Bielsko-Biała,
Kiedy rano wyszliśmy z namiotu, po burzy nie było nawet śladu. Jedynie odległa góra, wyznaczająca nam kierunek marszu, zmieniła swą szatę. Z szaro-błękitnej, gdzieniegdzie ozdobionej białymi wstawkami, na śnieżnobiałą. Świeży śnieg, w porannym słońcu połyskiwał, jak cekiny na sukni panny młodej. Trudno się było oprzeć urokowi tego widoku. Nie mieliśmy jednak z kim go dzielić. Byliśmy sami. Nie sprawdziliśmy baraku ani jurty, ale łatwo było się domyślić, że mimo wczesnej pory przespaliśmy początek dnia naszych gospodarzy. Poskładaliśmy namiot, spakowaliśmy plecaki i czekaliśmy dyskutując, co wypada nam w tej sytuacji robić. Na szczęście nie wiedzieć skąd pojawił się młodszy z poznanych poprzedniego wieczoru mężczyzn. Wprawdzie twierdził, że gospodarze niebawem wrócą z targu, ale przewidując, że może to się przeciągnąć, zostawiłem mu kilkaset somów i wizytówkę prosząc, żeby przekazał szwagierce. Nieśpiesznie ruszyliśmy w drogę powrotną. Mijaliśmy potok płynący z widzianego poprzedniego dnia małego wodospadu, kiedy zza zakrętu wyłonił się stary UAZ. Pojazd zatrzymał się przy nas. W otwartym oknie pojawiła się uśmiechnięta twarz naszej gospodyni. ?A wy gdie? Sobirajetsja bez zawtraka? Sadis w maszinu! Srazu, ja prigotowit szto-nibut.? - powiedziała. Strofowała nas jak małe dzieci. Miało to żartobliwy charakter, ale nie oponowaliśmy. Podziękowaliśmy jednak za podwiezienie, obiecując, że dojdziemy trochę później. Nie mieliśmy ochoty na telepanie się w samochodzie, a ponad to na sąsiednim wzgórzu pojawiło się stado koni. Wyglądały pięknie w porannym słońcu. Chcieliśmy tam podejść i zrobić kilka zdjęć.
Samochód odjechał, ale zamiast zjechać w kierunku jurty skierował się w prawo. Wjechał na strome zbocze i zatrzymał się przy stercie świeżo pociętego drewna. Pokręciliśmy się po okolicy, a kiedy dotarliśmy na miejsce, wszyscy domownicy byli zajęci pracą. Gospodarz, wraz z najmłodszym synem, przy pomocy ręcznej maszynki przetwarzali świeżo udojone mleko. Młodszy z mężczyzn zaganiał krowy. Gospodyni krzątała się przy kuchni. Nigdzie natomiast nie było widać dziewczynek. Zaproponowaliśmy pomoc, ale grzecznie nam odmówiono. Zrobiliśmy trochę zdjęć i poszliśmy się umyć. Kiedy wróciliśmy obaj panowie siedzieli już przy zastawionym ...podwyższeniu ustawionym w miejscu, gzie wcześniej stał nasz namiot. Młodsze dzieci też tam były. Ariana pojawiła się po chwili, niosąc duży aluminiowy czajnik. Sprawiała wrażenie nadąsanej. Zapytałem gospodarza o powód. Machnął lekceważąco ręką i powiedział: ?Nie biezpakoit`sja. Ana tolko wstała sliszkom rano? i uśmiechnął się szelmowsko. Dziewczynka skrzywiła się i cicho powiedziała: ?Da, da. Kak wsiegda?. Na całe szczęście jej wuj tego nie usłyszał. Uśmiechnąłem się, bo przypomniałem sobie jak to wyglądało u nas, kiedy córka miała naście lat. Gospodyni, przy pomocy Ariany, zapełniała podwyższenie miseczkami. Zestaw ?