1. Bielsko-Warszawa Bielsko-Biała,
Bielsko-Biała, Bielsko-Warszawa, Bielsko-Biała,
1 2
2. Astana-Kazachstan Astana, Kazachstan
Astana, Kazachstan Astana-Kazachstan, Astana, Kazachstan
1 1
3. Pociąg (Astana-Ałmaty) Ałmaty, Kazachstan
Ałmaty, Kazachstan Pociąg (Astana-Ałmaty), Ałmaty, Kazachstan
1 1
4. Ałmaty-Kanion Szaryński Kokpek, Kazachstan
Kokpek, Kazachstan Ałmaty-Kanion Szaryński, Kokpek, Kazachstan
1
5. Kanion Szaryński - Saty Saty, Kazachstan
Saty, Kazachstan Kanion Szaryński - Saty, Saty, Kazachstan
1 1
6. KOLSAI Gora Saty, Kazachstan
Gora Saty, Kazachstan KOLSAI, Gora Saty, Kazachstan
1 1
7. Kolsai Gora Saty, Kazachstan
Gora Saty, Kazachstan Kolsai, Gora Saty, Kazachstan
1 1
8. Kaindy II Gora Saty, Kazachstan
Gora Saty, Kazachstan Kaindy II, Gora Saty, Kazachstan
1 1
9. Saty po raz wtóry Saty, Kazachstan
Saty, Kazachstan Saty po raz wtóry, Saty, Kazachstan
1 1
10. Saty-Kolsai-Kegen Kegen, Kazachstan
Kegen, Kazachstan Saty-Kolsai-Kegen, Kegen, Kazachstan
1
11. Kegen-Karakol (Przewalsk) Karakoł, Kirgistan
Karakoł, Kirgistan Kegen-Karakol (Przewalsk), Karakoł, Kirgistan
1
12. Karakol-Dżety-Ozyk Zhetyoguz, Kirgistan
Zhetyoguz, Kirgistan Karakol-Dżety-Ozyk, Zhetyoguz, Kirgistan
1 1
13. Tienszan (gdzieś powyżej Dżety-Ozyk) Zhetyoguz, Kirgistan
Zhetyoguz, Kirgistan Tienszan (gdzieś powyżej Dżety-Ozyk), Zhetyoguz, Kirgistan
1 1
14. Tienszan-Biszkek Biszkek, Kirgistan
Biszkek, Kirgistan Tienszan-Biszkek, Biszkek, Kirgistan
1 1
15. Biszkek-Osh_Ozgen_Dżalalabad Dżalalabad, Kirgistan
Dżalalabad, Kirgistan Biszkek-Osh_Ozgen_Dżalalabad, Dżalalabad, Kirgistan
1 1
16. Dżalalabad-Szu (Kazachstan) Chu, Kazachstan
Chu, Kazachstan Dżalalabad-Szu (Kazachstan), Chu, Kazachstan
1 1
17. Shu-Ałtyn-Emel Altynemel, Kazachstan
Altynemel, Kazachstan Shu-Ałtyn-Emel, Altynemel, Kazachstan
1 1
18. Sary-Ozk-Ałmaty Ałmaty, Kazachstan
Ałmaty, Kazachstan Sary-Ozk-Ałmaty, Ałmaty, Kazachstan
1 1
19. Ałmaty-Karaganda-Bałchasz Aktau, Kazachstan
Aktau, Kazachstan Ałmaty-Karaganda-Bałchasz, Aktau, Kazachstan
1 1
20. Baktau-Ata-Tract Aktau, Kazachstan
Aktau, Kazachstan Baktau-Ata-Tract, Aktau, Kazachstan
1 1
21. Bektau-Ata - Karaganda Karagandy, Kazachstan
Karagandy, Kazachstan Bektau-Ata - Karaganda, Karagandy, Kazachstan
1 1
22. Karaganda-Astana-Warszawa-Bielsko Astana, Kazachstan
Astana, Kazachstan Karaganda-Astana-Warszawa-Bielsko, Astana, Kazachstan
1 3
23. Posłowie Warszawa,
Warszawa, Posłowie, Warszawa,

Na skróty

Podsumowanie

ostatni wpis:  ()
pierwszy wpis:  ()
  
liczba tekstów:23
liczba zdjęć:23
liczba komentarzy:0
odwiedzone kraje:3
odwiedzone miejscowości:16

Uczestnicy

strona jest częścią portalu transazja.pl
© 2004-2024 transazja.pl

Newsletter Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu



transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.

© 2004 - 2024 transAzja.pl, wszelkie prawa zastrzeżone