lub
w jakim celu? zapamiętaj mnie
 
Warszawa
Bangkok  
Leżący Budda - Świątynia Wat PhoBangkok, Tajlandiafoto: Krzysztof Stępieńźródło: transazja.pl
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
  •  
 
czytasz blog:

Kazachstan-Kirgizja



 cze
2017

Shu-Ałtyn-Emel

1 1 0  
  Altynemel, Kazachstan, prowincja Almaty

To była dziwna noc. Wypełniona dźwiękami oczywistymi dla węzła kolejowego jakim jest Sary-Ozyk ale i zaskakującymi. Przy przetaczaniu pociągów, metalicznemu zgrzytowi hamujących kół, towarzyszyły głuche uderzenia odbojnic i dzwonienie ogromnych zapięć. Składy które nie zatrzymywały się na stacji rytmicznie stukały na łączeniach szyn. Hydrauliczne zawory wysykiwały zjadliwe komentarze do popiskujących zawiasów a w pauzach, pomiędzy kolejnymi pociągami przygrywały świerszcze. Odgłosy te stawały się kanwą dziwacznych majaków sennych a jednocześnie uwiarygadniały je na styku jawy i snu. Nad ranem, przez mgłę snu, dotarł do mnie zaskakujący nowoczesną aranżacją utwór na instrumenty perkusyjne. Nie otwierając oczu z zainteresowaniem wsłuchiwałem się w linię melodyczną graną jakby na dzwonkach, subtelnie snującą się wokół zdecydowanego, twardego rytmu wystukiwanego na instrumencie o głębokim, nieco drewnianym dźwięku. Dodatkowym zaskoczeniem była przestrzenność muzyki. Pojawiła się wyraźnie z prawej strony i sunęła ku środkowi, żeby zanikać po lewej stronie. Obiecywałem sobie, że zapytam przyjaciela, czy słyszał to, co ja, bo jeśli tak, to może byłby w stanie wyjaśnić to interesujące zjawisko. Kiedy jednak ponownie otworzyłem oczy była siódma i musieliśmy się zająć zwijaniem namiotu. Z braku wody nie traciliśmy czasu na śniadanie. Zgodnie z radami naszych nocnych rozmówców poszliśmy szukać bazaru. Tym razem nie chodziło nam o uzupełnienie kolekcji wrażeń, a o zatrzymujące się tam samochody. W napotkanym sklepie kupiliśmy wodę. Czas był najwyższy, bo kilkanaście godzin wcześniej skończył nam się zapas, a w pociągu był tylko wrzątek. Przechodząc przez plac budowy natknęliśmy się na wąż z cieknącą wodą, dzięki czemu ?dopełniliśmy porannej toalety?. Plac targowy był niemal całkowicie pusty. Dwie, trzy osoby nieśpiesznie rozkładały stragan. Obok, w kamiennym piecu chłopak wyklejał na owalnych ścianach bułki przygotowane do pieczenia. Jedyny stojący tam samochód nie wyglądał na taksówkę, jednak jego kierowca podszedł do nas i zapytał, gdzie się wybieramy. Kiedy wymieniliśmy nazwę parku, pokiwał przecząco głową: ?Tiepier nikto nie chodit. Możjet pozże, no ja nie znaju?. ?Kak ty dumajesz, szto nam nada zdiełat?? - zapytałem. ?Ja wozmu was na put` k Basszczi, możet byt ktoto...? ?Choroszo? - powiedziałem nie dając mu skończyć. Przyjaciel zapytał jeszcze, gdzie możemy kupić chleb. ?Po puti? - padła lakoniczna odpowiedź. Nie było to ani ?po drodze?, ani takie łatwe. W piekarni nie było jeszcze chleba, a sklepy w większości były zamknięte. W końcu kupiliśmy czerstwy placek i pojechaliśmy na miejsce, gdzie mieliśmy ?łapać? okazje. Było to tak blisko, że z powodzeniem moglibyśmy dojść tam na piechotę. Pod wiatą przystanku stała kobieta w średnim wieku, kilkunastoletni chłopak i staruszka. Byłem przekonany, że czekają na autobus, ale szybko okazało się, iż mamy ten sam cel. Minęły nas dwa, może trzy samochody. Trzeci zatrzymał się przy chłopcu. Kierowca rozmawiał z nim chwilę, po czym zawrócił i zatrzymał się po drugiej stronie ulicy. Chłopak i staruszka podeszli tam i wsiedli. Kierowca z wahaniem machnął w naszą stronę, a kiedy się zbliżyliśmy zapytał, gdzie chcemy jechać. ?Wy dołżny