śniadaniowy? przypominał kolację. Różnica polegała na braku naleśników i kumysu. Zastąpił je kajmak. Nazwa znana z kraju kryła jednak zupełnie inny produkt. Zamiast przeraźliwie słodkiego, zagęszczonego przez długie gotowanie mleka, w miseczce dosmakowaliśmy się ...creme fresh. Świeża, tłusta i pyszna śmietana. Maczany w niej drożdżowy placek smakował znakomicie. Ciągle nadąsana Ariana dbała, żeby nikomu nie zabrakło herbaty, choć nalewanie wrzątku z ogromnego czajnika wcale nie było łatwe. Dżem z borówek, klarowane masło, chleb ? wszystko było pyszne, ale pozostali stołownicy jedli wolno, umiarkowanie więc i my dostosowaliśmy się do nich. Czas płynął, a my jedliśmy popatrując jak słońce rozświetla kolejne partie tej pięknej doliny. Wstając gospodarz dał znak do zakończenia posiłku. Ariana powynosiła miski z jedzeniem i nadal korzystając z czajnika, zabrała się za płukanie miseczek w których piliśmy herbatę. Jeszcze przed śniadaniem gospodyni powiedziała, że skoro wracamy, to możemy zabrać się do wsi samochodem. Dopakowaliśmy plecaki i widząc jak gospodarz zmierza w stronę UAZ`a poszliśmy się pożegnać. Uściskaliśmy dziewczynki i podeszliśmy do gospodyni. Ta jednak oświadczyła, że jedzie z nami i poleciła nam zanieść do auta foliówkę z kurtem i dwie pięciolitrowe butelki mleka. Posłusznie pomaszerowaliśmy do samochodu. Cały tył pojazdu załadowany był pociętą sosną. Właściciel wehikułu narzucił na klocki koc i jakieś derki i powiedział żebyśmy wsiadali. Spojrzeliśmy po sobie upewniając się, że to nie żart. Nie wiem dlaczego zdecydowaliśmy się wsiąść, zamiast grzecznie podziękować i pójść na piechotę. Wrzuciliśmy jednak plecaki tak głęboko, jak tylko było to możliwe a potem, niezgrabnie wgramoliliśmy się na stos drewna. Przy moim niewielkim wzroście i tak ledwo się mieściłem. Spojrzałem na przyjaciela. Poskładany jak szwajcarski scyzoryk i tak wypychał głową brezentowy dach UAZ`a. W tej pozycji doczekaliśmy przyjścia gospodyni. Usiadła na przednim fotelu, wraz z synem. Jej mąż zajął miejsce za kierownicą. Miałem nadzieję, że szybko ruszymy, lecz nadal staliśmy w miejscu. Po kilku minutach na drodze pojawiła się jakaś kobieta. Pomachała w naszą stronę i skręciła w stronę samochodu. Gospodyni wysiadła i odczekawszy, aż podejdzie przywitała się z nią serdecznie. Obie stały przy pojeździe i plotkowały w najlepsze. Częściowo przez szybę, częściowo przez otwarte drzwi mogliśmy się przyjrzeć nowo przybyłej, a było czemu się przyglądać. Drobna, niska kobieta o trudnym do określenia wieku była dziwnie obrana, jak na miejsce i okoliczności. Obcisła, czarna sukienka przed kolana, czarne rajstopy , takież wysłużone czółenka. W ręku miała stosowną torebkę. Wprawdzie całość stroju wskazywała na lata wiernej służby, ale najbardziej zaskakujący był zdecydowanie elegancki jego charakter, kontrastujący z surowością otaczających nas gór. Pod nami klocki drewna przesuwały się i układały. My zaś zapadaliśmy się w stertę drewna z trudem utrzymując na barkach przemieszczające się wraz z nami plecaki. Miałem nadzieję, że panie wreszcie skończą pogawędkę i będziemy mogli jechać. Ku naszemu zaskoczeniu, panie zrobiły sobie tylko krótką przerwę w rozmowie. W tym czasie drzwi od strony witka zostały otwarte a ?Mała Czarna? z szerokim uśmiechem, w którym zaprezentowała pełny garnitur własnych zębów, najwyraźniej zamierzała się dosiąść. Przyjaciel, jak na dżentelmena przystało, przesunął się w moją stronę tyle, ile tylko było to możliwe a dziewczyna raźno wskoczyła na kupę drewna. Samochód zjechał ?na luzie? w dół pagórka, wjechał na wyboistą drogę i zaczął zjeżdżać nią wzdłuż strumienia. Na wybojach drewno ?ożyło?. Klocki osiadały i wspinały się w sobie tylko zrozumiały sposób. Te, na których leżały plecaki toczyły się nam na ramiona. Koc i