Bielsko-Biała,
Obudziło nas słońce i ryczenie krów. To pierwsze odebraliśmy z wdzięcznością, drugie z niepokojem, ponieważ mlaskanie, sapanie, stąpanie, świadczyło o bliskości kilkudziesięciu bydlątek. Taka masa wyposażonej w kopyta i rogi wołowiny, nawet bez złych zamiarów, może być niebezpieczna. Jeśli nie bezpośrednio dla nas, to z pewnością dla namiotu. Wychodząc spod płótna, zauważyliśmy, że kilka z młodszych sztuk urządza sobie przebieżki. Na szczęście odległość nie była tak mała, jak pierwotnie nam się wydawało. Przepłoszyliśmy kilka bliższych sztuk i na zmianę poszliśmy się umyć. Woda w rzece, mimo upalnego już poranka, była bardzo zimna i mycie głowy nie należało do najbardziej relaksujących czynności higienicznych. Gdzieś jednak trzeba było to zrobić. Śniadanie i zwijanie sprzętu poszło całkiem sprawnie i chwilę później zrzuciliśmy plecaki w miejscu gdzie kładziono nową nawierzchnię na bardzo sfatygowany asfalt. Zakładając dłuższe czekanie, rozsiadłem się i zabrałem do uzupełniania dziennika. Nie zdążyłem jednak dokończyć pierwszego zdania, kiedy podjechał mocno sfatygowany VW. Zatrzymał się na pierwsze, nieśmiałe machnięcie. Wewnątrz siedzieli dwaj mężczyźni w ?moro?. Trafiliśmy idealnie, panowie byli ze straży leśnej parku Kolsai i tam też jechali. Za dwa tysiące tenge zgodzili się nas tam dostarczyć. Nasze plecaki wylądowały w bardzo brudnym bagażniku, a my na tylnej kanapie samochodu tak wyeksploatowanego, że znakomita większość przyrządów była od dawna niesprawna a podsufitkę trzymały na miejscu jedynie kawałki kartonu. Nowy asfalt skończył się po kilkuset metrach, ze starego zjechaliśmy po kilometrze. Dalej była już tylko kamienista, górska droga, która wspina się zakosami stromo pod górę. Mniej więcej w połowie odległości zagrodził nam drogę szlaban. Szybko jednak został podniesiony, lecz dla nas oznaczało to konieczność uiszczenia opłaty. W drewnianym baraku królowała podstarzała urzędniczka z niemal kompletem złotych zębów. Najpierw ofuknęła mnie, kiedy zapytałem czy potrzebuje paszport. Skończyła wypełniać jakieś druki i podsunęła mi dwa wyświechtane zeszyty w kratkę. ?Imia, familia, imia otczetstwo, strana, nomier paszportu, god i miestje rażdienia ...? zaordynowała głosem nie znoszącym sprzeciwu. Mozolnie wypełniłem rubryczki i zapłaciłem prawie półtorej tysiąca tenge. Trwało to długo a kolejka rosła. W końcu mogliśmy jechać dalej. Stary i sfatygowany samochód nad podziw dobrze radził sobie z drogą trudną nawet dla ?terenowca?. Na ostatnim podjeździe koła buksowały w luźnych kamieniach i tylko dzięki oryginalnej technice jazdy dojechaliśmy na wyrwany wzgórzu, niewielki parking. Rozciągający się przed nami widok był oszałamiający: pomiędzy stromo opadającymi zboczami gór połyskiwało idealnie czystą wodą jezioro. Na przeciwległym, dosyć odległym brzegu, szeroką deltą wpływał do niego strumień. Podążając wzrokiem za jego ginącymi w gęstwinie krzewów strugami napotyka się górę, której zwieńczenie pobłyskiwało bielą leżącego tam śniegu. Wszystko to na tle głębokiego błękitu nieba.
