Bielsko-Biała,
Ból odezwał się już po północy. Narastał powoli, jakby wiedział, że mu nie umknę. Wprawdzie mogłem uraczyć się środkiem przeciwbólowym wcześniej, lecz jakaś irracjonalna myśl, że skoro wzięty razem z antybiotykiem był skuteczny, to należy się tego trzymać, spowodowała, iż dotrwałem do właściwej pory. Nastawiony budzik wyrwał ze snu przyjaciela więc w jego troskliwej asyście dopełniłem aplikowanie sobie medykamentów i zapewniając go o znakomitym samopoczuciu, położyłem się, licząc na rychłe nadejście zbawiennych ich skutków. Mniej więcej po półgodzinnym, nerwowym wyczekiwaniu odczułem powolne odpływanie gniecenia, odzyskałem głębokość oddechu i spokój. Mechanizm działał. Mając odpowiednią ilość pastylek mogłem panować nad skutkami tego czegoś, co dopadło mnie w tym zupełnie nieodpowiednim do chorowania miejscu. Do świtu budziłem się wielokrotnie. W pierwszym odruchu sprawdzając czy ból nie wraca przed czasem, a dopiero później zastanawiając się nad odgłosami z zewnątrz, a było ich nad podziw sporo. Najpierw były to ptaki a nad ranem przechodzący obok ludzie. Dziwnym wydawał mi się ten intensywny ruch pieszy w takim miejscu. Wysoko nad naszą polaną widzieliśmy dachy dwóch sporych budynków. Jeśli pełniły rolę podobną do naszych schronisk, to byłoby to jakimś wytłumaczeniem ale nawet u nas turyści raczej rzadko przemieszczają się po górskich szlakach przed świtem. Ponowy powrót świadomości nadchodzi dobrze po siódmej. W namiocie jest ciemno, jak na tak późną porę. Jeden rzut oka poza wyjaśnia powód takiego stanu rzeczy. Nad nami wisi gruby kożuch chmur. Wierzchołki najwyższych sosen oplata pajęczyna mgieł . Nie pada ale wilgoć wisi w powietrzu. Uporządkowaliśmy namiot na tyle, ażeby można było ustawić i zapalić palnik. Przyjaciel zażyczył sobie pure ziemniaczane. Dla mnie to dosyć dziwna propozycja śniadaniowa ale w tych warunkach to nie jest istotne. Doprowadzenie wody do wrzenia na palniczku spirytusowym ciągnie się jak brazylijski serial, tym razem jednak nie musimy się śpieszyć, bo swoista kwarantanna,a i pogoda przykuły nas na miejscu. Ledwo skończyliśmy jeść, trzeba było wszystko wrzucić do namiotu bo zaczęło padać. Witek pobiegł umyć naczynia, a po powrocie każdy z nas organizuje sobie zajęcie. Ja przysiadam do porzuconego dwa dni wcześniej dziennika. W ciasnym i ciemnym wnętrzu pisanie nie należy do najłatwiejszych zajęć. Przyjaciel rozpostarł mapę i skupił się na przeanalizowaniu naszej lokalizacji w odniesieniu do wcześniejszych założeń. Czas zwolnił. Zegarek pokazuje jedenastą trzydzieści, a my na siłę staramy się udowodnić sobie, że siedząc tak, możemy być produktywni. Ostatni raz taka sytuacja miała miejsce w Albanii. W innych krajach także dopadał nas deszcz, lecz albo było to w nocy, tak jak na Sri Lance, albo w podróży. Gdyby nie moje kłopoty, to pewnie usiłowalibyśmy jakoś wykorzystać przerwy w opadach i choćby trochę zbliżyć się do celu. Tu jednak najważniejsze było ustalenie czy przy pomocy posiadanych środków jesteśmy w stanie skutecznie trzymać w ryzach nawracające bóle. Bardziej z nudów, aniżeli z ochoty, gotujemy wodę na kawę. Niestety, nawet celebrowanie picia jej zajmuje zaledwie kilka minut. Analiza zawartości portfela ujawnia jedenaście tysięcy, sześćset tenge. Niewiele, choć i tak stanowi to jedną trzecią całej kwoty z wymiany stu dolarów. Kolejna kawa wypełnia czas głównie na etapie jej przygotowywania. Ból konsekwentnie powraca. O czternastej trzydzieści łykam antybiotyk rezygnując z Ibumu, ale pół godziny później daję za wygraną i sięgam po środek przeciwbólowy. Jeszcze kilkanaście minut i jak narkoman po ?działce? odczuwam błogość ...normalności. Brak kłucia, ucisku, pulsowania nadchodzi na tyle wolno, żeby móc się delektować tym procesem, a nie tylko jego skutkiem. Wiem, że teraz znowu jestem sobą, a nie więźniem w ciasnej celi bólu. Rozpierała mnie potrzeba wykorzystania tego stanu. Deszcz ustał a i wyszło słońce. Witek wieczorem przeszedł się ścieżką po lewej stronie do osuwiska, teraz ja postanowiłem sprawdzić czy krytykowany przez niego szlak jest istotnie tak mało przyjazny. Nie przyznając się miałem nadzieję, że nie tylko uda mi się obejść Kolsai, ale przy odrobinie szczęścia dotrzeć, jak nie nad Kolsai II, to przynajmniej zbliżyć się do niego. Wówczas jeszcze wszystko wskazywało na to, że drugie i trzecie jezioro pozostaną dla nas nieodkryte. Następnego dnia rano mieliśmy umówiony transport do Saty, więc nawet gwałtowna poprawa samopoczucia nie dawałaby szansy na dojście tam i powrót.
