Bielsko-Biała,
Rankiem, odchylając kompletnie mokre poły tropiku, stwierdziliśmy, że otoczenie namiotu przypomina bajkową scenografię: fantastycznie zarysowane góry odcinały się od ultramarynowego nieba. Ciągle jeszcze ocieniona część lasu, głęboką zielenią, wcinała się w jaskrawą, jasną zieleń łąki, na której gęsto rozrzucone głazy ciągnęły za sobą długie cienie. W czasie przygotowywania i jedzenia śniadania mokre części namiotu wyschły, więc nie tracąc czasu pomaszerowaliśmy dalej. Schodząc z piątego mostu, ze zdziwieniem dostrzegliśmy kontener z napisem ?POLICJA? a obecność kilku umundurowanych funkcjonariuszy dowodziła, że to nie przypadek ani pomyłka. Weszliśmy na skręcający w prawo szlak i licząc na rychłe dotarcie do celu pomaszerowaliśmy dalej. Widok jurty z rozwieszonym praniem zasugerował nam wybór kierunku. Mijając ją dotarliśmy do szerokiego brodu. Jest to zapewne jeden z licznych dopływów rzeki, która towarzyszyła nam poprzedniego dnia. Zdecydowanie płytszy i wolniejszy, nie mniej jednak pokonanie go ?suchą stopą? nie było możliwe. Każdy z nas wybrał inny sposób sforsowania przeszkody. Ja zdjąłem buty, skarpety. Witek uznał to za zbędne. Efekt był taki sam, stanęliśmy po drugiej stronie, z tym, że ja w suchym obuwiu. Polana, na którą wyszliśmy z jaru pokryta była licznymi jurtami. Wokół nich kręciło się sporo ludzi. Jedni krzątali się przygotowując posiłki, inni spacerowali lub rozmawiali w grupach. Kilkunastoletni chłopcy, kiedy zapytaliśmy o wodospad, zaoferowali nam konie. Odmówiliśmy uprzejmie i zaczęliśmy wspinaczkę na strome zbocze. Po drodze minęliśmy grupę Koreańczyków, a chwilę później, ze słonecznej, rozległej polany, weszliśmy w głęboki, chłodny cień gęstego lasu. Najpierw zza drzew usłyszeliśmy plusk, a kilka metrów dalej zobaczyliśmy skalną ścianę, z której białą strugą, spadała woda. Gdyby widoczny przed nami wodospad był jedynym celem tej wędrówki, pewnie byłbym lekko rozczarowany. Nie był ani bardzo wysoki, ani też nie wyróżniał się w jakiś szczególny sposób spośród tych, które wcześniej widziałem. Trafiliśmy tu jednak niejako przy okazji, więc po zrobieniu kilku zdjęć, wróciliśmy na szlak. Ze skarpy, na którą z takim trudem wdrapaliśmy się, dostrzegliśmy kilku mężczyzn za ostatnią jurtą. Pochylali się nad jakimś zmiętym futrem. Mokry błam okazał się być ćwiartowanym baranem. Przy rynnie, z której ciekła źródlana woda, ktoś płukał jelita, a pomiędzy jurtami kilkunastoletni chłopak rozpalał ogień w archaicznym samowarze. Mijając to ?miejsce kaźni?, wyszliśmy wprost na liczną grupę ludzi biesiadującą przy suto zastawionym kobiercu.
Zdając sobie sprawę z niezręczności sytuacji powiedzieliśmy: ?Dobroje utro? i starając się jak najszybciej obejść zgromadzonych, skręciliśmy w lewo. Uszliśmy jednak kilka metrów kiedy ktoś coś zawołał, a kiedy się zatrzymaliśmy, podeszła do nas dziewczynka z tacą wypełnioną pękatymi bułeczkami z ciasta smażonego w głębokim tłuszczu. Poczęstowaliśmy się i ukłonili teatralnie. Jeden z mężczyzn machnął zachęcająco w naszą stronę, więc zbliżyliśmy się i podziękowaliśmy za poczęstunek. Szkoda było stracić taką okazję na zrobienie zdjęć, zapytałem więc o pozwolenie. Wywołało to szerokie uśmiechy na twarzach, panie poprawiły włosy i wygładziły fałdy na sukienkach, a mężczyźni zastygli w bezruchu. Zrobiliśmy kilka ujęć i chcieliśmy się pożegnać, lecz biesiadnicy uznali to za dobry pretekst do nawiązania znajomości. Ścieśnili się, robiąc nam miejsce. Podano nam też miseczki z herbatą i zachęcono do częstowania się. Wszyscy siedzieli bez obuwia, więc i my, dość niezdarnie, pozbyliśmy się swojego. Byłem pewien, że w naszym przypadku, był to kiepski pomysł. Mieliśmy już za sobą kilka kilometrów marszu, więc skarpety nie pachniały