pjti na bazar. Sustwieszcziejet awtobus? - powiedział, kiedy skończyłem mu tłumaczyć nasz plan. ?Pięknie, znowu daliśmy się podpuścić? - pomyślałem. Mężczyzna wsiadł do samochodu, ale wychylił się przez otwarte okno i dodał: ?Jeśli poczekacie, aż zawiozę żonę do pracy, to za dwa tysiące mogę was zawieźć do Basszczi.? Nie byłem pewien, czy powinniśmy skorzystać z propozycji, jeśli istotnie był jakiś autobus, ale na bazarze, a wcześniej na dworcu, mówiono tylko o samochodach. Witek zdecydował za nas obu: ?Jedźmy. Nie wiadomo czy coś pojedzie. Stracimy tylko czas.? Po raz drugi tego ranka przejechaliśmy się po okolicy. Po drodze zobaczyliśmy jednostkę wojskową, okoliczne markety i szpital, gdzie wysiadła żona kierowcy. Potem samochód zawrócił i ponownie oglądaliśmy te same obrazki, tylko z drugiej strony. Minęliśmy przystanek skąd zostaliśmy zabrani i opuściliśmy miasto. Moje wątpliwości co do wysokości zapłaty okazały się nieuzasadnione. Przez dwie godziny jazdy w momentami trudnym, górzystym terenie kierowca barwnie i interesująco opowiadał o mijanych miejscach. Był oczytany, dobrze zorientowany w realiach politycznych i bardzo krytyczny wobec Rosji. W Basszczi znał niemal wszystkich, bo tam się urodził. W tym także szefów i pracowników parku. Kiedy zbliżaliśmy się do celu, obiecał przedstawić nas im i pomóc w negocjacjach. Wiedzieliśmy z materiałów źródłowych, że achać do parku, potrzebny jest nie tylko bilet, lecz także pisemna zgoda i przewodnik. Pominięto jednak tam informację, że trzeba mieć też własny samochód terenowy lub wcześnie taki wynająć. Zatrzymaliśmy się przed zaskakująco nowoczesnym biurowcem. Nasz kierowca witał się z każdą napotkaną osobą i przedstawiał nas jako dobrych znajomych. Podobnie było w gabinecie szefa. Z kupnem biletów i uzyskaniem pozwolenia nie było problemu jednak kiedy zapytano nas o samochód, nastąpiła konsternacja. ?Nie macie samochodu? Najkrótsza trasa ma pięćdziesiąt kilometrów, najdłuższa ponad dwieście. Jak zatem chcecie się poruszać?? - zapytał Timur. ?No właśnie, w tym jest problem. Proszę nam pomóc i coś wymyślić?- odparłem, a kierowca dodał uśmiechając się szelmowsko: ?Pogadaj z ludźmi, przyjechali taki kawał drogi. Przecież nie odprawisz ich teraz ? mają bilety i twoją zgodę?. Strażnik zatelefonował do kogoś i długo z nim rozmawiał po kazachsku. Zrozumiałem tylko pojedyncze słowa: ?turyści?, ?Polska?, mało pieniędzy?, ?zarobisz?. Kiedy odłożył słuchawkę powiedział do nas: ?Przyjedzie po was mój pracownik. Zawiezie was do siebie. Tam poczekacie do szesnastej, siedemnastej, bo teraz jest już za gorąco. Potem pojedziecie z nim w góry i z nim wrócicie. Przenocować możecie także u niego. Tam są dobre warunki pod namiot. Zapłacicie mu dziesięć tysięcy somów. Odpowiada to wam?? Podziękowaliśmy i w towarzystwie Timura wróciliśmy na parking, na który już czekał starszy mężczyzna w strasznie rozklekotanym UAZ`ie. Przenosząc plecaki zapytaliśmy kierowcę, z którym tu przyjechaliśmy, jak możemy wrócić do Sary-Ozek skąd mamy pociąg do Ałmat. ?Przyjadę po was o szóstej? - odpowiedział. Byliśmy tak bardzo zadowoleni, że zapomnieliśmy dopytać o szczegóły. Wsiedliśmy do starego samochodu terenowego i pojechaliśmy ...na stację benzynową za miasto. Po zatankowaniu nasz nowy przewodnik poprosił o pieniądze. a potem przecinając miasteczko pojechaliśmy w step. Po siedmiu, ośmiu kilometrach dotarliśmy przed zamknięty szlaban. Z prawej strony, w bajorze zielonym od glonów pracowała stara pompa, która grubym jak męskie ramię wężem, tłoczyła wodę do namiastki małego