Bielsko-Biała,
Nie byłem pewien czy zważywszy na początek nowego dnia jem śniadanie, czy raczej spóźnioną kolację. Byłem zbyt głodny, żeby tracić czas na tego typu rozważania. Błyskawicznie uporałem się z sałatką z tuńczyka i makaronu. Przegryzając ją bułką z masłem dobrałem się do dania głównego na które składało się miniaturka piersi z kurczaka (a może wróbla?) w sosie musztardowym, gnocchni i brukselki oraz marcheweczek wykopanych chyba w ogródku domku dla lalek. Deser stanowił kawałek szarlotki. Stewardesa serwująca napoje zignorowała moją prośbę o butelkę czerwonego wytrawnego wina i cedząc: ?Proszę bardzo? podała mi plastikowy kubek. Wybudzony na czas posiłku przyjaciel zjadł co podano i ponownie zapadł w sen. Mój zegarek wskazywał czterdzieści cztery minuty po północy a za oknami po lewej stronie różowiała poświata budzącego się dnia. Z prawej strony nadal panowały egipskie ciemności z czego wywnioskowałem, że lecimy na południe a nie na wschód jak zakładałem. Tuż przed trzecią polskiego czasu załoga poinformowała o podchodzeniu do lądowania. Za oknami było już całkowicie jasno. Dopiłem sok, który zostałem uraczony przez stewardesę. W Astanie było jedenaście stopni i dochodziła siódma rano. Za oknami, jak okiem sięgnąć, żółto-zielony step z licznymi bajorami, w których odbijało się modre niebo. Kilkanaście minut później dokołowaliśmy do budynku i wysiedliśmy z samolotu.
Byliśmy w Kazachstanie! Podczas odprawy paszportowej dostaliśmy druk rejestracji opatrzony dwoma pieczątkami, które miały nam zapewnić swobodę poruszania. Bagaże wypadły z takim impetem, że z niepokojem rozwiązałem worek i wyjąłem plecak. Nic wewnątrz nie ciekło ani nie chrzęściło, co przyjąłem z ulgą, bo wbrew przepisom przemyciłem półtorej litra paliwa i kilka delikatnych drobiazgów, których nie zdążyłem przełożyć do bagażu podręcznego w Warszawie. Znalezienie kantoru nie przedstawiało większego problemu, choć nie było to równoznaczne z dokonaniem transakcji. Pomieszczenie wyglądało na pozbawione jakiejkolwiek obsługi. Sprawdziłem godziny otwarcia wywieszone na szybie. Powinien być otwarty, z resztą na taki wyglądał tyle, że bez kasjerki. Postaliśmy chwilę i dopiero wówczas zauważyłem na fotelu zwiniętą jak kot postać. Po delikatnym puknięciu w szybę dziewczyna jedynie zmieniła pozycję. Po kolejnych, już nieco głośniejszych, leniwie otworzyła jedno oko, potem drugie. Jak w zwolnionym filmie rozwinęła swoje dość korpulentne ciało i usiadła. Ponownie spojrzała w moją stronę i z lekką irytacją na twarzy, bez zbędnych słów, zabrała stu dolarowy banknot i wyłożyła kilkanaście różnokolorowych banknotów. Po ich przeliczeniu okazało się, iż mamy trzydzieści tysięcy, osiemdziesiąt tenge. W informacji zapytałem o sposób dotarcia do hostelu, w którym zarezerwowałem jeden nocleg. Wydruk rezerwacji z adresem nie tylko nie ułatwił sprawy a wręcz odniosłem wrażenie, że wprawił cały zespół w zakłopotanie. Przeszukiwanie map niczego nie wniosło. Przy pomocy smartfonu jeden z chłopaków ustalił dzielnicę i polecił wsiąść do autobusu numer dziesięć. Właścicielka Silk Way Hostel, w jednym z maili, wymieniła ?czwórkę? lecz jej listy były pełne niejasności więc i tą informację potraktowałem jako niepewną. Przeszliśmy parking i podążając za przejeżdżającymi autobusami, nieco na około, dotarliśmy do przystanku. Widok chłopaka z informacji lotniskowej