derki, pozwijały się i zniknęły w drewnie. Wokół i tak intensywny zapach żywicy stał się jeszcze bardziej odczuwalny a dłonie zaczęły się kleić. Oczami wyobraźni widziałem nas jak podróżujemy przez Kirgizję i Kazachstan w ubraniach i z plecakami ?wypaćkanymi? żywicą i wszystkim, co tylko zdoła się do niej ?przyssać?. Zaskakująco szybko dotarliśmy do miejsca, skąd przed dwoma dniami wymaszerowaliśmy w góry. Wówczas pusty plac teraz tętnił życiem. Samochód zatrzymał się i małżonkowie wysiedli obiecując, że szybko wrócą. Oddadzą tylko przywiezione produkty ?na handel? i odwiozą nas do głównej drogi.
Z miejsca, gdzie stał samochód widać było czerwone skały, na które nie specjalnie zwróciliśmy uwagę podczas poprzedniej bytności. Kiedy ruszyliśmy w dalszą drogę, dowiedzieliśmy się od kierowcy, że to im zawdzięcza swoją nazwę miejscowość Dżety-Ozyg (siedem byków). Kiedy zauważyłem, iż trudno się w niej dopatrzyć nawet jednego byka, powiedział, iż od tej strony nazywana jest złamane (ewentualnie) rozerwane serce. Od północy istotnie siedem wyraźnie zarysowanych garbów może uchodzić za ciasno stłoczone, stojące w rzędzie zwierzęta. W trakcie jazdy gospodyni rozmawiała o nas z ?Małą Czarną?, czego można się było domyślić ze spojrzeń, gestów. Kiedy zatrzymaliśmy się na skrzyżowaniu powiedziała nam że jej znajoma jedzie do Karakoł, ale zobowiązała się wcześniej ?zorganizować? nam transport do Kyzył Suu, skąd odjeżdżają autobusy do Biszkeku. Istotnie, ledwo UAZ odjechał, ?Mała Czarna? energicznie zabrała się do rzeczy. W związku z brakiem drobnych nominałów, pobiegłem do pobliskiego sklepiku rozmienić pieniądze. Trwało to krótko a i tak, jak wróciłem do kobieta rozmawiała z kierowcą zatrzymanego samochodu. Odwróciła się do nas i powiedziała: ?On was zawiezie za sześćdziesiąt somów.? Z wcześniejszej rozmowy zapamiętałem, że powinno to kosztować trzydzieści, więc powiedziałem jej, że to za dużo. W tym samym momencie zauważyłem, iż kierowca, który wysiadł żeby otworzyć bagażnik nie ma nogi. Byłem gotowy wycofać zastrzeżenia, lecz było za późno. Nasza opiekunka już go ?odprawiła?. Przy okazji wyszło też, że owe trzydzieści somów dotyczy jednej osoby więc podana kwota była ?normalna?. Nie było czasu na przedyskutowanie zmiany trybu postępowania, ponieważ ?Mała Czarna? już zaczepiła innego kierowcę. Tym razem nie podała nam wyniku negocjacji, a jedynie machnęła ręką, żebyśmy wsiadali i sama też wpakowała się do pojazdu. Kiedy ruszyliśmy konfidencjonalnie zapytała: ?U was jest sto somow? Dajtie i niczjewo nie gowarjat?. Mrugnęła przy tym porozumiewawczo i wsuwając rękę pomiędzy fotele podała banknot kierowcy. Tamten wygrzebał ?dwudziestkę? i podał kobiecie a ta dumna z siebie włożyła do ciągle otwartego portfela w mojej dłoni i dołożyła dziesiątkę wysupłaną z torebki. Spojrzałem na banknoty, na nią, a potem na Witka. Chwilę wcześniej odrzuciłem, wprawdzie nie do końca świadomie, możliwość przejazdu za sześćdziesiąt somów, a teraz zapłaciłem osiemdziesiąt. Na dodatek jedziemy we troje. ?Słuchaj? - zwróciłem się do przyjaciela ?Czy mi coś umknęło? Dlaczego ona jedzie z nami? Miała jechać do Karakoł, czyli dokładnie w przeciwnym kierunku.? ?Nie mam pojęcia. Właśnie miałem cię o to samo zapytać.? - Odpowiedział z zafrasowaną miną. ?Może tak się jej spodobała jazda przy twoim boku, że postanowiła towarzyszyć ci do