basenu. Między pompą a basenem stał ?DUSZ?. Z lewej, wśród drzew stała jurta a kawałek dalej dom i zabudowania gospodarcze. Kilku mężczyzn stawiało nowy płot. Wjechaliśmy na podwórko. Strażnik wysiadł i pokazując zadrzewiony teren powiedział: ?Tam wy możetje postawit pałatku.? Tak też uczyniliśmy. Pierwszy raz podczas tej podróży mieliśmy czas dla siebie. Była piękna pogoda, wokół ?naszej oazy? pusty step. Rozstawiony namiot dawał poczucie bezpieczeństwa i komfortu. Jednego i drugiego na miarę okoliczności, ale jednak. ?Wiesz, może byśmy wyprali sobie ciuchy? Jest woda, tylko nie bardzo mamy w czym. Przydała by się jakaś miska.? - zaproponowałem. ?Dobry pomysł, pójdę do gospodarzy, może uda mi się coś pożyczyć? - odpowiedział Witek i energicznie pomaszerował w stronę zabudowań. Po chwili wrócił z wiadrem. W czasie kiedy skrupulatnie prał, płukał, płukał i płukał swoje rzeczy ja rozwiesiłem sznurek i zeskrobałem z twarzy kilkudniowy zarost. Nie było to już takie dramatyczne jak w Dżalalabadzie, choć znam przyjemniejsze zabiegi higieniczne. Kiedy przyjaciel zwolnił wiadro, przeprałem swoje rzeczy. ? No to co? Może teraz ?dusz??? - zapytał kumpel, kiedy wieszałem mokre ciuchy. ?Byłoby fajnie, ale trzeba potem dolać wody do zbiornika, żeby nie było gadania? - powiedziałem zadowolony z propozycji bo sam już o tym pomyślałem. Skleconą z rdzewiejących kątowników klatkę pokrywały kawałki blachy trapezowej. Na górze umieszczono leżący na boku duży kanister z czarnego plastiku. Drugi, wierzchni bok został wycięty i służył za wlew. Przykrywały go dwa kawałki szkła okiennego, dociśnięte kamieniem. Ze zgrozą pomyślałem o konsekwencjach zsunięcia się tej ?pokrywki? na korzystającego z kabiny. Brrry! Uwielbienie dla pławienia się u mojego przyjaciela jest mi znane od pierwszego wspólnego wyjazdu, więc nie niecierpliwiłem się kiedy dłuuugo nie wychodził z ?budy?. Czasu mieliśmy dosyć. Kiedy zwolnił miejsce, liczyłem się z tym, że zabraknie wody w zbiorniku, ale płynęła równym, chłodnym strumieniem jak z kranu. Ręczniki okazały się zbędne. Gorący wiatr wiejący ze stepu wysuszał błyskawicznie. Żeby uzupełnić wodę w zbiorniku wspiąłem się po bardzo prowizorycznej drabinie i balansując na niej odbierałem wiaderka, które podawał mi Witek i wlewałem do dziury, z której odsunąłem wcześniej tafle szkła. Czyści, ogoleni, wyprani, no i głodni. Minęło południe, a my nie mieliśmy okazji zjeść śniadania poprzestając na wodzie. Dyskretnie, ze względu na trwający nadal Ramadan, zagotowaliśmy w namiocie wodę i zrobiliśmy sobie jedzenie. Na efekt nie trzeba było długo czekać. Senność najpierw dopadła Witka, który zasnął w połowie zdania. Ja jeszcze chwilę uzupełniałem notatki, ale kiedy zamiast liter, zacząłem robić wykresy EKG, poddałem się nie wchodząc do namiotu, zasnąłem siedząc. Nie trwało to długo, ale kiedy dobudziliśmy się przepełniała nas energia i chęć nowych wrażeń. Nie wiedząc, czy wyjedziemy o szesnastej, czy godzinę później, przebraliśmy się i przygotowaliśmy sobie wszystko, co mogło się przydać, upychając po kieszeniach, żeby nie taszczyć plecaków. Resztę czasu spędziliśmy na wyczekiwaniu i drobnych pracach (Witek pocerował skarpetki, a ja przełożyłem karty SIM w telefonach i podłączyłem je do ?solara?.) Tuż przed siedemnastą podszedł gospodarz i powiedział: ?Gotowyje? Siadis w maszynu. Para.? Podekscytowani wsiedliśmy do Nivy. Na siedzeniu kierowcy usadowił się jednak nieznany nam strażnik, a dwudziestokilkuletni chłopak. Podjechaliśmy pod szlaban. W międzyczasie starszy pan zasiadł za drewnianym