biegnącego w naszą stronę trochę mnie zdziwił. W pierwszej chwili pomyślałem, że coś zastawiliśmy, on jednak pobiegł za nami, żeby powiedzieć, iż ?pięćsetka? będzie lepsza. Czekając na odjazd, pokazałem kierowcy kartkę z adresem, prosząc żeby wskazał nam przystanek na którym powinniśmy wysiąść. Autobus przejechał kilkukilometrowy odcinek pustej przestrzeni i wjechał do miasta. Szybko minęliśmy odcinek z niską, acz luksusową zabudową i pojawiły się dziwne w formie i kolorze, bardzo nowoczesne budowle. Na jednym z przystanków kierowca zagadnął dwóch młodych ludzi. Odniosłem wrażenie, że rozmawiają o nas. Chłopcy szukali czegoś w smartfonach spoglądając na nas ukradkiem, lecz na kolejnym przystanku wysiedli. Kawałek dalej kierowca kiwnął na nas. Przed wyjściem wskazał na duży kompleks budynków po drugiej stronie ulicy i powiedział, iż tam mamy szukać. Było to trochę dziwne, budynki na pierwszy rzut oka wyglądały na uniwersytet lub centrum konferencyjne, no ale byliśmy w Azji. W poszukiwaniu kładki nad ruchliwą ulicą zagadnęliśmy policjanta. Mundurowy szczerze przyznał, że nie ma pojęcia, gdzie jest ten hostel. Idąc dalej, przed zespołem rządowych budynków, natknęliśmy się na uzbrojony patrol. Chłopak, którego zagadnęliśmy też nigdy nie słyszał, ani o hostelu, ani też o ulicy na której miał się mieścić. Wyjął jednak komórkę i po dłuższym przeglądaniu map i rozmowie z właścicielką hostelu, ze strapioną miną powiedział, iż to bardzo daleko i powinniśmy wynająć taksówkę. Poprosiliśmy, żeby wytłumaczył nam jak iść bo mamy sporo czasu i mało pieniędzy. Przespacerujemy i przy okazji pooglądamy miasto. Nie był przekonany, co do tego pomysłu, lecz na planie targów Expo 2017 naszkicował trasę i nie tylko pokazał nam jak dostać się na most, ale nawet spory kawałek nam towarzyszył. Po drodze dowiedzieliśmy się, że ochraniają siedzibę prezydenta. Kiedy wymieniliśmy Kirgizję, jako kolejny kraj na planie podróży, pochwalił się kirgiskimi korzeniami ze strony matki. Na pożegnanie uścisnęliśmy sobie dłonie, życząc sobie na wzajem zdrowia i powodzenia. Przeciskając się pomiędzy ciasno stojącymi samochodami musiałem zginać lusterka. Niechcący uruchomiłem alarm w jednym z nich. Idący naprzeciw mnie mężczyzna zrobił srogą minę i podchodząc powiedział: ?Słama`sia!? Zanim zdążyłem zaoponować uśmiechnął się szeroko. Żartowniś ? pomyślałem zadowolony z takiego obrotu sprawy. Poklepałem go po ramionach mówiąc: ?No, no! Szutnik z tjebja a ja uże ispgał`sja?. Na most weszliśmy po betonowych schodach. Na górze wiało, lecz widok był godny uwiecznienia. Pałac prezydencji godny Wielkiego Chana. Wysokościowce ze złotymi i turkusowymi elewacjami. Pod nami płynęła szeroka rzeka z ładnie zagospodarowanymi brzegami. Ten, ku któremu zdążaliśmy, wyglądał jak park z niskimi drzewami, ścieżkami rowerowymi i ławkami. W oddali wyrastała całą dzielnica. Najwyraźniej nadal ją rozbudowywano, bo nad budynkami pochylały się kratownice dźwigów. Przeszliśmy most i idąc zgodnie z naszkicowanym planem wypatrywaliśmy reprezentacyjnego meczetu. Plecaki ciążyły nam co raz bardziej. Z niepokojem myślałem jak to będzie na szlaku, skoro tak boleśnie odczuwamy grawitację idąc po chodniku. Z lewej strony dostrzegliśmy ambasadę amerykańską, która miała poprzedzać ?Meczet Sułtana?. Istotnie, wkrótce nad budynkami dostrzegliśmy szczyty minaretów. Jeszcze