Biszkeku a może i dalej?? - zażartowałem żeby go trochę rozśmieszyć. Zaraz jednak pomyślałem: ?A co jeśli wcale się nie mylę? Jej zadowolenie z wynegocjowanej ceny miało sens. Trzy osoby za osiemdziesiąt somów a to, że pozwoliła nam opłacić dwie trzecie jej ?biletu?? Skoro jechała z nami? Mogła się nawet ?nie dorzucać?, a przecież to zrobiła. Skoro, wbrew swoim pierwotnym planom jedzie z nami, to może nie poprzestać na Kizył Suu. Może zapragnęła zobaczyć stolicę?? ?Zapytaj ją? - powiedział przyjaciel. ?Co? O co mam ją zapytać??- dociekałem. ?Zapytaj, po co jedzie do Kizył Suu?. Zapytałem. Odpowiedziała z uśmiechem: ?Ja pokażu wam put w awtowagzał i posiejtit znakomyje?. Uspokojeni tym oświadczeniem dojechaliśmy do miasteczka. ?Mała Czarna? z dotychczasową energią ruszyła w kierunku dworca autobusowego, a my posłusznie poczłapaliśmy za nią. Na miejscu nie oddając inicjatywy wypytała kierowców o autobus, ustaliła cenę i zapewniła nam ?opiekę?. Na koniec zapytała czy może nam jeszcze w czymś pomóc. Zapewniliśmy ją, że absolutnie w niczym i że jesteśmy niezwykle wdzięczni za wszystko, co zrobiła. Na odchodnym zrobiliśmy sobie zdjęcie. Dwadzieścia minut później wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Za Czuczkan szosa zbliża się biegnie blisko brzegu Issyk-Kull dając możliwość przyjrzenia się ?kirgiskiemu morzu? a jest na co patrzeć. Żwirowo-piaskowe plaże ciągnące się dziesiątkami kilometrów. Kompletny brak ludzi. Nieliczne miejscowości rozrzucone są w sporych odległościach i tylko w ich najbliższym sąsiedztwie widywaliśmy pojedyncze osoby wędkujące nad brzegiem. Czasami jakieś dzieci chlapały się w wodzie. Tuż przed Tong straciliśmy z oczu jezioro, żeby po przejechaniu dalszych siedemdziesięciu kilometrów znowu go zobaczyć. Po raz kolejny, tym razem ostatecznie, zniknęło w Bałykczy, sto osiemdziesiąt kilometrów od Kizył Suu. Byliśmy już trzy godziny w drodze, a przed nami drugie tyle. Issyk-Kull robi ogromne wrażenie, także surowością krajobrazu i brakiem plażowiczów. Jedynie w okolicach Bałykczy istnieje jakaś infrastruktura turystyczna i widać niewielkie grupy osób. Tuż za miastem droga wbija się w wysokie, strome zbocza gór. Wraz ze zmianą widoku, zmieniła się też pogoda. W ciągu kilku minut zachmurzyło się, zagrzmiało i lunął obfity deszcz jednak minął równie szybko jak się pojawił. Kiedy zatrzymaliśmy się na przerwę przy przydrożnej restauracji jedynie już kropiło. Cała podróż miała trwać około sześciu godzin, lecz kierowca zatrzymał się przy zepsutym pojeździe zabierając jego pasażerów. Pojawiające się kolejne miasta braliśmy za Biszkek, a kiedy bus wyjeżdżał z nich wypatrywaliśmy kolejnego. Ostatecznie dotarliśmy na dworzec autobusowy przed dziewiętnastą. Od razu zaczęliśmy wypytywać o transport na południe. Na wykazie połączeń nie było ani Osz, ani Dżalalabadu. Wszyscy pytani zgodnie twierdzili, że tam możemy pojechać tylko taksówką. Chcieliśmy się tam dostać lecz nie za astronomiczne kwoty, jakie nam podawano. Kiedy zrezygnowani usiedliśmy na ławce podszedł do nas mężczyzna i zapytał dokąd się wybieramy. Nie miałem ochoty na kolejną jałową rozmowę podejrzewając, iż jest to kolejny ?taryfiarz? szukający klientów, więc dosyć obcesowo odpowiedziałem. Nie zrażony poradził, żeby pójść na tyły dworca, gdzie zazwyczaj zatrzymują się kierowcy z tych miast. Bez przekonania