stołem, otworzył zeszyt i skrupulatnie powpisywał dane z biletów, zezwolenia, godzinę wjazdu. Kiedy skończył, otworzył szlaban. Samochód buksując w piachu niechętnie ruszył przed siebie. Jak na ?terenówkę? spisywał się marnie. Wewnątrz było upiornie gorąco, a na dodatek śmierdziało paliwem. Nie ujechaliśmy jednak zbyt daleko. Od wyjazdu wszystko w samochodzie stukało, brzęczało, klekotało, dlatego nie zwróciliśmy uwagi na dodatkowy chrupot. Kierowca jednak najwyraźniej znał ten dźwięk. Bez słowa ?wbił? się w krzewy, gwałtownie wykręcił kierownicę i sypiąc żwirem spod kół wycofał maszynę. Kiedy kurz zaczął opadać ruszyliśmy z powrotem w kierunku szlabanu. Zanim tam dojechaliśmy, telefonicznie powiadomił o tym co się stało. Obawiałem się, że to koniec wycieczki. Nawet jeśli zaproponują nam ponowny wyjazd następnego dnia, to mając bilety na pociąg będziemy musieli z czegoś zrezygnować. Jednak sprawy potoczyły się zupełnie inaczej: szlaban był podniesiony, a na podwórku czekała kobieta z kluczykami do całkiem przyzwoitego Audi. Byłem trochę zdziwiony, bo samochód był zadbany i przeznaczony do jazdy po autostradach, a nie stepie. Wsiedliśmy. Silnik przyjemnie zamruczał, a klimatyzacja zaczęła tłoczyć chłodne powietrze do kabiny. Wjechaliśmy na szlak. Chłopak wcisnął pedał gazu, a pojazd posłusznie rozpędził się do dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Zapiąłem pas, który zignorowałem przy wsiadaniu. Samochód niczym sportowa łódź na morzu przechylał się z burty na burtę i wyraźnie ?pływał?, lecz niezmiennie utrzymując się pomiędzy krzewami wyznaczającymi granice szlaku. Od czasu do czasu na większych wybojach odrywaliśmy się od podłoża i po ?przeleceniu? kilku metrów, opadaliśmy w dół. Irracjonalnie, pomimo otaczającego nas stepu, oczekiwałem w takich momentach strugi wody na szybie i kiedy się nie pojawiała czułem rozczarowanie. Byłem pełen podziwu tak dla pojazdu jak i ?sternika?. Jazda sprawiała mu wyraźną przyjemność. Kiedy siedzieliśmy w Ładzie współczułem mu, zakładając że ojciec ?wrobił? go w ten wyjazd. Teraz jego twarz wyrażała pełne zadowolenie. Być może rzadziej pozwalano mu prowadzić Audi, a może brak kontroli umożliwił mu jazdę we własnym stylu. Tak czy inaczej moje poprzednie współczucie nie było mu do niczego potrzebne. Zamiast tego głośno pochwaliłem umiejętności na co on skromnie powiedział, że to zasługa samochodu. Mimo skupienia na drodze to on dostrzegł przebiegające po stepie gazele i gdyby nie pokazał nam kierunek palcem, to byśmy je przeoczyli. Chłopak był raczej małomówny. Odpowiadał na pytania, ale sam nie podejmował rozmowy. Sądzę, że wynikało to z nie najlepszej znajomości rosyjskiego. Dla nas wszyscy w dawnym Sojuzie mówią w tym języku. Jest to prawda, ale w odniesieniu do starszego i średniego pokolenia. Młodsi używają go rzadziej, a szczególnie w takich miejscach jak to, na pograniczu kultur azjatyckich, język Puszkina czy Dostojewskiego jest czymś na kształt protezy. Wyraża się w nim to, czego nie ma lub jest słabo ugruntowane w lokalnych językach. Kiedy niespodziewanie pojawiły się jakieś zabudowania, samochód gwałtownie zatrzymał się i zanim zorientowaliśmy się w sytuacji, kierowca podnosił szlaban, podobny do tego przez który wjechaliśmy na teren parku. ?Czyżby koniec?? - pomyślałem zaskoczony. Szlak rozchodził się w dwóch kierunkach. My pojechaliśmy w lewo, w stronę słabo rysujących się na horyzoncie wzgórz. Po jakimś czasie chłopak pokazał coś palcem i powiedział: ?Eto djuna?. ?Szto? Ja nie ponimaju. Prostitje mienia.? - odpowiedziałem