Pozbawiony jakiegokolwiek obciążenia ruszyłem żwawo w stronę lasu, gdzie ginęła ścieżka. Mimo znacznej poprawy pogody, pośród drzew ciągle było mokro i ślisko. Szlak, w przeciwieństwie do tego po prawej stronie, był bardzo zróżnicowany tak pod względem różnic wysokości jak i podłoża. Mokra ściółka, korzenie i błoto przechodziły w ruchomy żwir na kilku osuwiskach. Wspinaczkę po skale kończyło zwalone drzewo, które wymuszało zejście nad samą wodę jeziora. Nogawki spodni szybko przemokły do wysokości kolan. Zbliżając się do końca jeziora zmuszony byłem wejść w mokrą trawę, co jeszcze bardziej pogłębiło ten stan. Na dodatek pogoda ponownie zaczęła się psuć. Mimo to byłem na tyle zdeterminowany, że gdybym znalazł ścieżkę prowadzącą dalej, to kontynuowałbym ten, z góry skazany na niepowodzenie, marsz. Trasa jednak dotarła do brodu na rzece. Dla konia zapewne nie byłaby to przeszkoda. Dla mnie wchodzenie do lodowatej i wartko płynącej wody sięgającej kolan, było poważną barierą. Innym, przynajmniej w teorii, skutecznym sposobem, była wspinaczka na zbocze i obejście przeszkody. W praktyce jednak marsz stromo pod górę w bardzo głębokim poszyciu, poprzez zwalone drzewa, nisko wiszące gałęzie i inne przeszkody byłby równie problematyczny jak pierwsza opcja. Pokręciłem się jeszcze chwilę, szukając mostka, kładki, kłody, czegokolwiek, co umożliwiłoby mi znalezienie się po drugiej stronie rzeki. Niczego takiego jednak nie znalazłem i trzeba było się było z tym pogodzić. Wróciłem po własnych śladach rozczarowany niepowodzeniem, ale i zadowolony, że mimo wszystko dzień nie był całkiem stracony. Namiot zastałem zamknięty. Przyjaciela nie było w zasięgu wzroku. Ta niecodzienna sytuacja całkowicie mnie zaskoczyła. Witek, który zawsze obawiał się pozostawienia dobytku bez opieki, a po incydencie w Iranie stał się jeszcze bardziej ostrożny, musiał mieć ważny powód, żeby to zrobić. Ponownie zlustrowałem okolicę, lecz nikogo nie dostrzegłem. Do zmierzchu pozostało kilkadziesiąt minut. Postanowiłem spróbować dodzwonić się, choć poprzednie próby korzystania z telefonu spełzły na niczym z powodu braku sieci. Kiedy czekałem na załadowanie systemu, zza wzgórza wyłoniła się jakaś sylwetka. Tak, to był on! Schodził nieśpiesznie w moją stronę, trzymając w ręku lornetkę. To tłumaczyło wszystko. Nie Porzucił kontroli a jedynie, dzięki prostemu przyrządowi optycznemu, zwiększył jej dystans. Wymieniliśmy się uwagami co do minionych kilku godzin, pooglądaliśmy widoki w kilkudziesięciokrotnym powiększeniu. W tym czasie minęło nas kilka osób, które najwyraźniej zmierzały do budynków nad nami. Zmierzch nadchodził nieubłaganie, a razem z nim turysta z podobnym wyposażeniem do naszego, choć bez namiotu. Zatrzymał się przy żelaźniaku i po zlustrowaniu brzegu, nieśpiesznie zabrał się do rozpakowywania plecaka. Chcąc uniknąć posądzenia o wścibstwo poszliśmy do namiotu. Zanim jednak zapadły ciemności poszliśmy się umyć i z konieczności minęliśmy nowego ?sąsiada?. Chłopak nie miał więcej jak dwadzieścia kilka lat i wyglądał na Skandynawa. Po zdawkowym ?Hi? poszliśmy nad wodę, celowo skręcając w prawo, bo z lewej strony on filtrował wodę do picia. Wymieniliśmy jeszcze dwa, trzy zdania i wróciliśmy ?do siebie?. W przeciwieństwie do poprzedniej, noc zapowiadała się chłodna. Poubieraliśmy na siebie co tylko się dało. Żeby uniknąć budzenia Witka, powiedziałem, żeby nie ustawiał budzika, a porcję lekarstw położyłem w zasięgu ręki. Budziłem się wielokrotnie i sprawdziwszy godzinę, ponownie zasypiałem.