poszedłem we wskazanym kierunku, zostawiając plecak pod opieką przyjaciela. Przeszedłem spory kawałek, zanim dostrzegłem dwa, trzy pojazdy i grupkę mężczyzn. Zapytałem pierwszego z brzegu, a ten wskazał korpulentnego, młodego człowieka przy siedmioosobowym, czarnym samochodzie. Podszedłem do niego. Potwierdził i zażądał dwóch tysięcy. Kwota była wysoka, choć decydowanie niższa od wymienianych przez kierowców taksówek. Próba ?zbicia? jej kompletnie się nie powiodła, więc powiedziałem, że chyba pojedziemy ale muszę to przegadać z kolegą. Dał nam czas do dwudziestej, bo o tej porze miał odjechać. Popędziłem z wiadomością do Witka. Przeliczyliśmy zawartość portfela i zdecydowaliśmy się jechać. Mieliśmy nie całe pół godziny. Witek postanowił przed odjazdem zjeść coś. W dworcowym barze zamówiliśmy płowdiw ? ryż z mięsem i warzywami. Był tani a przygotowanie go miało zająć dwie minuty. Trwało to trochę dłużej ale danie było ciepłe i znacznie odbiegało od tego, co zwykle jadaliśmy a czekała nas całonocna podróż. Jedliśmy tak szybko, jak tylko było to możliwe. Na parking dotarliśmy kilka minut przed dwudziestą lecz zamiast spodziewanej nerwowości, panował tam niczym nie zmącony spokój. Kierowca wpakował nasze plecaki do bagażnika i zaczął zabawiać obecnych dowcipkowaniem. Nam powiedział, że jest Mongołem, potomkiem Dzngis Chana, co zważywszy na panujące w Azji zwyczaje wcale nie było wykluczone. Czas płynął, okolica pogrążyła się w mroku, a my nadal tkwiliśmy w tym samym miejscu. Po dwudziestej pierwszej kierowca usadowił nas z samego tyłu. Nie były to najbardziej wymarzone miejsca, szczególnie dla przyjaciela. Wśród siedzących przed nami był wysoki mężczyzna w średnim wieku i europejskich rysach. Kirgiz pochodzenia ukraińskiego. Rzemieślnik, specjalista od wykończeń wnętrz. Nie bez dumy pokazywał nam swoje realizacje. Oględnie rzecz ujmując, o ojczyźnie swoich przodków wyrażał się z pogardą. Jeszcze na parkingu ?pociągał? z butelki ?po amerykańsku? zamaskowanej papierową torebką. Przed dwudziestą drugą, kiedy poważnie zastanawiałem się czy nie zrezygnować pojawiło się dwóch nowych pasażerów. Głośno, nerwowo negocjowali z kierowcą i wydawało się iż nie dojdą do porozumienia, ale ostatecznie wsiedli. W siedmioosobowym samochodzie, było nas ośmiu. Natychmiast po uruchomieniu silnika ?Mongoł? włączył muzykę. Rosyjsko-kirgiskie ?disco-polo?, na pełny regulator. Usiłowałem interweniować, ale z naszego miejsca i w tym hałasie było to zupełnie bezskuteczne. Samochód toczył się przez nieoświetlone miasto. Kilkanaście kilometrów dalej wjechaliśmy w wertepy. Było zbyt ciemno, a na dodatek zaczął padać deszcz, więc nie byłem w stanie stwierdzić czy katastrofalny stan drogi wynika z jej z użycia czy też jest remontowana. Dla nas oznaczało to tak czy inaczej potrząsanie, obijanie i podskoki. W ogłuszającym dudnieniu głośników jazda zakrawała o wyrafinowaną torturę a mimo to musiałem jakoś zasnąć, bo ocknąłem się na stacji paliwowej. Wykorzystałem okazję i w mało wyszukany sposób poprosiłem o ściszenie muzyki. Efekt był doraźny. Kolejny raz usiłowałem wymusić ograniczenie łomotu, kiedy kierowca rozmawiał przez telefon. Całkowicie zostało to zignorowane. Pozostali spali w najlepsze. Droga nadal była kiepska, a na domiar złego wiła się serpentynami stromo w górę. Zmęczony, wściekły bezsilnością zasnąłem.