Kazachowie nie przejawiają przesadnie wybujałej wyobraźni, przynajmniej w kwestii nazw. Kolsai, to zarówno fragment Tienshan, jak i park narodowy, rzeka. Trzy wysokogórskie jeziora, będące celem podróży ludzi z całego świata nazywają się ..., Kolsai I, Kolsai II, Kolsai III. Położone są odpowiednio na 1800, 2250 i 2700 m n.p.m. Pierwsze z nich ma kształt nerki. Zbocze z prawej strony jest zdecydowanie mniej zarośnięte i tędy prowadzi wąska, ale dosyć wygodna ścieżka, którą bez większego wysiłku można dotrzeć do zasilającego jezioro w wodę strumienia. Z lewej strony także jest ścieżka, ale pomijając kilka polan i osuwisk, biegnie lasem. Jest wąska, z dużym zróżnicowaniem wzniesień i wieloma przeszkodami w postaci przegradzających ją pni, gołoborzy, skał. Z tych też powodów, jedynie osoby idące do czegoś na kształt schroniska i biwakowicze wybierają ten szlak. Pewnym utrudnieniem na częściej uczęszczanym szlaku są konie. Wielu turystów decyduje się na oglądanie okolicy z wysokości końskiego grzbietu. Na koniach przemieszczają się także patrole parku oraz żołnierze. Ścieżka jest zbyt wąska, żeby można się było na niej wyminąć, dlatego piechurzy zmuszani są do ?wskakiwania? na skarpę, umożliwiając przejście czworonogom. Mniej więcej w połowie drogi, na wybrzuszeniu ?nerki? znajduje się naturalny punkt widokowy. Dla osób obserwujących brzegi z parkingu, lewa strona wydaje się być bardziej przyjazna, ponieważ początkowe kilkadziesiąt metrów szlaku wyłożone jest kładką z desek. To ułatwienie kończy się w lesie, z którego wychodzi się na rozległą polanę z malowniczym zejściem do wody. Idealne miejsce na biwak czy piknik. Na terenie parku swobodnie można rozbijać namioty a nawet palić ogniska. Wspomniana polana ma nawet przygotowane do tego miejsca a nad samą wodą stoi stalowa, wysoka na półtorej metra, ?koza?. Dalej szlak robi się co raz trudniejszy. Wysoki, ciężki plecak stanowi tam poważny problem, ze względu na nisko wiszące gałęzie, gęste krzewy i osuwające się spod nóg kamienie.
Wysiadając, umówiliśmy się ze starszym strażnikiem, że za dwa dni zabierze nas około dziesiątej z tego samego miejsca. Byliśmy bardzo zadowoleni bo nie tylko tanio i szybko dojechaliśmy do celu ale i sprawa powrotu niespodziewanie została korzystnie ?załatwiona?. Zza drewnianej barierki okalającej placyk przyjrzeliśmy się brzegom jeziora. Drewniane pomosty z lewej strony sugerowały uporządkowany, łatwy szlak dla spacerowiczów. Prawa strona, bez żadnych udogodnień wydała nam się trudniejsza a zatem ciekawsza i po zejściu nad brzeg zbiornika w tą właśnie stronę się skierowaliśmy. Wąska ścieżka idąca stromo pod górę, konie wiozące na grzbietach wystraszonych turystów (przyznaję, że gdybym siedział na wierzchowcu, który ledwo się mieści na ścieżce mając z lewej strony kilkudziesięciometrową skarpę wprost do jeziora, to też bym się bał) bezceremonialnie przepychające się pomiędzy pieszymi, osypujące się kamienie, nie wspominając o widokach, czyniły ją ...interesującą. Po kilkuset metrach marszu zaniepokoił mnie dziwny rodzaj pulsowania w podbrzuszu. Nie był to jeszcze ból, ale zjawisko wcześniejszej mi nieznane. Poluźniłem pas biodrowy mając nadzieję na samoistne zniknięcie dyskomfortu. Niestety, w miarę pokonywanej trasy pulsowanie ustąpiło miejsca gnieceniu a to bólowi, który powoli acz sukcesywnie narastał. Zbliżając się do miejsca, w którym rzeka zasila jezioro ?czułem nadciągający problem?. Wówczas jeszcze łudziłem się, iż będzie mu można zaradzić, bez wpływu na nasze plany. Nad rzeką znaleźliśmy dogodne do wypoczynku miejsce i pozbywszy się plecaków, zalegliśmy na trawie. Wówczas oszczędnie wspomniałem przyjacielowi o gorszym samopoczuciu. Zapytał, czy w tej sytuacji celowym jest kontynuowanie marszu, sugerując powrót lub pozostanie na miejscu. Obaj wiedzieliśmy, że w obu przypadkach trzeba będzie zrezygnować z harmonogramu a może i planu zobaczenia wyżej położonych jezior.