kilka minut marszu i zobaczyliśmy obszerny plac a na nim utrzymany w bieli meczet ?Chazriet Sultan?. Gdybym nie wiedział wcześniej, że podobnie jak reszta reprezentacyjnych budynków miasta, powstał współcześnie, mógłbym go uznać za pięknie odrestaurowany zabytek. Klasyczna forma, monumentalizm, dostojność kierowały myśli w stronę ?Błękitnego Meczetu? w Stambule. Zapewne to porównanie jest znacznie na wyrost, lecz pierwsze skojarzenie właśnie było takie. Pomimo niekorzystnego światła zrobiliśmy trochę zdjęć, starając się zmieścić w kadrze olbrzymią budowlę. Podczas kręcenia się przed meczetem podszedł do nas dwudziestokilkulatek i zagadnął po angielsku. Powiedział kilka zdań na temat budowli, po czym zapytał skąd jesteśmy. Najwyraźniej miał ochotę porozmawiać. Towarzyszył nam do przedsionka, gdzie usłużnie wskazał miejsce na buty. Wewnątrz nalał z dystrybutora wodę do plastikowych kubków i podał nam. Było to miłe, lecz zastanawialiśmy się czy to przejaw życzliwości czy może kierują nim jakieś inne pobudki. Wstyd mi teraz, doświadczenie jednak nakazywało zachowanie umiaru w korzystaniu z takich okazji. Chłopak nie był nachalny. Trzymał się na dystans, choć gdziekolwiek szliśmy był w zasięgu wzroku.
Wnętrze meczetu jest równie stonowane jak zewnętrzna bryła budynku. Wszystko utrzymane w błękitnej tonacji z wyważoną, niemal subtelną ornamentyką. W zestawieniu z nachalną formą centrum miasta wypadał bardzo dobrze. Chłodne, zacienione wnętrze zachęcało do pozostania w nim jak najdłużej, jednak nadal nie wiedzieliśmy jak dotrzeć do hostelu. Kiedy nasz nowy znajomy ponownie znalazł się w zasięgu głosu zapytałem go czy zna tą dzielnicę. Odparł, że mieszka w pobliżu. Pokazałem mu druk rezerwacji i zapytałem czy wie, jak tam dotrzeć. Podobnie jak jego poprzednicy sięgnął do kieszeni po telefon. Dostrzegłem wahanie w jego twarzy, lecz odparł, że może nas tam zaprowadzić. Kiedy pomagał nam założyć plecaki stwierdził, że są strasznie ciężkie i zaproponował, że pomoże nieść. Podziękowaliśmy, przekonując go, iż świetnie sobie radzimy. Maszerując chodnikiem wzdłuż głównej ulicy rozmawialiśmy trochę wypytując o to czym się zajmuje, skąd pochodzi, po co przyszedł do meczetu. Odpowiadał chętnie, choć jego angielski nie był najlepszy. Mieszka w Ałmatach. W Astanie studiuje. Właśnie skończył sesję, lecz został, ponieważ na wakacjach dodatkowo studiuje język arabski. Po półgodzinnym, intensywnym marszu zapytaliśmy, czy to daleko. Odparł, że nie tyle tylko, że i po wyjściu z meczetu miało być ?niedaleko?. Z głównej drogi weszliśmy jednak między bloki, z czego wywnioskowałem, iż jesteśmy na miejscu, a szukamy już konkretnego budynku. Problem polegał jednak na braku jakiegokolwiek oznakowania. Osiedlowe uliczki pozbawione były informacji o nazwie a na budynkach nie zauważyłem żadnej numeracji. Przemierzaliśmy kolejne kwartały, nasz przewodnik pytał przechodniów, robotników budowlanych, kierowców taksówek. Wszystko bez widocznego efektu. Byłem rozdarty wewnętrznie. Żal mi było chłopaka, który tracił czas i siły a z drugiej strony, jeśli on miał problem ze znalezieniem adresu, to jakie my mielibyśmy szanse pozbawieni jego pomocy? Zastanawiałem się dlaczego nie zadzwoni i nie zapyta właścicielki hostelu o szczegóły. Przy kolejnym niepowodzeniu zapytałem go o to. Nic nie odpowiedział, ale zwrócił się do przechodzącego obok