fiołkami. Pozostało liczyć na korzystny kierunek i siłę wiatru, a po za tym zwyczaje gospodarzy bezwzględnie należało uszanować. Szybko dowiedzieliśmy się, iż wszyscy obecni są znajomymi z pracy w kopalni złota. Przyjechali na weekend i świętują w typowy dla Kirgizów sposób. Pierwszy toast wypiliśmy za przyjaźń między narodami. Z umiarem, próbowaliśmy podawanych nam specjałów i staraliśmy się odpowiadać na liczne pytania. Od początku dobra atmosfera stawała się jeszcze bardziej przyjazna. Żarty i rozmowy przybrały osobisty, frywolny charakter, do tego stopnia, że jedna z pań zadeklarowała gotowość zabrania nas do swego domu w niebudzącym wątpliwości charakterze. Przyjaciel, który przez cały czas taszczył w plecaku paczkę polskich czekolad przyniósł kilka z plecaka i dołożył do i tak bogato zastawionego ...dywanu. Wywołało to ogólny entuzjazm i wyrazy uznania. Nie sądzę, żeby zgromadzeni aż tak bardzo byli złaknieni słodyczy, mieli bowiem dość swoich, lecz doceniono chyba sam gest. Nie chcąc być gorszym, dołożyłem się rozdając kilkanaście gadżetów z godłem i nazwą kraju. To także zostało dobrze przyjęte i wywołało kolejne toasty. Z jednej strony przyjemnie spędzało się nam czas z sympatycznymi ludźmi, z drugiej trudno było nadużywać gościnności, więc wyczekawszy właściwego momentu, podziękowaliśmy wszystkim obecnym za gościnę i naprędce ubierając buty, zakładając plecaki, pożegnaliśmy zgromadzonych. Kilkukrotnie odwracaliśmy się schodząc w dół łąki i odmachiwaliśmy, reagując na nawoływania.
Wróciliśmy nad rzekę i utrzymując kierunek marszu z poprzedniego dnia, wspinaliśmy się co raz wyżej. Wczesnym popołudniem dotarliśmy do urokliwej doliny. Na obszernej łące, położonej pomiędzy rzeką z prawej strony, a kamienistą drogą z lewej, stała pojedyncza jurta, otwarta z jednej strony wiata oraz dwa małe baraki-szopki. Z dosyć odległej drogi trudno to było stwierdzić. Przy dymiącym piecu krzątała się jakaś kobieta. Kiedy byliśmy na wysokości jurty, spomiędzy szopek wyszła kilkunastoletnia dziewczynka i pomachała w naszą stronę . Odmachaliśmy jej, nie zatrzymując się . Zauważyliśmy jednak, że ona zaczyna biec w naszą stronę. Zaintrygowani zatrzymaliśmy czekają aż się zbliży. Dziewczynka o ciemnej karnacji i bardzo ładnej buzi zatrzymała się kilka metrów od nas i powiedziała, iż jej ciocia zaprasza na herbatę.
Herbata w chyba całej Azji odgrywa ważną rolę, a takie zaproszenie, przynajmniej w Kirgizji, ma szersze, bardziej ogólne znaczenie. Podążając za naszą uroczą przewodniczką zastanawialiśmy się, co w tym przypadku będzie oznaczało. Zanim zdążyliśmy się przywitać z kobietą, stojącą przy piecu własnej roboty, podbiegło do nas jeszcze dwoje dzieci. Równie ładna, choć młodsza dziewczynka i chłopak wyglądający na osiem, dziewięć lat. Cała trójka była umorusana, w mocno znoszonych ubraniach. Pomimo słonecznej pogody wszystkie miały na nogach kalosze, a chłopczyk ubrany był jeszcze w kurtkę i krzywo nałożoną, wełnianą czapkę. Przywitaliśmy się z gospodynią o promiennym, szczerym uśmiechu. Kobieta zapytała dokąd idziemy i nie czekając na odpowiedź przestrzegła nas przed burzą. Nie bardzo wiedzieliśmy jak na to zareagować. Nad nami, po błękitnym niebie, przepływały w ślimaczym tempie białe obłoki. Słońce rozgrzewało łąkę wzmacniając intensywność zapachów rosnących gęsto ziół i efektów ich konsumpcji przez liczne krowy. Nic nie zapowiadało zmiany pogody. Nasza rozmówczyni wróciła do przerwanych czynności, mówiąc, że piecze chleb. Zapomnieliśmy natychmiast o pogodzie i z zainteresowaniem przyglądaliśmy się temu procesowi. Beczka z wyciętym otworem, przez który widać było zaimprowizowane palenisko, stanowiła główny element pieca i piekarnika zarazem. Od góry przykrywało ją osmolone naczynie