zgodnie z prawdą. ?No, barchan. Nasip Czingis-Chana?. - dodał w formie wyjaśnienia. Jasne, mogłem się domyślić. W końcu głównie po to tu przyjechaliśmy, a już w drodze z Sary-Ozek usłyszeliśmy historię o przysypanych naukowcach, którzy chcieli dokopać się pod nim kurhanu legendarnego wodza. Popatrzyłem we wskazanym kierunku. Istotnie, pośród zielono, brunatnych wzgórz widać było żółte wzniesienie terenu. ?Kurczę, wygląda to mizernie. Jeśli dla tej ?piaskownicy? przejechałem tysiąc kilometrów, to kiepsko? - pomyślałem, ale niczego nie mówiłem, żeby nie psuć atmosfery. Na stepie, z powodu braku punktów odniesienia, trudno jest laikowi określić odległość. Samochód pędził w stronę tej kupki piasku, a ona powiększała się, rosła, nabierała formy. Kiedy, dorównała wysokością otaczających ją wzgórz, my nadal byliśmy dosyć daleko. Zniknęła nam, kiedy wjechaliśmy do płytkiego kanionu. Kierowca nieco zwolnił, wykazując przezorność, bo niespodziewanie z za zakrętu wyjechał wprost na nas duży samochód terenowy. Gwałtowne szarpnięcie kierownicy uratowało nas przed zderzeniem. Drugi samochód przyhamował, ale widząc, że stoimy dodał gazu i nas wyminął. Za kierownicą siedziała drobna blondynka. Audi z trudem wygrzebało się z pobocza i pojechaliśmy dalej. Z za wzniesienia wyłonił się barchan. Był ogromny. Wyglądał jak ilustracja z bajek o dżinach. W każdej chwili mogła pojawić się karawana, Arabowie ze starymi fuzjami i zakwefione kobiety. Niestety, nikt się nie pojawił. Byliśmy sami. Kiedy się zatrzymaliśmy zapytałem: ?Skolko u nas wremieni jest??. ?Ja nie znaju, skolko wy chotitje?. - odparł chłopak. Popędziliśmy w stronę wydmy jak pięciolatki. Piach był gorący, bardzo drobny. Wsypywał się każdą szczeliną do zasznurowanych butów i skarpet. Nogi grzęzły utrudniając wspinanie. Po kilkunastu metrach zatrzymaliśmy się zziajani. ?To nie jest takie łatwe, jak się wydawało?. - Powiedziałem z trudem łapiąc powietrze. ?Uhu? - usłyszałem za sobą. Witek dyszał jak maratończyk przed śmiercią. Trzeba zmienić taktykę, pomyślałem i skierowałem się nie, jak wcześniej, na szczyt, a na najbliższy kawałek grani. Kiedy tam dotarłem, skręciłem w lewą stronę i idąc po niej, zacząłem zbliżać się do szczytu. Marsz był uciążliwy, lecz przynosił wyraźny efekt. Kiedy go osiągnąłem, zobaczyłem widok, zapierający dech w piersiach (a może to jednak zmęczenie mnie przyduszało? W każdym bądź razie widok był piękny). Wydma delikatnymi zakosami ciągnie się dużo dalej, aniżeli można to było zobaczyć z dołu. Daleko za nią, pozieleniały step przecina finezyjnymi meandrami szeroka rzeka, a za nią, aż po horyzont są rozlewiska, moczary. Patrząc w przeciwnym kierunku żółto-brunatny step dochodzi do niemal śliwkowo-fioletowych gór, biegnących łukiem wzdłuż horyzontu. Z prawej strony, znacznie bliższe wzgórza mają nieco nieziemski charakter. Step z żółto-groszkowego koloru łagodnie przechodzi w błękitny, a pod samymi szczytami w ultramarynę. Daje to wrażenie nienaturalnej wklęsłości. Gdyby ktoś szukał plenerów do filmu SF, to z powodzeniem może wybrać się właśnie w to miejsce. Po lewej stronie jest płytka, szeroka dolina, wypełniona piachem i porośnięta krzewami. Za nią kolejna wydma, lecz znacznie niższa i także pokryta trawami, krzewami. Usiłowałem wypatrzyć samochód, którym przyjechaliśmy. Długo wpatrywałem się w nasze ślady na piachu i w końcu go zobaczyłem. Maleńki, z otwartymi drzwiami, jak ?resorkowiec?, model Matchbox`a, porzucony przez dziecko w piaskownicy. Miniaturki kierowcy w ogóle nie było widać, co zresztą odpowiadało tej