chłopaka i korzystając z jego telefonu dłuższą chwilę rozmawiał. Kiedy skończył, wskazał na budynek z czerwonej cegły, z białymi balkonami i powiedział ?to gdzieś tam?. ?Tam? jednak też nie znaleźliśmy hostelu, za to zobaczyliśmy więcej budynków spełniających te kryteria. Zacząłem wątpić w celowość dalszych poszukiwań i wówczas, nie wiem czym kierowany, student pomaszerował wprost do budynku, który znałem z kiepskiej fotografii z oferty. Zwykły, kilkunastopiętrowy blok. Stalowe drzwi bez szyb, brak jakichkolwiek oznakowań, tablic czy informacji. Chłopak nacisnął przycisk domofonu. Zabrzęczał elektromagnes i drzwi uchyliły się przed nami. Na półpiętrze znaleźliśmy windę, lecz kiedy nadjechała, było w niej zbyt mało miejsca dla nas wszystkich. Poczekaliśmy chwilę i ściskając się w maleńkim wnętrzu wjechaliśmy na dziesiąte piętro. Nasz przewodnik bez cienia wahania zastukał do brązowych, nieoznakowanych drzwi i nie czekając na zaproszenie wszedł do środka. Znaleźliśmy się w typowym osiedlowym mieszkaniu. Z pokoju wyszła młoda, ładna dziewczyna w wysokiej ciąży. Przedstawiłem się i powiedziałem, iż tylko wytrwałości tego człowieka, tu wskazałem na chłopaka, zawdzięczamy możliwość spotkania. Dziewczyna podała mi rękę i jednocześnie powiedziała coś do stojącego obok chłopaka. Okazało się, iż nasza gospodyni nie zna angielskiego. Powtórzyłem to samo po rosyjsku, na co ona odparła, że przecież od początku proponowała nam odbiór z lotniska. Nie był to najlepszy moment na rozważanie tej kwestii. Podziękowaliśmy wylewnie przewodnikowi co on skwitował stwierdzeniem, że zrobił to z przyjemnością i wyszedł. Zostaliśmy w przedpokoju nie wiedząc jak się zachować. Z jednej strony, przynajmniej z założenia, byliśmy w hostelu. Z drugiej strony było to małe, prywatne mieszkanie z ciężarną właścicielką. Zdjęliśmy plecaki i buty. Dziewczyna wskazała nam sofę w pokoju z telewizorem. Usiedliśmy w milczeniu licząc na jakiś gest, który pozwoli nam zorientować się w zasadach tu obowiązujących. Nic takiego nie nastąpiło, więc tłumacząc się długą podróżą zapytałem o łazienkę. Ajgul, tak przedstawiła się gospodyni, wskazała drzwi. Zaproponowałem Witkowi, żeby skorzystał z niej pierwszy. Wrócił po chwili i powiedział, że to toaleta z małą umywalką. Przerywając niezręczną ciszę zapytałem czy możemy zobaczyć nasz pokój. Ajgul wstała i zaprowadziła nas korytarzykiem do drzwi, za którymi zobaczyliśmy mały pokój. Tuż obok były przeszklone drzwi, najprawdopodobniej drugiej toalety. W pomieszczeniu stały trzy podwójne, piętrowe łóżka. Obok sześć wąskich szafek, i deska do prasowania. Wystroju wnętrza dopełniało wiszące na ścianie lustro. Wszystkie łóżka były posłane świeżą, wyglądającą na nieużywaną pościelą. Nie było na czym usiąść. Rozpakowaliśmy plecaki na podłodze. Przyjaciel poszedł sprawdzić czy w mijanej toalecie można się będzie umyć. Wrócił po chwili i konfidencjonalnie powiedział, że wewnątrz ktoś jest. Wrócił, kiedy usłyszeliśmy otwierane i zamykane drzwi. Tym razem długo nie wracał, z czego wywnioskowałem iż była to też łazienka. Wrócił cały mokry i bardzo zadowolony. Nie tylko się wykąpał, umył włosy, lecz wyprał bieliznę. Wygrzebałem z plecaka sznurek i rozwiesiłem go pomiędzy łóżkami, tak ażeby można było powiesić na nim pranie. Zabrałem kosmetyczkę i poszedłem w ślady Witka. Zdecydowanie nie doceniamy zwykłych czynności, choćby