Droga do drugiego jeziora jest kontynuacją szlaku, biegnącego prawą stroną. Jedynym oznakowaniem są słabo widoczne, rzadko pojawiające się niebieskie strzałki. Dłuższy czas idzie się wzdłuż strumienia, który tylko w miejscu, w którym wpada do Kolsai I zwalnia swój nurt. Na stromych stokach pędzi jak oszalały, tocząc olbrzymie ilości czystej, zimnej wody. Pomiędzy Kolsai I i II różnica wzniesień wynosi około pięćset metrów na dystansie kilku kilometrów.
Ruszyliśmy pod górę. Początkowo szlak nie jest uciążliwy. W miarę wchodzenia staje się stromy a głębokie wklęśnięcia podmokłego gruntu, korzenie i wystające głaz czynią go dosyć trudnym. Po kilkunastu minutach ścieżka wychodzi na niezalesione zbocze i niemal płasko pozwala odpocząć nogom i łudzi nadzieją na łatwe osiągnięcie celu. Wchodząc ponownie w las, opada prawie nad samą rzekę, żeby ponownie stromo wznieść się w górę. Ból stawał się uciążliwy, więc kiedy napotkaliśmy ławy z bali surowej sosny, z ulgą przyjąłem propozycję odpoczynku. Musiałem mieć kiepską minę, bo Witek kilkukrotnie nagabywał mnie na wyjaśnienie, co się ze mną dzieje. Wiedziałem już, że nie tylko problem sam zniknie, lecz także dłużej nie będę w stanie robić ?dobrej miny?. Opowiedziałem o tym jak z pulsowania rozwinęło się to ?coś? w ból, oraz o moich podejrzeniach i obawach. Przeanalizowaliśmy zawartość naszych apteczek i kiedy łykałem No-spę i z nadzieją wyczekiwałem zbawiennych skutków jej działania, Witek skrupulatnie czytał ulotki antybiotyków. Po kilkunastu minutach, kiedy nie tylko nie odczułem poprawy a wręcz pogorszenie zaordynował mi ten, który uznał za najlepszy i zaproponował silny środek przeciwbólowy. Wówczas byłem gotowy zjeść nawet cykutę, żeby pozbyć się bólu. Czas płynął. Wypijałem kolejne litry wody i polegiwałem na ławce, rozważając w myślach jak wytłumaczyć kazachskiemu lekarzowi (zakładając, że taki się znajdzie) co mi jest. Ta kwestia, jakkolwiek trudna, z zastosowaniem obu słabo znanych mi języków i mowy ciała wydawała się do ?przeskoczenia?. Dotarcie do lekarza, lub w skrajnym przypadku sprowadzenie go w to miejsce było zdecydowanie bardziej problematyczne. Żaden z nas tego jeszcze wówczas nie powiedział, ale obaj wiedzieliśmy, iż marsz do drugiego jeziora byłby głupotą. Po dłuższej chwili oznajmiłem to głośno i z trudem zwlokłem się z kłody. Zaciskając zęby, przy wydatnej pomocy Witka, nałożyłem plecak i powoli zaczęliśmy schodzić w dół. Zatrzymaliśmy się w miejscu poprzedniego postoju. Ponownie piłem wodę, choć ?wylewała mi się już nosem?. Poważnie zatroskany przyjaciel powiedział, że pójdzie po pomoc. Sprowadzi lekarza albo konie, którymi będzie mnie można przetransportować do parkingu a stamtąd samochodem do Sat. Zdecydowanie odmówiłem. Nadal liczyłem ?na cud?, a perspektywa podskoków na końskim grzbiecie była równie niemiła, jak hospitalizacja w prowincjonalnym, azjatyckim szpitalu. Kiedy tak dyskutowaliśmy o zaistniałym problemie, przysiadł się do nas mężczyzna. Czech, jak szybko się okazało po sposobie mówienia i akcencie. Wyglądał dziwnie. Bez plecaka, w rozdartej na plecach koszuli i jakby zagubiony, lub znudzony otoczeniem. Zapytał co mi jest, ale nie odniósł się do lakonicznych wyjaśnień. Posiedział przy nas i odszedł. My też uznaliśmy