wizji, bo ?resorkowce? nie miały przecież kierowców. Wiatr przyjemnie owiewał nas susząc przepocone koszulki. Przyjaciel dochodząc do mnie zapytał: ?Co teraz?? ?Ja zjeżdżam na butach? - odparłem. Od początku miałem na to ochotę. Jak uda mi się wdrapać na górę, to zjadę z wydmy jak w dzieciństwie z górki pokrytej śniegiem ? na podeszwach butów. Łatwiej jednak wymyślić, aniżeli zrealizować. Piach był zbyt miękki, a ja zbyt ciężki. Zamiast ślizgać się zapadałem się po kostki, więc raczej zbiegłem, aniżeli zjechałem do kotliny porośniętej trawami. Ledwo dotarłem do wyschniętych roślin, kiedy spod nóg wyskoczyły mi tysiące pomarańczowych żyjątek i czyniąc okropny hałas, przypominając odgłos drewnianych kołatek ? może wystrugał je Gapetto? Wzniosły się na przeźroczystych skrzydełkach kilka metrów i opadły na nieodległe trawy. Kolejny krok i ta sama historia. Idąc ku wylotowi kotliny, poprzedzany byłem falami koników polnych . Kiedy jedne opadały, inne podrywały się do lotu. Machając rękami miałem wrażenie jakbym dyrygował wielkim baletem synchronicznym. Myślę, że tak właśnie może się czuć wszechmogący. Macha sobie rękoma, a miliardy ludzkich istnień skaczą, w jemu tylko znanym rytmie. Na przyjaciela natknąłem się u podstawy wydmy. Idąc dalej razem zauważyliśmy dziwaczne jaszczurki. W przeciwieństwie do swoich europejskich krewniaczek nie były wysmukłe. Raczej korpulentne i jakby spłaszczone. Całe w kolorze wyblakłego piachu, a jedynie koniec zawiniętego w spiralę ogona mają czarny, jak smoła. Właśnie tą końcówką wykonują dziwaczny i śmieszny zarazem ruch. Wyprostowują go i zwijają na przemian. Natychmiast skojarzyłem to ze stosowanym ruchem palca, gdy chcemy kogoś przywołać. Prawie słyszałem jak szepczą: ?No, choć tu, choć, choć!?. Pewnie tak było, tyle tylko, iż zaproszenie skierowane jest do koników polnych albo innych owadów. Widziane jaszczurki nie były przesadnie płochliwe. Odbiegały na metr, półtorej, kiedy były już w zasięgu ręki i oglądając się ?przez ramię? kiwały końcówką ogona zachęcając do podążania za nimi. Słońce co raz bardziej wydłużało cienie wydmy i wzgórz. Bez pośpiechu dotarliśmy do samochodu. Znowu miał normalne wymiary. Kierowca drzemał w cieniu wiaty. W drodze powrotnej niespodziewanie chłopak zapytał: ?Chotitje uwidjet rodnik? ?Gdje? Zdjes, na stjepie?? - niedowierzałem. ?Kanieczno, zdjes. Gdje-to insze?? - odpowiedział zaskoczony moją wątpliwością. Zatrzymaliśmy się niedaleko rozstaju dróg. Poprowadził nas ścieżką w kierunku niskich krzaków, które kryły obniżenie terenu. W naturalnej niecce skalnej wypływa zimna i czysta woda. Dzięki niej gęsto rosną krzewy dające cień, a wszystko to łącznie skutecznie obniża temperaturę otoczenia. Wchodząc tam ma się wrażenie podobne do tego, gdy podczas upalnego dnia otwiera się drzwi lodówki. Opłukaliśmy ręce i twarze, nabraliśmy wodę do butelki i wróciliśmy do samochodu. Pomyślałem, że może jest po drodze więcej ciekawych miejsc, więc dziękując za pokazanie nam tego, dodałem że chętnie zobaczymy wszystko, co zechce nam pokazać. Nic nie odpowiedział, ale stwierdziłem, iż nie wracamy tą samą drogą. Zamiast wzdłuż pasma gór, jedziemy wprost na nie. Ponownie pokazały się gazele. Spłoszyliśmy królika, jakieś ptaki przypominające kuropatwy. Często wyprzedzał nas cień szybujących nad nami drapieżnych ptaków. Chłopak wymieniał nazwy widzianych zwierząt lecz wszystkie nie tylko nie do zapamiętania, także trudne do wymówienia. Zatrzymaliśmy się nie dojechawszy do gór. Przed nami stały trzy pionowo ustawione głazy. Nie było to dzieło