takich jak mycie. Mając na co dzień dostęp do łazienki, nie dostrzegamy płynącej z kranu ciepłej wody i wszystkich wynikających z tego zjawiska przyjemności. Tu, na innym kontynencie, w obcym mieszkaniu, po dobie bycia w drodze rozkoszowałem się tym banalnym zjawiskiem. Zmiana ubrań, przepierka mogły konkurować w tym momencie z każdą inną rozrywką. Postanowiliśmy zjeść coś i pójść zobaczyć miasto. Przygotowanie posiłku poszło nam błyskawicznie, ale kiedy jedliśmy, drobny deszczyk który popadywał przeszedł w ulewę a potem burzę z piorunami. Z braku krzeseł usadowiliśmy się na łóżkach, co po chwili poskutkowało sennością. Przyjaciel pochrapywał miarowo, kiedy usiłowałem uzupełniać notatki,lecz po chwili i ja spałem w najlepsze. Obudziliśmy się późnym popołudniem. Deszcz przestał padać, burza odchodziła, rzucając bezgłośnie piorunami. W pokoju obok ktoś pokasływał. Naszej gospodyni nigdzie nie było, ale w kuchni natknęliśmy się na starszego, jowialnego mężczyznę. Pomyślałem, że być może to jej ojciec, ale nie dopytywałem o koligacje. Porozmawialiśmy chwilę a wychodząc uprzedziłem, iż możemy wrócić za dwie, trzy godziny.
Całe osiedle tonęło w wodzie. Olbrzymie kałuże łączyły się w rozlewiska. Przebicie się do chodnika wymagało sporo cierpliwości i uwagi, żeby nie wylądować po kostki w brudnej wodzie. Zaskakująco łatwo, zważywszy nasze problemy z dotarciem tutaj, zorientowaliśmy się w topografii dzielnicy. Początkowo mieliśmy zamiar wrócić pod meczet, żeby go sfotografować po zmierzchu, ale idąc ulicą prostopadłą do arterii przy której stoi ?Chazriet Sultan? zauważyłem pobłyskujące w ostatnich promieniach słońca kopuły. Przekonany, iż należą do innego meczetu namówiłem przyjaciela do zmiany planów. Pomaszerowaliśmy na zachód. Czasami traciliśmy z oczu złotą poświatę, lecz wytrwale zmierzaliśmy w jej stronę. Niestety, ciągle była daleko. Po pół godzinie wreszcie przybrała bardziej realne kształty i wówczas okazało się, iż zmierzamy nie do meczetu a bardzo dużej cerkwi. Jak chyba wszystko w tym mieście jest to całkowicie nowy obiekt, siedziba zwierzchnika kościoła prawosławnego w Kazachstanie ? Sobór Uspieński. Usiedliśmy na ławkach wewnątrz dziedzińca i zmęczeni podziwialiśmy zachód słońca, którego krwistoczerwone promienie lizały pokryte złotem cebule kopuł. Przedłużające się milczenie przerwał Witek. Wyjmując z worka chleb i małą butelkę polskiej wódki oświadczył, że czas uczcić moje imieniny. Zapytałem ubawiony czemu tego nie zrobił w mieszkaniu, na co on odparł, iż specjalna okazja wymaga specjalnej oprawy a ta jest w sam raz. Byłem zupełnie innego zdania, lecz poddałem się bez walki. Jak dwaj menele, ukradkiem, chowając butelkę w reklamówce wypiliśmy toast za powodzenie wyprawy, moje zdrowie, zdrowie fundatora i pokój na świecie. Zagryźliśmy lepioszką i pomaszerowaliśmy w kierunku ?Silk Way Hostel?. Na ?Ałło?? wydobywające się z domofonu, zakładając iż rozmawiam ze starszym panem, z którym widzieliśmy się wychodząc odparłem: ?To my, Polacy?. W kuchni jednak zastaliśmy zupełnie nieznanego nam, młodego mężczyznę. Nie wiedziałem kim on jest i czy on wie, kim my jesteśmy. Jego kaszel rozwiał te dylematy. Domyśliliśmy się, iż to ta, tajemnicza postać okupująca łazienkę i kichająca za ścianą. Ajgul ani starszego pana nigdzie nie było widać. Poszliśmy do pokoju i chwilę później spaliśmy jak zabici