przypominające miednicę. Właśnie tam kobieta włożyła wielki placek o grubych brzegach i cieńszym środku a następnie przykryła płaską blachą, na którą wysypała płonące polana wyjęte z paleniska. O herbacie, która była powodem naszej obecności nikt więcej nie wspominał. Starsza dziewczynka gdzieś zniknęła, ale młodsze dzieci nie odstępowały nas na krok. Nie bardzo wiedząc co robić, poddaliśmy się ich inicjatywie. Chłopak był mrukliwy i złośliwie zadziorny wobec dziewczynki. Ta z kolei gadała jak nakręcona. Szybko dowiedzieliśmy się, że obie z siostrą są u wujostwa na dwumiesięcznych wakacjach. Mieszkają w Biszkeku. Obie uczą się kilku języków: siostra angielskiego i chińskiego ona francuskiego. Oczywiście obie mówią sprawnie po rosyjsku czego nie można powiedzieć o ich kuzynie. To trochę tłumaczyło mrukliwość i rozdrażnienie chłopaka, bo rozmawialiśmy z konieczności w tym właśnie języku. Dziewczynka zapytała czy widzieliśmy wodospad. Potwierdziliśmy myśląc, iż ma na myśli ten, nad którym byliśmy do południa. Szybko jednak okazało się, że w pobliżu jest inny. Przystaliśmy na propozycję pokazania nam go i poprzedzani przez dzieci i psy poszliśmy w górę bardzo stromego wzgórza. Po drodze kuzyn dziewczynek zniknął nagle, ale chwilę później pojawił się ponownie. Młodociana przewodniczka powiedziała, że poszedł przepędzić niesforne krowy. W głębokim jarze płynęła wąską strugą krystalicznie czysta woda. Początkowo pomyślałem o źródle, lecz chwilę później zobaczyłem skalną ścianę zamykającą jar a spomiędzy drzew, na jej zwieńczeniu obficie wypływała woda i spadając z kilku, może kilkunastu metrów, w większej części swej objętości znikała w niedużym oczku. Strumyk brał swój początek właśnie w tym miejscu, lecz było oczywistym, iż woda, która go tworzyła była tylko niewielką częścią tego, co spadało z góry. Usiłowałem dowiedzieć się, co dzieje się z resztą, ale dziewczynka obojętnie wzruszyła ramionami i powiedziała: ?Isczezajet?, jakby to było czymś oczywistym. Połaziliśmy chwilę po zwalonych, porośniętych grubym kożuchem mchów pniach. W międzyczasie zrobiło się zimno. Nie tylko z powodu nadchodzącego wieczoru, ale i zmieniającej się pogody. Przenikliwy chłód potęgował wzmagający się wiatr. Jeszcze przed wyjściem nad wodospad ?gaduła? zapytała mnie jaki mam telefon, a kiedy wyjąłem go żeby sprawdzić, bo nie pamiętałem marki, bez skrępowania wyjęła go z mojej dłoni i uruchomiła. Zastanawiałem się jak grzecznie odmówić podawania pinu,ale dziewczynka wcale o to nie poprosiła a ja zapomniałem o telefonie. Wracając przez wzgórze ?trzpiotka? pokazywała mi rośliny, wypytywała o rodzinę i zdjęcia ... z mojego telefonu dociekając kogo przedstawiają. Nie wiem jak ?obeszła? zabezpieczenie. Biegnąc przed nami robiła, zdjęcia wszystkiemu, co wydało jej się interesujące. Nie to mnie jednak martwiło. Kartę miałem pojemną a oczyszczenie jej nie stanowiło problemu. Problem tkwił w zużyciu baterii, której nie było gdzie naładować. Nie chcąc psuć jej zabawy przebolałem to, licząc na dwie zapasowe. W porywistym wietrze zaczęliśmy rozstawiać namiot pomiędzy barakami, jednak kiedy gospodyni to zauważyła zaproponowała, żebyśmy przenieśli go do wiaty. Chętnie na to przystaliśmy. Zyskiwaliśmy w ten sposób osłonę z trzech stron oraz miękką, suchą i ciepłą podłogę, bowiem wiata wyłożona była dywanami. Kiedy kończyliśmy, nad górami przewalały się grube, atramentowe chmury, rozświetlane od wewnątrz błyskawicami. Wypowiedziane kilka godzin wcześniej, przy pięknej pogodzie krótkie stwierdzenie: ?Budiet groza? materializowało się pięknym, acz groźnym zjawisku. Ariana, starsza z sióstr, przyszła i powtórzyła to, co nas sprowadziło w to miejsce: ?Tetja prigłasiła k`czaju?. Poszliśmy za nią do jednego z baraków.