natury, a celowe działanie ludzkie. Mogę się jedynie domyślać, że związane z kultem religijnym lub pogrzebowym, co w pewnym uproszczeniu na jedno wychodzi. Patrząc na nie, oświetlone zachodzącym słońcem, na tle gór i burzowego nieba pomyślałem cytatem rosyjskiego powiedzenia: ?Boh trojcu ljubit?. Powiedzenie powstało zapewne długo po tym, jak ktoś te kamienie spionizował a i poświęcił je innemu bogu aniżeli ten, dla którego przytoczono głazy, a przecież nie czuło się w tym żadnego dysonansu. Niezależnie który bóg tego dnia zawiadywał chmurami, bezwzględnie był artystą-performerem. Nad naszymi głowami rozgrywał się niezwykły spektakl. Pędzone wiatrem obłoki zbijały się w stada, ogromniały, zmieniały barwy. Z białych poprzez cytrynowo żółte, pomarańczowe aż do wściekle purpurowych i w końcu fioletowo-czarnych. Step, reagował na te zmiany z wrażliwością Kapistów. Rozświetlony wykwitał pastelami, ocieniany zapadał się w mroki obrazów Beksińskiego, Muncha. To jednak było dopiero preludium. Na scenę wtargnęły gromy i gwałtownymi rozbłyskami rozerwały niebo na części. Miałem wrażenie, że zaraz usłyszę ?Cwałowanie Walkirii? Wagnera, lecz nawet jeśli go grano, to niesforni kotliści niebiańskiej orkiestry zdominowali wszystko, uderzając z całej siły pałkami w napiętą do granic możliwości membranę stepu. Pierwsze krople deszczu uderzyły w samochód niczym czarnoskóry muzyk potrząsający ?shekere?. Namiot dopadliśmy mokrzy, choć z samochodu mieliśmy do niego zaledwie kilkanaście metrów, ale za to łatwiej zlokalizowaliśmy go w panujących ciemnościach dzięki fleszowi błyskawic. Wrażenia popołudnia wywołały głód. Zapaliliśmy nasz palnik, który z siłą znicza nagrobkowego mozolnie rozgrzewał wodę na grochówkę. Dla wzmocnienia ?doznań smakowych? wsypaliśmy podwójną porcję ekstraktu, dzięki czemu zupa stała się gęsta, esencjonalna i pachniała majerankiem. Parząc sobie usta gorącym płynem i zagryzając rwaną rękoma lepioszką zjedliśmy ją do ostatniej kropli. Zbliżała się północ, burza przeminęła a niebo zaiskrzyło się niewidywanymi w miastach konstelacjami gwiazd. Wokół panował trudny do zdefiniowania spokój. Wydawało się, iż wszystko jest na swoim miejscu, nawet my. Pomimo późnej pory nie chciało nam się spać. ?Kąpałeś się kiedyś nocą na stepie?? nieoczekiwanie zapytał Witek. ?Niby jak? Wiesz, że nie.? - odparłem zaskoczony. ?Ja też nie. Najwyższy czas to nadrobić, nie uważasz?? - powiedział i wszedł do namiotu. Chwilę potem wyszedł i odwracając się do mnie zapytał: ?No to co, idziesz popływać?? ?Jasne, że tak? rzuciłem w jego stronę i poszedłem szukać spodenek. Powietrze, mimo burzy było rozgrzane. Woda w baseniku wydawała się lodowata. Przyjaciel wszedł do niej bez zastanowienia. Ja, siedząc na krawędzi z nogami zanurzonymi do łydek nie mogłem się zdobyć na schłodzenie reszty ciała. ?Długo będziesz się zastanawiał? - usłyszałem z ciemności. ?Łatwo ci się mądrzyć, wiesz jak nie cierpię zimnej wody? - odburknąłem. ?Wcale nie jest zimna, to złudzenie bo powietrze jest rozgrzane? - usłyszałem. ?Złudzenie czy nie, ale ?gęsia skórka? jest całkiem realna? powiedziałem. ?Właź, nie marudź? - nie ustępował. ?Dobra, dobra już wchodzę. Muszę się tylko oswoić z zimnem?, powiedziałem zsuwając się w lustrzane odbicie nieba, mącąc jednocześnie gwiazdy. Woda naprawdę była zimna. Wytrzymałem w niej chwilę. Akurat tyle, żeby z czystym sumieniem móc powiedzieć, że pływałem nocą na stepie. Przyniesiony ręcznik okazał się być zbędny. Chwilę po wyjściu byliśmy susi. Wróciliśmy do namiotu ze świadomością niezwykłości chwili.