za wskazane ruszenie się z miejsca. Powoli, tą samą drogą szliśmy w kierunku parkingu. Zaraz za ujściem rzeki są do wyboru dwie ścieżki na strome wzgórze. Krótsza pnie się niemal pionowo, dłuższa trawersując pozwala na mniej forsowne podejście. Nie wiem czemu, ale weszliśmy na tą pierwszą. W połowie wzniesienia zorientowałem się, że choć czuję ogólne zmęczenie, to ból mija. Na wypłaszczeniu byłem już tego pewien i poinformowałem o tym Witka. Przez chwilę nawet zastanawiałem się, czy dobrze robimy wracając, lecz uznałem, iż może to być chwilowe i lepiej będzie jeśli znajdziemy się bliżej drogi. Kiedy doszliśmy do punktu, z którego wyruszyliśmy przed południem po bólu nie został nawet ślad. Początkowo planowany powrót do ?cywilizacji? i wizytę u lekarza, mimo protestów Witka, odłożyłem do czasu wyjaśnienia się sytuacji. Zaproponowałem natomiast przejście na widoczną na lewym brzegu polanę i rozbicie namiotu. Dotarcie tam nie było ani czasochłonne, ani kłopotliwe. Polana z bliska okazała się jeszcze bardziej dogodna, aniżeli nasze wyobrażenia, snute na podstawie widoku z kilkuset metrów. Kilka miejsc na ognisko, kosze na śmieci, prowizoryczne, ale znośne siedziska, łatwe zejście do wody i spory, żelazny piec. Było tam kilka osób, lecz miejsca było i tak dosyć. Postanowiliśmy zjeść coś ciepłego, a żeby zaoszczędzić paliwo, rozpaliliśmy ogień w ?kozie?. Mimo sporego ognia, woda grzała się wolno, a do kubka wpadało sporo popiołu. Ostatecznie jednak żurek doprowadziliśmy do stanu pozwalającego na konsumpcję. Podsypany kus-kusem nie tylko zyskuje na kaloryczności, ale i tworzy nowy kolaż kulturowy ? słowiańsko-arabski. Po marszu tam i z powrotem oraz nieprzewidzianych ?atrakcjach? zupa smakowała niemal jak domowa. Pogodzeni z faktem, że naczynia zostały już osmolone, zagotowaliśmy ponownie wodę na herbatę miętową. Już w trakcie zabiegów kuchennych pogoda zaczęła się zmieniać. Gwałtowne podmuchy wiatru napędzały chmury i wówczas robiło się zimno. Kolejne odsłaniały słońce przywracając ciepło i światło. Niestety, wraz ze zbliżającym się zmierzchem przejaśnień było co raz mniej. Trzeba było pomyśleć o noclegu. Najodpowiedniejszym miejscem wydała nam się wiata w trakcie budowy. Nie miała jeszcze dachu, ale cztery ściany o metrowej wysokości dawały dobrą osłonę przed wiatrem, a wnętrze nie tylko było wyrównane, ale dzięki znalezionej wykładzinie (używanej jako izolacji poziomej), mieliśmy także dodatkową separację od podłoża. W czasie kiedy przyjaciel odskrobywał sadzę z naczyń postawiłem namiot nie bez trudu wpasowując go ciasną przestrzeń rozpoczętej budowli. Cały czas zastanawiałem się, czy stłumiony ból był tylko nieznaczącym, pojedynczym incydentem, czy też ostrzeżeniem przed czymś poważniejszym a odczuwana ulga jest li tylko szansą na podjęcie działań. Pierwsza dawka antybiotyku, jeśli w ogóle jego zastosowanie było słuszne, nie załatwi sprawy i trzeba będzie regularnie go łykać. Ibum Max, któremu zapewne zawdzięczałem brak bólu, ma także działanie antyzapalne i antybakteryjne, co powinno rozszerzyć ?obszar rażenia? i zwiększyć moje szanse. Kładąc się spać, Witek ustawił budzik na drugą trzydzieści, żebym nie przespał pory antybiotyku. Zasypialiśmy przy odgłosach spadających na tropik kropli deszczu.