Zdjęliśmy buty i weszliśmy przez wąskie drzwi. Mroczne wnętrze rozświetlała jedna, słaba żarówka, zasilana akumulatorem. Zaraz za drzwiami stała miednica i dzbanek z wodą, po drugiej stronie stara, żeliwna ?koza? promieniująca ciepłem. W głębi, wokół niskiego podwyższenia, siedziało dwóch mężczyzn (starszy, około pięćdziesięcioletni i młodszy, trzydziestokilkuletni) oraz dwójka młodszych dzieci. Ariana podawała naczynia i jedzenie. Gospodarz wskazał mi miejsce obok siebie. Przyjaciel usiadł naprzeciw. Siedzenie ?w kucki? dla nie przyzwyczajonych nie jest wygodne. W tym przypadku ciasnota pomieszczenia była elementem sprzyjającym, bo można się było oprzeć o ścianę. Gospodarz ręką nałożył na mój talerz naleśnik i zachęcił do jedzenia. Na ?stole?stały jeszcze miseczki z ciemną masą, która okazała się dżemem z jagód i sklarowanym masłem. Wokół był porwany na kawałki chleb. Ugryzłem naleśnik. W nadzieniu rozpoznałem smak kapusty i czegoś, co przypominało szczypiorek. Dopiero w Dżalalabadzie dowiedziałem się, że był to zapewne ?dżusai? - szczypioroczosnek. Ariana wszystkim nalała do miseczek herbatę. Młodszy mężczyzna jadł w milczeniu, kobieta ani starsza z dziewczynek nawet nie usiadły, dbając jedynie o to, żebyśmy mieli pełne czarki i talerze. Starszy mężczyzna zaspokoił pierwszy głód, a potem, przegryzając chleb maczany w maśle, zaczął rozmowę, pytając skąd pochodzimy, ile mamy lat, gdzie już byliśmy i czy mamy w Polsce rodziny. Młodsze dzieci w tym czasie dokazywały, co chwilę strofowane przez starszych. Chłopak nalał do trzech wysokich kubków z zielonego szkła coś, co w pierwszej chwili wziąłem za kefir. Wszyscy, łącznie z dziećmi, popijali z nich co jakiś czas. Gospodarz, w trakcie dyskusji, zapytał czy nie chcemy kumysu. Odparłem, że jeszcze nie mieliśmy okazji, ale spróbujemy, na co on wskazał zielone kubki. Myślałem, że dostaniemy oddzielne naczynia, ale nic na to nie wskazywało, więc sięgnąłem po najbliższy. Spodziewałem się czegoś ... zaskakującego. Pomijając zasłyszane historie o sposobie przygotowania, nawet sam surowiec trącił oryginalnością, jednak w ustach poczułem smak ...kefiru, który zbyt długo przetrzymywano w lodówce. Przegryzłem go chlebem. Chcąc dowartościować gospodynię, pochwaliłem smak pieczywa, choć jak na pieczone kilka godzin wcześniej wydało mi się trochę przesuszone. Kobieta uśmiechnęła się i podała mi duży kawał placka. Ten był miękki i pachnący drożdżami. Okazało się, że wcześniej dojadaliśmy lepioszkę z poprzedniego wypieku. Ponownie pochwaliłem ją, tym razem zupełnie szczerze. Rozmowa jakoś pokierowana została na sprawy relacji rosyjsko-ukraińskie. Okazało się, że cała ich wiedza na ten temat pochodzi z telewizji i jest bardzo tendencyjnie ukierunkowana przeciwko Ukrainie. Dosyć emocjonalnie usiłowałem przedstawić mój punkt widzenia, ale szybko się zorientowałem, że budzi on raczej niechętne zdziwienie, więc doszedłem do wniosku, że trzeba będzie jakoś zmienić temat. Niespodziewanie z pomocą przyszły mi dzieci. Gospodyni na pytanie męża, gdzie jest Ariana, powiedziała że płacze, bo jej siostra celowo uderzyła ją drzwiami. Po namowach dziewczynka weszła do pomieszczenia i przysiadła się do nas. Całą twarz miała mokrą od łez. Było mi jej ogromnie żal, bo w przeciwieństwie do siostry pracowała na równi z ciotką. Chciałem ją jakoś pocieszyć, ale nie wiedziałem jak, ani też czy powinienem wtrącać się do spraw rodzinnych. Czas płynął. Gospodarze jakby czekali, aż damy sygnał do zakończenia kolacji. Bez zbędnych słów porozumiałem się z przyjacielem i oświadczyłem, że jesteśmy wdzięczni za przyjęcie nas pod dach, doskonałe jedzenie, ale jesteśmy bardzo zmęczeni i chcemy się położyć spać. Pożegnaliśmy wszystkich obecnych i po omacku dotarliśmy do namiotu. Wiatr targał wszystko wokół, lecz wewnątrz namiotu było ciepło i przytulnie. Zasnęliśmy błyskawicznie.