 


Odległość pokonana od ostatniego punktu (Chu, Kazachstan): ok , mierzona w linii prostej.
Całkowity przebyty dystans to ok. .

 

Galeria (1)

 
  Altynemel, Kazachstan, prowincja Almaty
 
  • Opublikuj na:
 

Komentarze

 

Na mapie

 

Spis treści

1 1
1. Bielsko-Warszawa Bielsko-Biała,
Bielsko-Biała, Bielsko-Warszawa, Bielsko-Biała,
1 2
2. Astana-Kazachstan Astana, Kazachstan
Astana, Kazachstan Astana-Kazachstan, Astana, Kazachstan
1 1
3. Pociąg (Astana-Ałmaty) Ałmaty, Kazachstan
Ałmaty, Kazachstan Pociąg (Astana-Ałmaty), Ałmaty, Kazachstan
1 1
4. Ałmaty-Kanion Szaryński Kokpek, Kazachstan
Kokpek, Kazachstan Ałmaty-Kanion Szaryński, Kokpek, Kazachstan
1
5. Kanion Szaryński - Saty Saty, Kazachstan
Saty, Kazachstan Kanion Szaryński - Saty, Saty, Kazachstan
1 1
6. KOLSAI Gora Saty, Kazachstan
Gora Saty, Kazachstan KOLSAI, Gora Saty, Kazachstan
1 1
7. Kolsai Gora Saty, Kazachstan
Gora Saty, Kazachstan Kolsai, Gora Saty, Kazachstan
1 1
8. Kaindy II Gora Saty, Kazachstan
Gora Saty, Kazachstan Kaindy II, Gora Saty, Kazachstan
1 1
9. Saty po raz wtóry Saty, Kazachstan
Saty, Kazachstan Saty po raz wtóry, Saty, Kazachstan
1 1
10. Saty-Kolsai-Kegen Kegen, Kazachstan
Kegen, Kazachstan Saty-Kolsai-Kegen, Kegen, Kazachstan
1
11. Kegen-Karakol (Przewalsk) Karakoł, Kirgistan
Karakoł, Kirgistan Kegen-Karakol (Przewalsk), Karakoł, Kirgistan
1
12. Karakol-Dżety-Ozyk Zhetyoguz, Kirgistan
Zhetyoguz, Kirgistan Karakol-Dżety-Ozyk, Zhetyoguz, Kirgistan
1 1
13. Tienszan (gdzieś powyżej Dżety-Ozyk) Zhetyoguz, Kirgistan
Zhetyoguz, Kirgistan Tienszan (gdzieś powyżej Dżety-Ozyk), Zhetyoguz, Kirgistan
1 1
14. Tienszan-Biszkek Biszkek, Kirgistan
Biszkek, Kirgistan Tienszan-Biszkek, Biszkek, Kirgistan
1 1
15. Biszkek-Osh_Ozgen_Dżalalabad Dżalalabad, Kirgistan
Dżalalabad, Kirgistan Biszkek-Osh_Ozgen_Dżalalabad, Dżalalabad, Kirgistan
1 1
16. Dżalalabad-Szu (Kazachstan) Chu, Kazachstan
Chu, Kazachstan Dżalalabad-Szu (Kazachstan), Chu, Kazachstan
1 1
17. Shu-Ałtyn-Emel Altynemel, Kazachstan
Altynemel, Kazachstan Shu-Ałtyn-Emel, Altynemel, Kazachstan
1 1
18. Sary-Ozk-Ałmaty Ałmaty, Kazachstan
Ałmaty, Kazachstan Sary-Ozk-Ałmaty, Ałmaty, Kazachstan
1 1
19. Ałmaty-Karaganda-Bałchasz Aktau, Kazachstan
Aktau, Kazachstan Ałmaty-Karaganda-Bałchasz, Aktau, Kazachstan
1 1
20. Baktau-Ata-Tract Aktau, Kazachstan
Aktau, Kazachstan Baktau-Ata-Tract, Aktau, Kazachstan
1 1
21. Bektau-Ata - Karaganda Karagandy, Kazachstan
Karagandy, Kazachstan Bektau-Ata - Karaganda, Karagandy, Kazachstan
1 1
22. Karaganda-Astana-Warszawa-Bielsko Astana, Kazachstan
Astana, Kazachstan Karaganda-Astana-Warszawa-Bielsko, Astana, Kazachstan
1 3
23. Posłowie Warszawa,
Warszawa, Posłowie, Warszawa,

Na skróty

Podsumowanie

ostatni wpis:  ()
pierwszy wpis:  ()
  
liczba tekstów:23
liczba zdjęć:23
liczba komentarzy:0
odwiedzone kraje:3
odwiedzone miejscowości:16

Uczestnicy

strona jest częścią portalu transazja.pl
© 2004-2024 transazja.pl

Newsletter Informujcie mnie o nowych, ciekawych
materiałach publikowanych w portalu



transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.

© 2004 - 2024 transAzja.pl, wszelkie prawa zastrzeżone